Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 15:20   #46
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

NARRATOR


Nowy York, 6 września 2011r, godziny 06.00 PM – 07.00 PM



Marlon Vilain

Druga Aleja jest kawałek stąd. Biegłeś przez na pół puste korytarze Komendy przechodząc przez elektroniczne drzwi i nerwowo odliczając sekundy. Winda – jak zawsze – wlokła się niemiłosiernie. Samochód! Wyjazd z parkingu.

Cholera. O mało nie stuknąłeś auta zaparkowanego za tobą.
Włączyłeś się w ruch uliczny łamiąc przepisy. Jakaś taksówka w ostatniej chwili wyhamowała. Zobaczyłeś wkurzoną twarz śniadoskórego za kierownicą. Właśnie twoja matka w jego ustach uprawiała najstarszy zawód na świecie.
Jechałeś, jak na siebie, jak szaleniec. Zegar wybijał jednak nieubłagalnie kolejne odcinki czasu.

Tak jak się obawiałeś o tej porze ruch na ulicach nadal był spory. Zobaczyłeś wejście do stacji metra i nie zważając na wysoki krawężnik i przechodniów zaparkowałeś na niedozwolonym miejscu. Nie przejmowałeś się jednak tym i wyskoczyłeś z wozu kierując się w stronę ruchomych schodów prowadzących w dół.

Ludzie patrzyli na ciebie jak na wariata, kiedy próbowałeś przeciskać się pomiędzy nimi, by jak najszybciej znaleźć się na dole.

Dotarłeś prawie o czasie.

Stacja metra chwilę po szóstej popołudniem to dość ruchliwe miejsce. Ludzie wracają do domów lub jadą do pracy. Dziesiątki ludzi o różnym statusie społecznym, kolorze skóry, strojach. Jak w takim rozgardiaszu wyszukać właściwą osobę.

Od czego jednak twoja umiejętność wypatrywania szczegółów. Szybko namierzyłeś wzrokiem znak określający publiczne telefony. Jedna z bocznych odnóg, gdzie funkcjonują sklepiki i gdzie są publiczne toalety.

I wtedy zobaczyłeś ją. Dziewczynę opartą o słup tuż przy tej odnodze. Blada twarz wpatrzona w wejście na perony. Ciemny płaszcz, żółta czapka, ciemne włosy. Dziewczyna przenosi wzrok z wejścia na zegar i .. rusza w kierunku stojącego wagonu metra.

Przepychasz się przez ludzi, co nie jest łatwe. Klniesz sfrustrowany. W tym czasie kiedy ty przedostajesz się na peron dziewczyna wsiada do wagonu.
Na szczęście peron pustoszeje ponieważ największy tłum wysiadających właśnie się przez niego przelał.
W ostatniej chwili wskakujesz do pociągu, do którego wsiadła nieznajoma.
Teraz pozostało ci jedynie przejść trzy wagony i z nią się spotkasz.

Ruszyłeś przed siebie, czując zmęczenie. Metro ruszyło.
Pierwszy wagonik. Drugi. Jesteś u celu, lecz dziewczyny nie ma tam, gdzie ją widziałeś ostatnio.
W wagoniku jadę różne osoby. Wysoki afroamerykanin w płaszczu, jakaś wykłócająca się parka w średnim wieku i znudzony wszystkim młody chłopak ze słuchawkami na uszach i czytający komiks ze znudzoną miną, jakaś kobieta, dwie nastolatki, kilu urzędników, ale nigdzie dziewczyny w ciemnym płaszczu i żółtej czapce.
Rozglądasz się zdezorientowany. Niemożliwe żeby wysiadła!
Więc może poszła dalej?



Jessica Kingston,

Kościół do którego dojechałaś jest położony malowniczo w zamożnej okolicy na obrzeżach Manhattanu. Otoczony drzewami podświetlonymi lampami ziemnymi, odnowiony i zadbany sprawia przyjemne wrażenie.
Przyjemny nastrój psuje nieco stojąca z boku statua anioła oplecionego prze węża. Jej oczy zdają się obserwować z uwagą wchodzących na teren przy kościele.



W kościele trwa akurat nabożeństwo wieczorne, jednak frekwencja nie imponuje. Ksiądz celebrujący mszę robi to ze znudzoną miną kogoś, kto przegrał w karty swoją kolejkę.

Nie tracąc czasu postanawiasz poszukać kogoś jeszcze mniej zajętego. Kroki doprowadzają cię do budynku administracyjnego położonego w ogrodowej części parceli zajmowanej przez kościół. To spory budynek w którym na pewno znaleźć można zarówno część mieszkalną dla duchownych, jak i część użytkową – salki szkoleniowe, biuro parafialne i tym podobne.

O dziwo o tej porze biuro nadal jest czynne, a młody mężczyzna starający nie patrzeć się na twoją figurę z chęcią wyjaśnił ci, że grupa wsparcia dla ofiar narkomanii zbiera się w każdą środę i piątek o godzinie szóstej. Dzisiaj jest wtorek, zatem nikogo nie ma. Zbierają się jedynie osoby mające problemy z alkoholem, ale spotkanie trwa.

Dopytałaś, wiedziona czystą zawodową ciekawością, kto prowadzi grupę terapeutyczną. Chłopak poszukał coś w jakimś grubym, ręcznie zapisywanym zeszycie i zanotował ci nazwisko na karteczce.
„Ojciec Dominik Morrison”. Niestety, ojciec wyjechał na kilka dni do Europy. Niestety, on osobiście nie ma dostępu do listy uczestników, ponieważ zajęcia są po pierwsze anonimowe, po drugie – dobrowolne i nawet nie wie czy taka lista jest prowadzona.

Wyszłaś więc na zewnątrz i wybrałaś numer do Lenny – Lenny’ego (równie dobrze mogło to być męskie, jak i żeńskie imię) . Kilka sygnałów i usłyszałaś młody, dziewczęcy głos po drugiej stronie słuchawki:
- Halo?
Głos zaskoczył cię tak, że przez chwilę nie potrafiłaś się ogarnąć. Spodziewałaś się głuchej ciszy.

- Dzień Dobry, nazywam się Jesicca Kingston, jestem z policji, chciałabym porozmawiać z panią o spotkaniach grupy walki z narkomanią w kościele.

- Tak? – podejrzliwość w głosie dziewczyny można było mierzyć na funty.

- Czy możemy się gdzieś spotkać? Ma pani teraz czas?

- Chyba możemy. Ale o co chodzi? Nie znam pani.

- Chciałabym porozmawiać o jednym z uczestników spotkań, to nie rozmowa na telefon. Zapraszam na posterunek policji, jeżeli nie ma Pani zaufania do mnie.

- To miały być poufne spotkania – wykrzyknęła wzburzona dziewczyna - Anonimowe. Zaskarżę organizatorów!

- Nie dostałam numeru od organizatorów – uspokoiłaś ją odrobinę.

- Więc skąd pani ma mój telefon. Nie podawaliśmy ich do wglądu?

- Dostałam go od Terrenca

- Jakiego Terrenca? Nie znam żadnego Terrenca – dziewczyna znów wpadła w lekko paranoidalny ton.

- Wyskoki, ciemne włosy, brązowe oczy.

- Aaa. Terry. Trzeba było tak od razu mówić. Naprawdę nazywa się Terrence – bez jaj?- rozmówczyni parsknęła śmiechem. – To imię dobre dla ćwoków, a on to luzak.

- Nie wybiera się imion na chrzcie i nie zawsze rodzice trafiają

- Mogę podjechać jutro do psiarni i pogadać, czemu nie – dziewczyna jakby cię nie słuchała, chyba nadal rozbawiona „Terrencem”.

- Zapraszam, Komisariat Centrum 8 – kułaś żelazo póki gorące.

- Niech tylko pani powie do której i o której, zerwę się z budy.

- 12 pasuje?

- Dobra! Jessica jak?

- Kingston

- Kingston – znów zachichotała - Mam pendriva tej firmy

Ty również się roześmiałaś

- Do zobaczenia – powiedziałaś.

- Do zobaczenia – odpowiedziała dziewczyna i się rozłączyła.

Teraz pozostało jedynie poczekać, aczkolwiek oczywiście, ta nieco roztrzepana osóbka mogła nic nie wnieść do sprawy. Trudno. Taka praca policjanta.

Wróciłaś do auta i ruszyłaś w stronę domu Clausa Granda.



dr Patrick Cohen

Zakończyłeś pracę w prosektorium szybciej, niż sądziłeś. Oczywiście wnioski, które ci się nasunęły były dość niepokojące. Ślady pozostawione przez sprawców były ... zastanawiające.

Nieznana technologia mrożenia zwłok, pracowitość i doskonałe umiejętności chirurga, potężna siła drugiego sprawcy. To wszystko z jednej strony stanowiło doskonały materiał dowodowy, lecz z drugiej strony nie dawało ci spokoju. Było czymś, z czym nie mogłeś się ot tak po prostu pogodzić.
Zakończyłeś prace w prosektorium wypełniając stosowne dokumenty i pozwalając zabrać szczątki technikom.

Wróciłeś do biura jakiś kwadrans po szóstej. Jeden z detektywów – Baldrick – pracował przy swoim stanowisku z zapamiętaniem stukając w klawiaturę.

Ty również siadłeś do komputera. Pierwsze dwie sprawy, które nie dawały ci spokoju, a które warte są chwili uwagi. Pierwsza – ta nowoczesna technologia mrożenia. Może gdzieś na jakiś stronach fachowych, znajdziesz coś, co pozwoli ci wyjaśnić tą teorię.

Po dłuższej chwili jednak zarzucasz ten pomysł, trafiając na zbyt techniczny żargon. Jesteś lekarzem, a nie specjalistą od fizyki, termodynamiki i innych tego typu spraw. Lepiej i szybciej będzie zlecić zespołowi technicznemu analizę najnowocześniejszych systemów zamrażania i sprawdzenie, gdzie na terenie hrabstwa czy Stanu mogą one się znajdować.

Druga sprawa była zdecydowanie łatwiejsza. Po założeniu pewnych wymogów medycznych udało ci się ustalić listę dwudziestu trzech nazwisk (z wykluczeniem kobiet), które mogły pasować do analizy sprawcy. Były to sławy medyczne, osoby mogące mieć i dostęp do sprzętu i umiejętności. Potem pozwoliłeś sobie zawęzić listę do osób, które nie przekroczyły wieku 65 lat. To zawęziło listę do ośmiu nazwisk.

1. Dorian Marius Langford – chirurg naczyniowy
2. Andrew Nesteval – chirurg plastyczny
3. Jan Palmer – chirurg - endokrynolog
4. Adam William Tindell – chirurg – okulista
5. Vincent Wakefield – chirurg naczyniowy
6. Datus Mateo Chuburuburapatar – chirurg ortopeda
7. Jaroslaw Beresowky – chirurg ortopeda
8. Antoni Rickets – chirurg naczyniowy


Oczywiście były to asy w zawodzie – najlepsi w swoim fachu, nagradzani, wyróżniani i ogólnie szanowani w środowisku medycznym Stanu Nowy York. Listę tą można odpowiednio wydłużyć, jednak umiejętności, którymi dysponował „Tarociarz” są naprawdę imponujące. Jesteś przekonany, ze taką wprawę nabywa sie dopiero po 10-20 latach stania przy stole operacyjnym lub sekcyjnym, chociaż akurat stół sekcyjny zazwyczaj nie zmusza do wyrobienia sobie takiej precyzji.

Czujesz pierwsze objawy znużenia. Jest godzina siódma z małym kawałkiem. Nieźle, jak na kilka godzin pracy. Naprawdę imponujące tempo. Pozostaje pytanie, co dalej?



Terrence Baldrick

Po potwierdzeniu zamówień dla Cohena i Mac Nammary zająłeś się zleceniem obserwacji przemądrzałej Emilii. Potem żmudnie sczytanie materiałów od Stablera i Corxa.

Z raportu Stablera nie wynika nic, co by było niepokojące. Mieszkanie było zamknięte, na zabezpieczonym narzędziu znaleziono odciski palców denatki. Śmierć nastąpiła wczoraj w godzinach przedpołudniowych. Denatka napełniała sobie wannę ciepłą wodą, przecięła sobie żyły, wysmarowała znalezione znaki na kafelkach, położyła się w wannie i wykrwawiła na śmierć. Odciski palców znalezione w łazience i w mieszkaniu potwierdzają samobójczy charakter sprawy.

W mieszkaniu zabezpieczono dwanaście kompletów odcisków palców, żadne jednak nie pochodziły z godzin poprzedzających samobójstwo. Zebrane dowody poszły do analizy. Mieszkanie było zamknięte. Nie nosiło śladów wtargnięcia przed sforsowaniem zamku przez policję. Nie zabezpieczono w nim żadnych podejrzanych substancji. Sprawdzono ostatnie połączenia telefoniczne. Tuż przed samobójczą śmiercią kobieta odebrała telefon. Numer zidentyfikowano jako numer telefonu komórkowego jej zaginionego syna zapisany w notesiku.

Sprawozdanie Corxa jest długie i drobiazgowe, widać ze przyłożył się do zadania i stał koszmarem dla sąsiadów. Większość zeznań jest jednak standardowa, nie buduje nic w sprawie. Spokojna, religijna rodzina. Ona, lekarka, wdowa, miała jedno dziecko. Chłopak poukładany, grzeczny, spokojny, bezproblemowy – jakbyś czytał o Annie w spodniach.
Przeglądasz te notatki znudzony. Żadnych odwiedzin, żadnych pogróżek, natarczywych nagabywaczy, podejrzanych osób kręcących się po okolicy. Nudne, aż do zaziewania.

Aż do któregoś z kolei zeznania, gdzie niejaka Amanda Utherwald wspomina, że odwiedził ją wczoraj syn zmarłej, posiedział u niej, bo zgubił klucze, a matka była w pracy. Corx nic nie wiedział o zaginięciu, więc pominął ten szczegół.

Spojrzałeś na zegarek. Jest siódma wieczorem. A to jedyna nietypowa informacja, mówiąca o tym, że ... chłopak nie zaginął. Co rozwala całą twoją koncepcję.


Clause Grand

Wróciłeś taksówką sam do domu, bo Jess pojechała załatwić jakieś sprawy.

Dom powitał cię pustką i ciszą. Na automatycznej sekretarce migała wiadomość.

Odsłuchałeś.

- Grand – usłyszałeś ostry głos Mac Nammary – Czemu, kurwa, nie odbierasz telefonów!

Potem kolejna. Znów Szef.

- Grand, kurwa. Co się dzieje! Gdzie ty się, do kurwy nędzy włóczysz!

I kolejny.

- Grand! Kurwa! Mam dość! Jutro o dziesiątej rano masz przesłuchanie przez Wydział Wewnętrzny, więc się kurwa, dla swojego własnego dobra odezwij! Jak się nie stawisz, zaczniemy poszukiwania. Oddzwoń, jak odbierzesz tą informację.

Potem kolejny. Tym razem od kogoś innego

- Pięknie rozjebałeś łeb temu pojebowi, psie. Mózg zabryzgał nagrobek obok, wiesz. Czyżbyś nie pamiętał? Jakie to zajebiste uczucie. Nie ma nic bardziej zajebistego, prawda? Powiedz? Odstrzelić łeb takiej mendzie co bije laski. Za to powinni dać ci premię. I nawiasem mówiąc masz niezwykle pedalski pistolecik, wiesz. Taki złoty. Ale strzelasz z niego kurewsko dobrze. Bam i mózg kolesia spływa po nagrobku. Bam i już gostek całuje świętego Piotra w dupę. Piękna sprawa.

Rozmowa zakończyła się, a ty poczułeś, jak miękną ci kolana. Wrobiona cię lepiej, niż sądziłeś.



Rafael Jose Alvarro


Myśli nie chciały odpuścić twojej głowy. Kserokopie twarzy zamordowanych dzieciaków, wycinki z gazet traktujące o dokonaniach „Tarociarza”. Gdzieś, za tymi bezdusznymi literkami kryła się okrutna, niewyobrażalna zbrodnia.
Najbardziej wkurza cię to, że człowiek, który dopuszcza się takich zbrodni zasłania się cytatami z Biblii, że miesza w to okrucieństwo Boga. Chociażby z tej przyczyny chciałbyś postawić go przed sądem.
Telefon wyrwał cię z zamyślenia.
Spojrzałeś na wyświetlacz. Numer zastrzeżony. Po chwili wahania odebrałeś.

- Witam serdecznie – powiedziała kobieta po drugiej stronie – Czy pan Rafael Jose Alvarro?

- Tak – odpowiedziałeś uprzejmie.

- Słyszałam, że został pan przydzielony do sprawy nazywanej sprawą „Tarociarza”. Jeśli to prawda, chciałabym z panem porozmawiać. Da się pan namówić na drinka. Będę czekała za pół godziny przy barze w Hiltonie przy Central Parku. Poczekam do ósmej, potem znikam. Ciao.
Nim zdążyłeś coś powiedzieć, o cokolwiek zapytać, kobieta rozłączyła się.



JESSICA KINGSTON


Jess bez problemu znalazła wskazany adres.
Dwa odwiedzone kościoły w jeden dzień, babcia byłaby dumna – Jess uśmiechnęła się do siebie.
Nie mogła powiedzieć czy była wierząca, czy też nie. Po śmierci rodziców szukała pocieszenia w wierze, ale niezbyt wiele to dało. Była protestantką, ale już dawno jej noga nie postała na niedzielnym nabożeństwie. Pragmatyczne myślenie wzięło górę. Praca w policji także przyczyniła się do tego stanu. Skoro Bóg pozwala na takie okrucieństwo z jakim się spotykała każdego dnia na swojej drodze, to czy rzeczywiście istnieje. Czy jest to próba na którą wystawia swoich wiernych.
Co o tym myśli „Tarociarz”, czy jest to jego wyzwanie rzucone w stronę nieba, czy chęć zwrócenia uwagi.
Z tymi myślami weszła do pogrążonego w cieniach przedsionka. W kościele trwało nabożeństwo. Zajrzała do środka, niewielu wiernych, a na ambonie równie znudzony ksiądz wygłaszający kazanie.
Postanowiła poszukać kogoś mniej zajętego. Ruszyła w stronę drzwi z napisem administracja. O dziwo nadal ktoś pracował. Zapukała i weszła. Za biurkiem siedział młody mężczyzna wyraźnie zmieszany jej pojawieniem się. Okazało się że grupa wsparcia dla ofiar narkomanii zbiera się w każdą środę i piątek o godzinie szóstej. Termin przypadał dopiero jutro. Grupę prowadził Ojciec Dominik Morrisom, niestety wyjechał na kilka dni.
Jess wzięła kartkę z nazwiskiem prowadzącego, podziękowała i ruszyła do wyjścia.
Dzisiaj i tak niczego się tutaj nie dowiem – pomyślała.
Na zewnątrz wyciągnęła komórkę i wystukała numer zapisany przez Terrenca na broszurce.
Po kilku dzwonkach w słuchawce usłyszała młody dziewczęcy głos. Zdziwiła się, chyba spodziewałam się chłopaka – pomyślała.
- Halo? – odezwała się Lenny
- Dzień Dobry, nazywam się Jesicca Kingston, jestem z policji, chciałabym porozmawiać z panią o spotkaniach grupy walki z narkomanią w kościele.

Dziewczyna wydawała się zmieszana, zaskoczona i chyba trochę przestraszona telefonem. Po krótkich wyjaśnieniach skąd Jess ma numer jej komórki rozluźniła się. Umówiły się na spotkanie następnego dnia na 12.00 w komisariacie.

Jess wsiadła do samochodu i ruszyła najpierw w stronę domu. Musiała nakarmić Maxa, który zapewne wyrazi swoje niezadowolenie jej długą nieobecnością. Zaczęła się zastanawiać czy na czas sprawy nie zawieść Maxa do ciotki, ale szybko z tego zrezygnowała. Ostatnim razem kiedy zostawiła tam kota, przytył 3 kg i stał się leniwy.
Rzeczywiście Max nie ograniczył się tylko do wyrażenia niezadowolenia głośnym miauczeniem, kiedy Jess weszła do mieszkania ujrzała małe pobojowisko, Max dobra się do śmieci.
- Cholera – przeklęła.
Rano Jess zapomniała zabezpieczyć szafki przed wyjściem z domu, a Max skrzętnie to wykorzystał.
Zabrała się za sprzątanie, nakarmiła kota i ruszyła do sypialni się przebrać. Szybki prysznic, czyste ciuchy i już poczuła się lepiej.

Przed wyjściem sprawdziła na wszelki wypadek szafkę i dała Maxowi jego ulubione kocie witaminki.

Po drodze do Clausa zahaczyła o chińską restaurację i wzięła dwie porcje jedzenia na wynos.
Kiedy dojechała do domu na piętrze paliło się światło. Znaczyło że Claus dotarł spokojnie do domu. Ulżyło jej trochę. Miała małe wyrzuty sumienia ze zostawiła go przed kościołem, ale to duży chłopak, da sobie rade.
Weszła na ganek i zadzwoniła.
Otworzył jej drzwi wyraźnie rozbity.
Jess z dużą ostrożnością weszła do domu Clausa. Wyglądał źle. Podkrążone oczy, roztrzęsiony. Patrzył na nią nieobecnym wzrokiem.
- Claus co się stało? – odłożyła torbę na stolik – dobrze się czujesz?
- Wejdź. Nie dokońca. siadaj zaraz wszystko ci opowiem. - zaprosił ją do środka. Duży dom w bogatej dzielnicy. Gdyby nie to że wiedziała kim jest ojciec Clausa pomyślała by że żyje z łapówek. Żadnego gliny nie stać na taki poziom. Nie ta liga.
Postawiła torbę i usiadła. Spojrzała na niego z mieszaniną współczucia i strachu.
- Napijesz się czegoś?
- Piwo, jeśli masz. Przyniosłam obiecaną chińszczyznę, jesteś głodny?
- Mocnego Alkoholu nie mam. Wylałem do zlewu ale piwo , kawa, herbata coś zimnego. Pewnie nawet bardzo , dzięki - zabrał torbę od Jess.
Ruszyła za nim do kuchni.
- Piękny dom - rozglądała się zaciekawiona - gdzie masz sztućce?
Położył torbę na blacie kuchennym i otworzył lodówkę , wyciągnął dwie puszki piwa z lodówki po czym jedną schował z powrotem i sięgnął po dzbanek soku.
- Dzięki ale to dzięki ojcu, rodziny się nie wybiera, poprzednie moje mieszkanie nazywał nora i musiałem... no wiesz, gazety. Sztućce są w drugiej szufladzie- wskazał uśmiechając się.
-Chodźmy do salonu, na co masz ochotę? Jakiś film, muzyka, taniec- uśmiechnął się zalotnie do Jess
- Dobra, cóż trzeba dbać o wizerunek - odwzajemniła uśmiech.
Poprowadził ją do salonu i odbierając z jej rąk talerze rozkładał na stole. Jess usiadła na kanapie i spojrzała na niego wyczekująco. Chwycił pilot i włączył jakąś muzykę. Z głośników zdało się usłyszeć głos króla popu. Gdy skończył usiadł obok Jess
-Miałem dziwne nagranie na sekretarce- powiedziałem wkońcu - ktoś opowiadał i szydził z tego jak zastrzeliłem Voore. Ale nie zrobiłem tego. Gdy drugi raz chciałem odsłuchać tą wiadomość już jej tam nie było - spuścił wzrok.
- Jak to nie było, puść jeszcze raz, jesteś pewien że je słyszałeś?
-Poprostu nie kasowałem jej ale już jej nie ma. - wstał i włączył sekretarkę ale dobiegły ich tylko szum- Jestem jak tego że jemy teraz razem Chińszczyzne.
- Czy ktoś ma kody do twojej sekretarki oprócz Ciebie? Mógł skasować nagranie? Może ktoś próbuje Cię wrobić, czy zalazłeś komuś ostatnio za skórę zwłaszcza z wydziału wewnętrznego, tylko oni wiedzą i my, o tym że szukałeś tego nazwiska.
-Nie, i nikt nie wiedział że spotkam się z Voora na tamtym cmentarzu bo sam nie wiedziałem gdzie z nim pojade. A głos w słuchawce znał każdy szczegół nawet to że strzeliłem z tego- pokazał jej złoty pistolet.
Jess wzięła go do ręki i powąchała lufę.
- Strzelałeś z niego – spojrzała na Clausa
- Tak najpierw przestrzeliłem mu dłoń gdy chciał rzucić się na mnie z nożem, potem drugi raz mu podnogi by go nastraszyć, brakuje jednej kuli i nie wiem jak i kiedy mogła zniknąć. Nie piłem ostatnie kilka dni więc nie mogę zwalić tego na alkohol.
- Kiedy spałeś nikt nie mógł go zabrać? Nie straciłeś na chwile przytomności tam na cmentarzu?
-Byłem w motelu niedaleko kościoła. Drzwi i okna były zamknięte. Na cmentarzu nawet nie byłem wkurzony, wszystko miałem pod kontrolą.
Clause nalał sobie soku i wypakowałem jedzenie z kartoników na talerze .
- Jesteś pewien ze załadowałeś wszystkie naboje, nie obraź się, ale próbuje znaleźć racjonalne wytłumaczenie. Wewnętrzny będzie miał pełne ręce roboty, strzeliłeś mu w rękę, jeśli znajda kule, - Jess myślała intensywnie - czy ta broń jest zarejestrowana? Czy ktoś wie ze ją masz? – zapomniała o jedzeniu.
- Tak jestem pewny, Wiem że chcesz mi pomóc, nie gniewam się. Myślę żeby jutro oddać się do dyspozycji gubernatora oddając broń i blachę. Strzeliłem mu w rękę w zaułku gdzie go spotkałem zanim wywiozłem go na ten cmentarz. A broń... hmmm tak jest zarejestrowana, to nagroda i podziękowanie od Marines zanim odszedłem z wojska.
- Poczekaj, nie rób nic pochopnie, najpierw muszą Ci udowodnić ze coś zrobiłeś, nie podawaj im się sam na tacy. Jutro macie spotkanie z Wallym w sprawie śmierci cesarza, potem dopiero zajmą się sprawą alfonsa.
- Wiem dzwoniłem do szefa przed chwilą – przerwał jej słowotok.
- I co Ci powiedział?
- Że mam być jutro, i że wierzy ze nie stuknąłem Alfonsa. Powiedziałem mu ze przyjedziemy razem, zostaniesz prawda?- odwrócił się do Jess.
- A masz dodatkową szczoteczkę do zębów w pokoju gościnnym- uśmiechnęła się Jess.
- hehe mam nawet z 15 zapasowych szczoteczek, była promocja – roześmiał się. Nalał sobie soku do szklanki, a Jess podał piwo.
Jess roześmiała sie, atmosfera się rozluźniła
- To co proponujesz, jakąś komedie na zabicie szarych komórek? Horrory mamy w życiu - wisielczy humor jednak jej nie opuszczał.
-Wiesz co chyba tak po pracy to nie jestem takim zarozumiałym dupkiem za jakiego mnie maja co?- zapytał - Mam lepszy pomysł, przy filmie zaśniemy. Chcę cię gdzieś zabrać. Ale nie pomyśl że na randkę bo wiem jakie masz zasady, powiedzmy ze będzie to spotkanie służbowe po godzinach.- uśmiechnął się.
- Za zarozumiałego mniej, ale narwańca a i owszem - uśmiechnęła się do Clausa - Nie dorównasz nigdy Baldricowi w zarozumiałości, on dzierży pierwsze skrzypce wydziału.
- Prowadź wodzu - tylko daj kobiecie coś zjeść. Od śniadania nie miałam czasu niczego przekąsić, a i Ty pewnie też. – uśmiechnęła się do niego.
- Ja nie jadłem od kolacji.
Czas upłynął im miło, wbrew zapowiadającego się ciężkiego terapeutycznego spotkania.
-Jestem narwany ale nie głupi, widzisz w armii nauczyłem się szybko podejmować decyzje, czasem nie ma czasu na zastanawianie się, wolę działać. - Wytarł brodę chusteczką gdy tylko skończy ł-Gotowa?- flirtował z nią...
- Prowadź - dzisiaj słucham Cię wiernie - odstawiła talerz i wstała. Spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach.
- To będzie niespodzianka - szepnął do ucha gdy stanęli w drzwiach- Zostaw auto na podjeździe pojedziemy moim.
Sytuacja zaczęła się podobać Jess coraz bardziej. Przestawiła samochód i ruszyła za Clause.
- Jedziemy zabytkiem - Uśmiechnęła się podchodząc do samochodu - więc dokąd mnie porywasz - podjęła jego grę……………


dr PATRICK COHEN

Patrick wszedł do pomieszczenia i rzucił nową porcję dokumentów na swoje biurko. Kątem oka dostrzegł sylwetkę nachyloną nad stanowiskiem komputerowym. Blade światło monitora tańczyło po znajomej, nieogolonej gębie koordynatora grupy śledczej. Patolog westchnął. Cóż, nie był to najgorszy z możliwych wariantów. Znając fantazję Mac Nammary zawsze mógł trafić pod komendę Clausa Granda.

- Detektywie Baldrick.
- Detektywie Szkieletor.
- Zajrzyj na służbową skrzynkę, stara pierdoło. Mam parę nowych ustaleń odnośnie sprawców – rzekł Cohen bez większego entuzjazmu odpalając swojego wiekowego peceta.
Terrence odburknął coś nieartykułowanego nie odrywając wzroku od monitora, po czym obaj przez najbliższą godzinę nie odezwali się do siebie ani słowem. Mówiąc krótko – może cały świat zwariował, ale na komendzie wszystko było po staremu. Home sweet home.

Zamrażalki odpuścił, gdy tylko zrozumiał, że sprawa jest grubsza, niż przejrzenie bieżącej oferty sklepów z artykułami AGD. Zebrał wszystkie dane na ten temat, jakie zdobył w czasie dotychczasowego śledztwa, załączył analizę chemiczną tkanek ofiar i posłał do laboratorium z prośbą o ustalenie sposobu mrożenia. Na wszelki wypadek sięgnął jeszcze po słuchawkę:

- Cześć Marco, jest tam na cmentarnej szychcie jakiś młodziak, który jest na bieżąco z ostatnimi nowinkami technicznymi? ... tak, podesłałem wam jeszcze jedno zlecenie, nic nie poradzę, że nikt do tej pory na to nie zwrócił uwagi... no czekam, czekam ... Powaga, jak odliczyć ćwiartowanie, koleś miał na to mrożenie góra godzinę. Jeśli więcej, to naprawdę niewiele... zobacz wyliczenia, jak chcecie, to pobierzcie sobie próbki z ciał... Hehe, no jeśli tylko ustalicie co to jest, pierwszy napiszę do generalnego, żeby nam to załatwili do laboratorium – wyobrażasz sobie jakie to daje możliwości?

Po chwili odłożył słuchawkę i skupił się na czymś, na czym znał się nieco lepiej. Mozolne przekopywanie się przez bazy medyczne stanu Nowy Jork zaowocowało listą kilkudziesięciu nazwisk.
Dobry początek. Cohen zapisał plik, wstał i podszedł do wciśniętego w kąt antycznego ekspresu do kawy. Wziął do ręki dyżurną paczkę wydziałowej czarnej-sypanej i przez minutę w skupieniu studiował drobny druczek z boku opakowania.

Ujdzie, choć bez zachwytu. Rok awantur z administracją dał pewne efekty.

Po chwili wrócił na stanowisko pracy z wielkim kubkiem aromatycznej, smolistej cieczy. Zdobiąca kubek uśmiechnięta, kanarkowo-żółta buźka wyglądała żałośnie samotnie pośród stosów zdjęć odrąbanych części ciała i zakrwawionych kart tarota.


Cohen pociągnął spory łyk kawy i spojrzał krytycznie na listę, którą właśnie stworzył. Grzech pierworodny tego zestawienia polegał na tym, iż nie było żadnych gwarancji, że sprawca był nowojorczykiem. Tak naprawdę powinien rozszerzyć listę na całą planetę... a przynajmniej tą jej część, do której dotarła kultura judeochrześcijańska, new age i gra w karty.
Tyle, że jaki sens, miałoby tworzenie takiej listy? Skup się doktorku, odsialiśmy już kobiety i staruszków. Co jeszcze wiemy?
Wiemy trochę o jego wyglądzie. Zdjęcia sław chirurgii przewijały się w wielu miejscach sieci – to pozwoliło odsiać za wysokich, za niskich, leworęcznych itd.
Kto nam został?

Osiem nazwisk. To już coś.

A gdyby to przefiltrować przez zamawiających Aisthesis Heron?

Czterech... wróć - sześciu. Szpitale tych dwóch zamawiały spore ilości. Czyli... ludzi fizycznie zdolnych do popełnienia tego przestępstwa, działających na terenie stanu Nowy Jork było sześciu:
Cytat:
1. Dorian Marius Langford – chirurg naczyniowy
2. Andrew Nesteval – chirurg plastyczny
3. Jan Palmer – chirurg - endokrynolog
4. Vincent Wakefield – chirurg naczyniowy
5. Datus Mateo Chuburuburapatar – chirurg ortopeda
6. Antoni Rickets – chirurg naczyniowy
Przyjrzał się wynikowi końcowemu. Nieźle. Pozostawała kwestia lekarzy niezarejestrowanych - tych po chwili namysłu odrzucił. Zbyt duża precyzja. To nie była robota kubańskiego rzeźnika specjalizującego się w transplantacji nerek. Co dalej. Hmm, może wątek Bostoński?
Chwila stukotu w klawiaturę: ok, dwóch studiowało w Bostonie: Rickets i Chuburuburapatar (hindus czy kosmita? Co to za nazwisko do cholery?). Nesteval się tam urodził.
Za mało, by wyciągać jakiekolwiek wnioski.

Dobra, poprzestańmy na razie na szóstce. Chyba dość, żeby zacząć sprawdzać alibi tych gości, a może nawet by załatwić nakaz rewizji na samochód i narzędzia. Pozostaje poczekać, co prześle laboratorium.

Chyba możemy odfajkować ten punkt na dziś. Co dalej?

***


Gdy kubek z kawą był już w połowie pusty na ekranie pojawiło się zaledwie kilka linijek tekstu, jednak było to dość by dać do myślenia:
Cytat:
03.09.2011(so) 22:00-24:00 czas zgodnu Graundbauer, Firemanna, Aerial i Waterfalla (wykrwawienie)

03-04.09.2011(so-n) 22:00-1:00 poćwiartowanie, zamiana gałek ocznych i zamrożenie wszystkich 4 ciał

04.09.2011(n) ok. 1:00 porzucenie ciała Aerial (barka)
04.09.2011(n) ok. 2:00 porzucenie ciała Groundbauer (zaułek)
04.09.2011(n) ok. 4:00porzucenie ciała Firemanna (spalony magazyn)

...

05.09.2011(pn) ok. 2:00 porzucenie ciała Waterfalla (złomowisko)
Tarociarz-chirurg był obecny przy WSZYSTKICH z tych punktów. Z soboty na niedzielę facet miał naprawdę pracowitą noc. Na ciało Waterfalla najwyraźniej nie starczyło mu już czasu.

Przy czym na każde „porzucenie” składało się wypakowanie lodówek z samochodu, wyciągnięcie z nich fragmentów ciał, ułożenie ich w astrologicznym porządku, podrzucenie karty i namalowanie spiral. Na razie nic nie wskazywało na to, by sprawców było więcej niż dwóch. Ile mogło im to zająć? Trochę.

Jeśli ich siedziba nie znajdowała się gdzieś w pobliżu miejsc porzucenia ciał – też cenna teoria, którą warto by sprawdzić – prawdopodobnie przemieszczali się bezpośrednio z jednego do drugiego. Samochodem dość dużym, by pomieścić przynajmniej 3 zestawy lodówek z ciałami. Mini-van? Możliwe, nie ma sensu nic zakładać na tym etapie.

Wziął kartkę i zanotował:
Cytat:
Porównać monitoring uliczny:

- w godz. 0:50 a 2:10 AM na trasie między miejscem zacumowania starej barką, a pubem Pujutrze.
- w godz. 2:30 a 4:10 AM na trasie mdz Pojutrze a Red Hook

czego szukamy:

- Powtarzających sie numerów rejestracyjnych (skanery, czytniki)
- dwóch mężczyzn: ok. 180 i 200 cm wzrostu, ten ostatni o wyróżniającej się atletycznej sylwetce.
- Powtarzających się samochodów o gabarytach mniej więcej rodzinnego minivana (nie wykluczać samochodów dostawczych, karetek etc)
Szybko wstukał maila do wydziału komunikacji w tej sprawie, podkreślając jej wysoki priorytet. Czy tylko miasto mogło ich zarejestrować? Jasne że nie. Jeśli dobrze ustalił potencjalne trasy przejazdu były to kilometry najeżone przemysłowymi i sklepowymi kamerami.

Hmm.. może jednak przejedzie się dziś do domu – trochę dłuższą trasą, zaglądając tam, gdzie jeszcze coś jest otwarte i spisując adresy zamkniętych lokali z kamerami. Ostatecznie właściciel małego sklepiku może się okazać dużo lepszym współpracownikiem, niż zbiurokratyzowana drogówka.



RAFAEL ALVARRO



Rafael leżał na kanapie, paląc w półmroku papierosa. Myślał nad sprawą. Przed oczyma przewijały mu się utrwalone w pamięci zdjęcia ofiar. Okrucieństwo świata współczesnego. Dodatkowo wplątanie w to wszystko Boga. Szaleństwo
RING RING Telefon wyrwał policjanta z zadumy. Spojrzał na wyświetlacz. Numer zastrzeżony. Czyżby McNammara? Albo straciłem prace zanim ją wogóle otrzymałem, albo nowe okoliczności w sprawie:

- Witam serdecznie – o dziwo w słuchawce odezwał się głos kobiecy – Czy pan Rafael Jose Alvarro?

- Tak – detektyw odpowiedział uprzejmie.

- Słyszałam, że został pan przydzielony do sprawy nazywanej sprawą „Tarociarza”. Jeśli to prawda, chciałabym z panem porozmawiać. Da się pan namówić na drinka. Będę czekała za pół godziny przy barze w Hiltonie przy Central Parku. Poczekam do ósmej, potem znikam. Ciao – kobieta rozłączyła się nie czekając na odpowiedź.

- Niech to - rzucił do rozłączonej komórki.

Podrapał się po głowie zastanawiając się, czy to jakiś trop w sprawie, kto mógł wiedzieć tak szybko, że dołączył do zespołu? Jakiś nowy świadek czy po prostu dziennikarze?
Alvaro połączył się z centralą policyjną i poprosił o połączenie z kapitanem, wszak nie miał jego numeru telefonu. Numer był zajęty. Odczekał 3 minuty zerkając co chwilę na zegarek i spróbował ponownie. Odliczał czy zdąży na spotkanie. Trop mógł być nic nie ważny ale musiał spróbować. Było po 19:00 Powinien zdążyć.
Telefon został odebrany ale w słuchawce odezwała się cisza.

- Alvaro z tej strony – zaczął - Mam pytanie i proszę o szczera odpowiedź

- Wal – kapitan jak zawsze oszczędzał słowa.

- Kto wie oprócz Pana ze dołączam do ekipy?

- Góra, kadry – wyliczał – A co?

- Dopiero co otrzymałem telefon od kobiety która wiedziała ze siedzę już w sprawie Tarociarza. Szybciej niż inni członkowie oddziału. Prosi o kontakt za 30 min

- Mamy kreta? – dodał po chwili

- Nie zdziwiłbym się – odpowiedział McNammara - Jaka kobieta?

- Nieznana mi. Choćby to nic nie dało i okazało się „pustą uliczką” to chcę to sprawdzić. Proszę tylko o eskortę w razie co. Chce spróbować tego kontaktu może zyskamy coś w sprawie – Rafael przekonywał kapitana. Zapalił kolejnego papierosa

- Zaraz kogoś załatwię. Tajniaka. Gdzie i kiedy?

Alvaro podał wskazany adres i czas spotkania.

- Jasne. Będzie tam jakiś agent – kapitan zapewnił Rafaela

- Zatem zbieram się. Do usłyszenia

- Powodzenia – kapitan był chyba w dobrym humorze - i do jutra o ósmej

Detektyw zabrał z sejfu broń i schował w nim akta sprawy. Zamknął mieszkanie i zbiegł na dół do garażu skąd po chwili wyjechał motorem kierując się w rejony Central Parku

Detektyw wszedł do baru rozglądając się po nim. Kobiety nie dało się nie zauważyć. Jej pomarańczowy kolor tuniki i spodni uderzał po oczach. Alvaro był pewien, że to ona na niego czekała.
„Nici z nowych okolicznosci...” – pomyślał jedynie i ruszył ku kontuarowi
Kobieta dopiła to co miała w szklance i uśmiechnęła się do Rafaela
Cati Ezmo. Dziennikarka. Rafael jednak ją znał i za żadne skarby nie ufał. Pusty strzał. Zarwany wieczór.

"Pieprzona prasa" – pomyślał - Poproszę cole z lodem - rzucił do barmana

- Witam pana detektywa – kobieta przysiadła się szczebiocząc - nazywam się Ezmo. Cati Ezmo. To ja do pana dzwonilam

- Zatem Słucham Panią – detektyw mimo wszystko starał się być grzeczny. Znał trochę ludzi z dziennikarskiego światka. Miał przyjaciółkę w New York Timesie i wiedział, że z nimi często trzeba ostrożnie by nie rzucić sobie na kark nieprzyjaciela do grobowej deski.

- Słyszałam z wiarygodnego źródła, że został pan przyłączony do grupy rozpracowujących tak zwanego Tarociarza – zaczęła bez ogródek - Prawda?

- Jak mi poda Pani swoje źródło to odpowiem

- Nie mogą ujawniać moich kontaktów – uśmiechnęła się nad wyraz słodko - Obowiązuje mnie tajemnica dziennikarska

- A mnie chroni dobro śledztwa – Rafael uśmiechnął się mniej słodko

- Ale możemy sobie pomóc – nie dawała za wygraną - ponieważ dziennikarze rozpoczęli dziennikarskie śledztwo, które, być może, posuwa się do przodu szybciej niż policyjne

- Proszę mi wybaczyć ale nie mam dobrych doświadczeń z pracy z dziennikarzami – Alvaro nie również nie odpuszczał - Chce Pani odpowiedzi na swoje pytania? Proszę się skontaktować z rzecznikiem. Teraz życzę dobrej nocy i proszę pozdrowić swój kontakt – Alvaro ponownie się uśmiechnąłem mimo wszystko nie chcąc jej urazić

- Giną ludzie i pewnie będą ginęli, a my możemy sobie pomóc - jej wrodzona dziennikarska ciekawość nie pozwalała jej zakończyć rozmowy - Szczególnie teraz, kiedy dwóch członków zespołu jest podejrzanych o morderstwo pierwszego stopnia – po jej twarzy było widać, że triumfuje

Detektyw zdziwił się wyraźnie
- Pani mnie oszuka a ja dostane naganne do swych akt. Nie dziękuje

- Tak jest – przytaknęłą głowa licząc, że już złapała byka za rogi i zaraz Rafael zacznie z nią współpracę - Brutalne wymuszenie zeznań, które poszło o krok za daleko i zginał człowiek

- To nie moja sprawa proszę zgłosić to moim przełożonym – mężczyzna chciał jak najszybciej zakończyć spotkanie pomimo zainteresowania.

- To jest pana sprawa, bo będzie pan zmuszony prac brudy swoich kolegów. Proszę oto moja wizytówka. gdyby pan mienił zdanie proszę zadzwonić

- Dziękuję – mężczyzna wziął wizytówkę od pomarańczowej - Jeszcze raz to samo dla tej Pani - rzucił do barmana i zapłacił za drinka i swoja cole.- Dobrej nocy – pożegnał się

- Dobrej nocy – odpowiedziała nie wstając od stolika

Rafael wyszedł z baru. Zapalił papierosa, zaciągnął się nim i ponownie poprosił o połączenie z McNammarą. Odebrał za pierwszym razem

- Żyjesz? – kapitan wysilił się na żart

- Fałszywy trop – Alvaro rzucił do przełożonego - To dziennikarka. Do zobaczenia jutro kapitanie i proszę się porozglądać po swoim środowisku bo dziennikarze już wiedzą, że mamy brudy w sprawie i to z naszej strony.

- Do zobaczenia – rzekł McNammara. Był chyba już zmęczony bo znowu był uprzejmy

- No dobra – Rafael schował komórkę i wsiadł na motor by wrócić do domu. Chciał jeszcze raz zerknąć w akta i jutro na odprawie dowiedzieć się coś więcej o newsach przekazanych przez dziennikarkę.



CLAUSE GRAND



Jess odjechała , a ja wróciłem do domu. Musiałem szybko się uwijać by ogarnąć to i owo. W końcu miałem mieć gościa. Już nie pamiętałem kiedy ostatni raz gościłem w domu normalną, atrakcyjną kobietę na kolacji. Hmmmm...
Nie! To za dużo powiedziane. Owszem atrakcyjną ale żeby od razu normalną? HA! Przecież pracuje z nami w wydziale specjalnym. Tutaj nikt nie jest normalny. Na samą myśl uśmiech wcisnął mi się na usta. Posprzątałem powierzchownie by się nie skompromitować w oczach koleżanki i poszedłem się wykąpać oraz ogolić. Z szafy wyciągnąłem świeże ubranie i po 20 minach zszedłem do salonu. Czerwona dioda migała na sekretarce. odsłuchałem. Pierwsze dwie Były jak sądziłem od szefa. Ale trzecia...

...kolana nadal mi się trzęsą. Do jasnej cholery może i byłem troszkę nadpobudliwy ale kontrolowałem i siebie i sytuację. NIKOGO NIE ZABIŁEM!
Złapałem za telefon i wykręciłem numer kapitana

Sygnał w słuchawce szybko się zmienił w :

-Grand! Kurwa! mam nadzieję że masz dobrą wymówkę!

-Komórka mi się rozładowała- powiedziałem żartobliwie - Co się dzieje? Ktoś mnie kurwa chce wrobić w stuknięcie Voory? co wiemy?

- To nie rozmowa na telefon i dobrze o tym wiesz. Wpadnij o ósmej do mnie do gabinetu.- powiedział kapitan ale nie brzmiał jak zwykle, nie był surowy.

-Oki będę z Kingston. jak zdąży. - chwila ciszy - a i szefie jeszcze jedno.... nie stuknąłem go.

-Wiem Clause , wiem. Jesteś może narwany ale nie głupi no i .... należysz w końcu do mojego zespołu a to o czymś świadczy- pocieszył mnie. zawsze to potrafił, lepiej niż ktokolwiek.

blip blip blip - rozłączyłem się

Obróciłem w palcach pocztówkę otrzymaną od księdza i odłożyłem ją na stolik by o niej jutro nie zapomnieć.

Musiałem sprawdzić coś jeszcze , podniosłem słuchawkę w telefonie.

Wykręciłem numer tej słodkiej dziewczyny Nikol. Tylko ona wiedziała że jadę poszukać Voory

-'allo - odezwała się swoim niewinnym , sexownym głosikem


-Cześć mała- uśmiechnąłem się.

-Grand! Buziaczek.

-Nie czas na przyjemności Niki, Voora dostał kulkę i ktoś mnie chce w to wrobić. Spotkałem się z nim wczoraj i troszkę nastraszyłem ale nie zrobiłem tego. Mówiłaś komuś o tym że jadę się z nim zobaczyć? Pomyśl słodziutka chwilkę bo to ważne.- warknąłem

-Nikomu. Naprawdę.-piskneła

-Ani słowa nikomu nic a nic. Tu waży się moja dupa więc pomyśl. Którejś z dziewcząt!? komukolwiek!?

-Nikomu, Grand! Na moje cycki. Nikomu ! Zresztą kto miałby pytać?- była przekonywująca

-Nie wiem. Co robiłaś po moim wyjściu?- przesłuchiwanie trwało

-Miałem następne zlecenie. Na manhatanie w hotelu Metropol

-Z kim się spotkałaś?

-Do rana z jakimś Zagraniczniakiem. Mały japoński kamikadze

-Odzywała się do ciebie psiarnia? Ktoś z blachą pytał o mnie?- musiałem to wiedzieć

-Nie. Nikt nie pytał. Ale pytali o Vorra, bo zwąchali ze był moim opiekunem.

-Czyli gliny już u ciebie byli. Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie ze o niego pytają?

-Dzwoniłam na komórkę lecz milczała. Tylko raz.

-Fakt zdechła mi. Posłuchaj Niki. Jak by pytali o mnie mów całą prawdę. Rozumiesz? Całą prawdę że spędziłem u was całą noc.

-Jasne cukiereczku ale wisisz mi przysługę- zachichotała

-Oki nara i .... uważaj na siebie- ostrzegłem ją.

-Ty chyba musisz bardziej. Nie wiem w co wdepnąłeś ale ... przez jaki czas nie będę dzwoniła. A glinom powiem co prosiłeś.

Rozłączyła się a mi aż serce do gardła podskoczyło bo w tym samym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. To była Jess. I na dodatek przyniosła Chińszczyznę.

Spędziliśmy uroczy wieczór, noc. Najpierw zjedliśmy i rozmawialiśmy o tym wszystkim co mnie spotkało. Chciała wyciągnąć mnie z bagna i szukaliśmy rozwiązań. Kiedy rozmowa o pracy się skończyła postanowiłem jej jakoś podziękować. Spojrzałem na nią i wpadło mi kilka ciekawych pomysłów do głowy. Zresztą Jess zawsze mi się podobała. Wstawiliśmy jej wóz na podjazd i siedliśmy do mojego wyjeżdżając za miasto. Miałem tam kumpla z małym lotniskiem. Prowadził sekcje spadochronową. Służyliśmy razem w armii. Jess bardzo się podobało gdy skakaliśmy, Ta dziewczyna uwielbia adrenalinę tak jak i ja . Cholera chyba nawet do siebie troszkę pasujemy , a najgorsze jest to że bardzo miło spędziliśmy ten czas. Nie chciałem by ten dzień szybko się skończył. Beztroska zabawa w jej towarzystwie była czymś niesamowitym. Postanowiłem że zafunduje nam więcej atrakcji. Z lotniska wykonałem telefon by dowiedzieć się gdzie tego wieczoru ścigają się chłopaki z nielegalnych wyścigów. Pojechaliśmy. Chciałem żeby Jess się ścigała ale odmówiła twierdząc że wypiła już kilka piw. Wzięliśmy udział w wyścigu. Kolejne doznania które wlewały falę adrenaliny w nasze trzewia. Nie udało nam się wygrać ale warto było. Radość na twarzy Jess - bezcenna za resztę , 3000$ zapłaciłem gotówką. Tyle kosztowała nasza przegrana.

było już blisko 23 a ja nadal nie miałem dość. Chcieliśmy pojechać potańczyć ale to wymagało przebrania się. W tej okolicy znałem tylko jedno centrum Handlowe czynne 24h. Na szczęście udało się znaleźć odpowiednie ciuchy tak samo dla mnie jak i dla niej. Czerwona , obcisła sukienka z dekoltem którą wybrała przyprawiła mnie o kolejne ugięcie się kolan. Czerwone szpilki i torebka jako dodatek spowodowały że musiałem wyglądać jak śliniący się nastolatek. Wyglądała olśniewająco.

Pojechaliśmy do klubu gdzie rozmawialiśmy, tańczyliśmy, śmialiśmy się. Było bardzo miło. Jess wypiła kilka drinków ja redbulli.

około 3 w nocy wróciliśmy do domu. Otworzyłem szampana którego przywiozłem kiedyś z Paryża. Poszliśmy do ogrodu przechadzając się przy basenie. Cały wieczór marzyłem żeby ją pocałować. Śmialiśmy się obgadując kolegów. Butelka się skończyła i chciałem ją odłożyć gdy nagle...


... poślizgnąłem się na mokrych płytkach i zachwiałem się. Chwyciłem Jess by uniknąć upadku i ...

...nie udało się. Oboje wpadliśmy do basenu. Myślałem że się wścieknie. ALe myliłem się Roześmiała się tylko , słodko i niewinnie. Mokra sukienka przywarła do jej ciała a ja poczułem dreszcz. Odrzuciła mokre włosy do tyłu. Boże jaka jest piękna!!! Patrzyłem na nią z lekkim uśmiechem na ustach ale nie potrafiłem wypowiedzieć słowa. Odwzajemniała moje spojrzenie. Patrząc głęboko mi w oczy paraliżując całe ciało podpłynęła i delikatnie przesunęła dłoń po moim policzku, szyi aż na kark. Drżałem nie wiem czy z zimna czy z zaskoczenia. Jej dłoń była ciepła. Przywarła do mnie i bez słowa pocałowała mnie. Słodki nektar jej ust wlał się strumieniem w moje ciało. Nie mogłem nic zrobić. Byłem jak dziecko. Zniewolony. Pocałunek trwał chwilę ale dla mnie była to wieczność, cudowna wieczność . Oderwała usta od moich a ja czułem się jak odłączony od zasilania laptop. Chlapnęła mi w twarz wodą chyba troszkę z przekory
-Dobranoc- jej słodki głos brzmiał jakby lekko wytłumiony.

Patrzyłem jak wychodzi z basenu bierze leżący na krześle ręcznik i znika w domu. Po chwile zapaliło się światło w pokoju gościnnym a ja tkwiłem w tym basenie jeszcze troszkę. Czułem się jak nigdy dotąd - przyjemnie.


MARLON VILLAIN



Korytarze Komendy w całym tym pośpiechu przypominały labirynt. Marlon główkował i planował jak najszybciej dostać się będzie na Drugą Aleję. Parę opcji malowało się optymistycznie.
Gdy otwierał ciężkie drzwi na zewnątrz, drugą ręką wcisnął już trzymanego w ręku pilota.
Samochód przywitał detektywa trzema wesołymi piknięciami.

Silnik posłusznie zawarczał i wóz ruszył, szarpnął gwałtownie, a Marlon poczuł się jakby pierwszy raz prowadził auto.
Psiakrew! - warknął, gdy zapomniał zmienić bieg i tylko dzięki nerwicy w porę zatrzymał maszynę przed stuknięciem w sąsiada.

Wrzucił wsteczny i zakręcił kierownicą.
Wyjeżdżając z ciasnego parkingu sprawdził tylko czy zdąży wjechać przed nadjeżdżający samochód i ledwo co się wcisnął.



Taksówka zatrzymała się z piskiem, a Marlon ujrzał tylko jak kierowca wrzeszczy zdenerwowany.
Tak, tak, i twoją matkę też. - mruknął pod nosem Vilain i zatrąbił.
Zezując na zegarek zatrzymał się przy jamie prowadzącej w głąb ziemi.
Ledwo zatrzasnął drzwiczki samochodu, a już dołączył do ludzi idących brudnymi od ulotek i błota schodami.

Marlon zmierzył wzrokiem stację metra.
„Jezu, alert! Alert! Za dużo osób!” jęknęło zaniepokojone harmidrem wewnętrzne Ja.
Widząc różnorodny tłum ludzi, uświadomił sobie, że nie wie nawet kogo szuka.
Ale nie wrócę z pustymi rękami, o nie. U stóp ruchomych schodów nie wiele mógł dostrzec, toteż ruszył w głąb hali.
Co rusz ktoś przechodził mu przed nosem, to jakaś kobieta zamachnęła się torebką i Marlon dostał w twarz, w ostatniej chwili łapiąc okulary, by nie upadły do morza tupiących butów.



Kątem oka dostrzegł symbol toalet, a poniżej znak z wymalowanym czarnym telefonem.
Udał się w tamtym kierunku i powoli tłum spieszących się ludzi przerzedzał się.
Jedyną rzeczą po jakiej mógł rozpoznać swój „kontakt” była płeć.

Marlon przyglądał się ludziom w zakątku.
Sprzątacz, biznesmen, matka pchająca dziecięcy wózek i...
młoda dziewczyna.

Nie spuszczał z niej wzroku, przepychając się między ludźmi.
Wtem spojrzała tylko na zegarek i ... skierowała się w stronę peronu.
Cholera jasna, z drogi, z drogi!
Siedział jej na ogonie, choć była paręnaście kroków przed nim.
Tłum wsiadających i opuszczających wymieszał się, ale po chwili peron opustoszał. Marlon stracił dziewczynę w tym całym rozgardiaszu, lecz zdążył zobaczyć jak wsiada do pociągu metra.
Nie wiele myśląc, uczynił to samo.

Chyba w ostatniej chwili, bo parę sekund potem kolejka ruszyła.
Teraz nie mogła mu uciec.
Odczekał aż ryk kół kolejki zmieni się w miarowy stukot i przeszedł do trzeciego wagonu.
Otwierając drzwi czuł jak czai mu się na twarzy triumfalny uśmiech. Ale mina mu zrzedła, bo panny w ogóle tak mnie było!
Jest czy jej nie ma, to ja mam ją w garści, pomyślał z satysfakcją, z tego pociągu już nie wysiądzie.


Następny wagonik do sprawdzenia.
Mam czas.


TERRENCE BALDRICK


Żmudne przeglądanie raportów nie było zbyt przyjemnym zajęciem, zarówno ten przygotowany przez Stabler'a, jak i Corx'a zawierał informacje, które było oczywiste, bądź też w żaden sposób nie pomagały w rozwiązaniu śledztwa. Przynajmniej sprawdzenie wykazu rozmów okazało się nie takim złym pomysłem, Jane Ashwood odebrała telefon tuż przed popełnieniem samobójstwa, w dodatku dzwonił jej zaginiony syn. Co prawda mógł to być także ktokolwiek inny, komórka mogła zostać przez kogoś skradziona, lecz i tak należało to sprawdzić. Baldrick wykonał kilka rozmów, policyjne mrówki otrzymały zadanie zlokalizowanie telefonu Andy'iego Ashwood'a, poza tym przy okazji mieli również sprawdzić biling Watermann'ów z dnia, w którym matka podjęła samobójczą próbę.

Kapral Corx na prawdę się postarał, raport wykonany był dokładnie i z profesjonalizmem, mimo wszystko nie przypadł jednak do gustu Baldrick'owi, jedyna informacja, która mogła mu się przydać, była bardzo niepokojąca i mogła zaburzyć całą genialną Teorię Sobowtórów. Z zeznań Amandy Utherwald wynikało, że Andy Ashwood odwiedził ją poprzedniego dnia, Corx nic nie wiedział o jego zaginięciu, więc nie zadawał pytań w tym temacie. Powoli dochodziła godzina 7:00, ciekawość nie pozwoliła mu jednak tak po prostu zostawić tego w spokoju, jeśli jego teoria miała paść, to lepiej niech to zrobi od razu. Nim wróci do domu odwiedzi panią Utherwald.
***

Wydawanie pieniędzy na taksówki denerwowało go coraz bardziej, na szczęście jeden z funkcjonariuszy jechał właśnie na patrol w tamtejszej okolicy, więc Baldrick'owi udało się zaoszczędzić trochę pieniędzy. Green Village o tej porze było niesamowicie spokojne, nawet jeśli ktoś przejął się samobójczą śmiercią Jane Ashwood, to zapewne omawiał tą sprawę w zaciszu swojego własnego domu. Ludzi zawsze lubili obgadywać i plotkować, ale najwyraźniej w tej okolicy robili to z większą dyskrecją.

Dom Utherwald znajdował się na przeciwko miejsca tragicznego końca Jane Ashwood, był całkiem spory, choć można było się zorientować, że kobieta nie do końca dawała sobie radę z gospodarowaniem. Baldrick przez dłuższy czas masakrował dzwonek do drzwi, nie przyjmując do wiadomości, iż Utherwald może nie być w domu, w końcu jednak zrezygnowanym krokiem ruszył w kierunku ulicy.

- Nie przyjmuję domokrążców! - usłyszał nagle za sobą.

- Terrence Baldrick, Wydział Specjalny Nowoyorskiej Policji - wyrecytował obracając się w stronę kobiety - Amanda Utherwald?


Kilka kroków od niego stała kobieta w mocno już podeszłym wieku, na nosie miała spore okulary, zaś ubrana była w standardowe ciuchy każdej porządnej amerykańskiej babci. Początkowo wyglądała na zdenerwowaną i niezbyt skorą do rozmowy, jednak w kilka chwil jej nastawienie całkowicie się zmieniło, z uśmiechem złapała go za rękaw i pociągnęła do domu.

- Bóg mi pana zesłał! Nigdy nie spodziewałam się pana wizyty doktorze! To cud - usadowiła go na kanapie i z zadziwiającą krzepą ruszyła do kuchni - To cud, to cud!

Baldrick sceptycznie przyglądał się całej scenie, gdyby nie brał w niej udziału, zapewne pomyślałby, że ogląda jakiś płytki sitcom z oklepanymi żartami i standardowymi pomyłkami, które rozwiązują się dopiero na koniec odcinka. Jakby tego było mało, trafił do kolejnego domu pełnego religijnego badziewia, figurki Chrystusa, krzyże i wszechobecne obrazy Matki Boskiej, czyżby ten dzień miał kręcić się tylko wokół tego? Po kilku minutach zjawiła się Amanda niosąc na tacy herbatkę oraz ciasteczka własnej roboty.

- Niech pan się częstuje doktorze Gregory - rzekła z uśmiechem - Wyśmienicie, że pan przyszedł, ale czemu jest pan sam? Rozumiem, że Robert wciąż rozpacza po odejściu Allison...

- Nie wiem... - próbował wtrącić, lecz kobieta zbytnio się tym nie przejęła.

- Pewnie bardzo rozpaczaliście po śmierci Lawrence'a, szkoda mi go, ale niestety nie trafił do nieba, moja sąsiadka Jane też nie, samobójcy nigdy tam nie trafiają.

- Właśnie! Ja w tej sprawie! - postanowił wykorzystać okazję i trafić w interesujący go temat, póki jeszcze miał okazję.

- O śmierci Lawrence'a? - współczująco złapała go za rękę - Powinieneś z kimś o tym porozmawiać Gregory.

- Chodzi mi o pani sąsiadkę, Jane Ashwood...

- A co z nią?

- Popełniła samobójstwo, pamięta pani?

- A tak, tak pamiętam! Był u mnie jej syn, złoty chłopak - odpowiedziała entuzjastycznie - Nazwałabym go nawet Jezusem! Ot co!
lastinn player




Nim Baldrick zdołał coś jeszcze powiedzieć kobieta poderwała się nagle i w mig znalazł się przy oknie, zaczęła się rozglądać z podejrzliwością, jakby sprawdzając czy nikt ich czasem nie obserwuje. Amanda Utherwald cierpiała najwyraźniej na postępującą demencję starczą, a może i nawet jakieś dodatkowe zaburzenia psychiczne. W dodatku brała go za bohatera jakiegoś medycznego serialu, co również nie ułatwiało mu zadania, choć może był sposób żeby to wykorzystać. Podpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewał, do salonu znów wbiegła kobieta, tym razem od pasa w górę ubrana była już tylko w biustonosz.

- Niech mnie pan zbada doktorze! Byłam już u wielu lekarzy, mówili, że jestem zdrowa, ale to przecież nie możliwe, powtarzałam im!

- W porządku, w końcu taką mam pracę - podwinął rękawy - Pod jednym warunkiem, musi mi pani powiedzieć wszystko co wie o synu Jane, potrzebne mi to do nowej sprawy.

- Ależ oczywiście, oczywiście!

Kolejne kilkanaście minut Baldrick stracił na dokładne przyglądanie się kobiecie i uspokajaniu jej, iż w Green Village jest małe prawdopodobieństwo by ugryzła ją skolopendra, udało mu się również wykluczyć Huntingtona, ziarniniak Wegenera czy kilka azjatyckich chorób, z którymi nigdy nie mogła mieć do czynienia. Na koniec badań dodał jeszcze, iż to na pewno nie jest toczeń, bo to nigdy nie jest toczeń. W końcu usiedli z powrotem na kanapie, Amanda ubrała się i chyba pierwszy raz na prawdę miała zamiar powiedzieć coś pożytecznego.

- Więc podobno wczoraj był u pani Andy, to prawda?

- Tak doktorze, wpadł na chwilkę, bo zgubił klucze, a Jane była w pracy.

- Co mówił? Co może mi pani o nim powiedzieć?

- Dobry, pomocny, zakupy przyniósł - ot samarytanin, wczoraj wyglądał prawie jak anioł, tak ubrany na jasno i ta poświata...

- Ok, to już wszystko co chciałem wiedzieć - przerwał jej szybko - Żegnam!

- Tak szybko, ale zaraz... - nie zdążyła go zatrzymać, był już bowiem za drzwiami i szybkim krokiem znikał z jej pola widzenia - Pozdrów Eric'a i Chris'a!

Zdenerwowany Baldrick złapał taksówkę i kazał zabrać się do Queens, stracił tylko czas na Utherwald, kobieta nijak nie pomogła mu w śledztwie, nie była wiarygodnym źródłem informacji, mógł być jednak przynajmniej pewny, iż jego Teoria Sobowtórów nie została podważona.
***

Uszczęśliwiony sięgnął po klucze od swojego mieszkania, wtem z na przeciwka wyszedł jego sąsiad - Adrian Cody, łysy, niski i wąsaty gość ubrany jedynie w slipki i stary szlafrok. Wyglądał na wyjątkowo poddenerwowanego.

- Baldrick! - warknął.

- Czego?

- Ten z góry znowu się awanturuje, uspokój ich natychmiast!

- Zadzwoń na policję - odparł spokojnie Baldrick - Nie jestem Matką Miłosierdzia Bożego żeby do wszystkich latać.

- Jesteś gliną... - dalej zapewne pojawiła się ciekawa wiązanka niezbyt miłych słów, lecz Terrence zdążył już zniknąć we własnym mieszkaniu.

Należał do Wydziału Specjalnego, przecież nie będzie zajmował się każdą awanturą rodzinną, od tego byli mundurowi, a nie elita nowoyorskiej policji. Nie przejmował się tą sprawę jednak zbyt długo, wykonał za to jeden telefon, dzięki któremu miał sobie umilić dzisiejszy dzień. Nie całą godzinę później rozległ się dzwonek, a w drzwiach stanęła ubrana w obcisły strój urokliwa Tania.

- Hej przystojniaku.

Przynajmniej noc nie będzie stracona.
 
Armiel jest offline