Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 18:20   #26
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Za Minty'ego

"Jedzenie tutaj wcale nie jest takie złe" pomyślał Ryszard, kiedy z jego miski zniknęły ostatki posiłku. Może nie dorównywało smakowo ziemskim potrawom, jednak wcale nie było złe, a co najważniejsze – doskonale syciło.
Oczywiście to mógł być jedynie przedsmak tego, co podaje się na tutejszych stołach. W końcu warunki nie pozwoliły nikomu na przyrządzenie tutaj istnej uczty, więc o żadnej euforii smaków nie było mowy.
Brakowało jedynie dobrego... soku. W końcu Ryszard już trzeci rok nie wziął do ust ani kropelki alkoholu. Żadnego piwa, żadnego wina, ani wódki. Wszystko to mogło jedynie zrujnować jego poukładane życie. A raczej względnie poukładane, bo w stosunku do innych ludzi Ryszard był przecież w pewnym sensie samotny. Ale liczyła się tutaj mentalność Polaka, a nie to, jaki cień rzuca na obraz życia innych osób. Czereśniowieckiemu wystarczało samo pragnienie szczęścia i wolne przybliżanie go do siebie. Nigdy nie pogodził się z faktem, że Julia go opuściła, a matka i siostra uważały go za ludzki wrak. Wszystko dało się jeszcze odbudować. Potrzeba było jedynie cierpliwości i wiary.

Swoją drogą, to skoro w świecie, gdzie znaleźli się Ryszard i reszta dotychczas tak wiele okazało się być było inaczej, niż na Ziemi, to oznacza, że nie można być niczego pewnym względem tego świata. Skąd można było na przykład wiedzieć, że prawa fizyki istniejące w ojczystym świecie Czereśniowieckiego obowiązują tutaj w niezmienionej formie? Koro można dowolnie manipulować rzeczywistością (tak Ryszard pojmował magię), to może żadne niepodważalne prawa fizyki wcale tutaj nie istnieją? Jest zbiór zaleceń, jak powinien wyglądać świat, jednak w prawdzie każdy silniejszy umysł może sobie z tych zaleceń kpić. W końcu co to byłyby za prawa, gdyby można je bezkarnie łamać.
A może jest właśnie na odwrót? Może magia nie pozostaje bez echa we wszechświecie? Skoro Ryszard na własnej skórze przekonał się o tym, że istnieją „inne światy”, to być może zwyczajne wyczarowanie sobie tutaj iluzji słoika dżemu wiśniowego, odbija się z nieporównywalną mocą na innej rzeczywistości i... niszczy ją?
Trzeba będzie wypytać kogoś o to wszystko.

W powietrzu unosiła się aura gniewu. Każdy z grupki „przewodników” spoglądał na Aelitha jakby miał mu się zaraz rzucić do gardła. Swoją drogą, to Ryszard nie widział w tym nic dziwnego. Nie dość, że zdrajca miał w zamiarze uwięzienie wszystkich podróżujących między światami, albo (w tym lepszym przypadku) na Ziemi, lub zwyczajne ich zamordowanie, to jeszcze swoimi czynami godził w bezpieczeństwo ojczyzny wielu z towarzyszy Ryszarda.
Zastanawiająca była jednak kwestia tego, czy Aelith był zwyczajnym kamikaze, czy może miał coś, lub kogoś, kto potrafiłby wyciągnąć go później z miejsca, w którym zostanie czasowo uwięziony (o ile oczywiście nie poległby w walce). W każdym razie mężczyzna jedynie leżał spokojnie, wpatrując się w sufit. Wyglądał na obojętnego, jednak Ryszard dobrze wiedział, ze tak nie było. Możliwe, że zdrajca był zwyczajnie zadowolony z siebie, ponieważ jego misja, mimo że nie do końca, jednak zakończyła się sukcesem. Jego beztroska w kwestii własnego bytu także wydawała się być Czereśniowieckiemu jedynie maską. Aelith albo miał jakiś dobry plan, albo drużynę rzeźników w barwach swego mocodawcy, którzy właśnie zmierzali w stronę świątyni. W każdym razie miał jakiegoś asa w rękawie, Ryszard był tego pewien. „Człowiek, który pogodził się już z własną śmiercią nie wygląda w ten sposób” – myślał.
Oczywiście Aelith mógł być równie dobrze religijnym fanatykiem, albo czymś tego rodzaju, jednak taka perspektywa ani trochę nie zadowalała Ryszarda. To jakoś nie pasowało mu do całej sytuacji. Nie było odpowiednio „fantastyczne”.

Reakcja Asmela na wieść o tym, na jak długo pozostawił swój dom rodzinny i pewnie wielu bliskich, zadziałała na Ryszarda jak nóż wbity gdzieś pod żebra. Uczucie winy naprawdę sprawiało ból. Nie, nie fizyczny, gorzej! Bolała dusza.
Przez całe swoje życie Czereśniowiecki dużo razy musiał się wstydzić, albo ciążyło na nim poczucie winy. Z pewnego punktu widzenia ta sytuacja wcale nie była gorsza od innych, jednak to była tylko jedna z perspektyw... Może Asmel nawet ni przejął się słowami Ryszarda, może to wszystko spłynęło po nim jak po przysłowiowej kaczce, a do ludzi miał stosunek na tyle elastyczny, by nie przejmować się takimi sprawami (chociaż na takiego nie wyglądał), jednak błędny osąd, jakiego dokonał nad Czereśniowkeckim najciężej osiadł Polakowi na sercu. Trudno było wytrzymać taką niesprawiedliwość. „W dodatku rozpleniającą się pewnie na całą grupę” – myślał paranoicznie Polak. Jedynym sposobem, aby oczyścić swoje imię było czynne ukazanie Asmelowi skali jego pomyłki. Ryszard mógł oczywiście przeprosić dowódcę, i zamierzał nawet to zrobić, jednak słowa, a czyny to przecież nie to samo. A i coś wewnątrz głowy Czereśniowieckiego podpowiadało mu, że musi się „odkuć”. Mężczyzna dobrze wiedział, dlaczego jakaś nieokreślona bliżej siła pcha go teraz do dokonania czegoś, co oczyści jego imię. Duma? Może i tak, lecz w znacznie mniejszej części. Lekarz ostrzegał Ryszarda, że stres połączony z odstawieniem lekarstw i zaniechaniem terapii może skutkować jedynie jednym – nawrotem choroby.
Nerwica natręctw – niby nic wielkiego, jednak mało kto mógł sobie wyobrazić stopień, w jakim to zaburzenie psychiczne potrafiło uprzykrzyć choremu życie. Zdawało się, że Czereśniowiecki właśnie zaczyna przechodzić przez to od nowa.

- Jednakże do rzeczy. W tym kraju cesarz ma władzę nieograniczoną, lecz nad poszczególnymi regionami kontrolę sprawują Lordowie Ziem, którzy tworzą Radę Koronną (...) Dlatego uważam, że jeśli nie przeżyje to wy nie wrócicie do domów.
Słowa Asmela zaniepokoiły Ryszarda. W końcu w historii, jaką znał już nie raz zdarzały się podobne sytuacje. Nigdy nie kończyły się dobrze. Rozlew krwi był najczęstszą konsekwencją. Tutaj już do tego doszło. Najprawdopodobniej.
Ryszard przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy ich misja rzeczywiście miała polegać jedynie na „uciszeniu” rozpanoszonej szlachty z przerostem ambicji. Skoro Czereśniowiecki przybył już do innego świata, to coś podpowiadało mu, że zajmowanie się polityką – choćby będąc czyimś mieczem, to jednak zadanie mało fantastyczne. Chociaż kto wie...

- (…) zaproponowałbym wam abyśmy lepiej się poznali i przygotowali was na niebezpieczeństwa. Zilacan zajmiesz się przedstawieniem im podstaw technik walki? - rzekł Asmel.
Ryszard nigdy nie był zwolennikiem rozwiązań typowo siłowych. Co prawda trenował kiedyś boks, a, kiedy sam grał jeszcze w piłkę nożną, jako środkowy obrońca nie miał innego wyboru, jak rozpychać się, przepychać i uciekać do fauli taktycznych w najgorszych sytuacjach, jednak był to tylko sport. W życiu codziennym Czereśniowiecki zazwyczaj unikał tego typu konfrontacji. Nie chodziło tutaj o strach, czy małe możliwości, o nie1 Może nie był żadnym Mikem Tysonem, ale kilka lat nauki pięściarstwa nie poszło w las. Nawet, jeżeli ostatnimi czasy zaniedbał mocno swoją formę.
Ale miecz... to było coś zupełnie innego. Ryszard pamiętał idealnie, jak to będąc jeszcze dzieckiem, wraz z najlepszym przyjacielem – Władkiem byli rycerzami we własnej wyobraźni. Takie rzeczy nigdy tak naprawdę nie zostają do końca zasypane piaskami, w końcu niegdyś śmiesznej dorosłości.

Podczas treningów Ryszard robił w miarę duże postępy. Nie wybijał się na tle innych, ale nie zostawał także z tyłu. Mężczyzna mocno skupiał się nie tyle na samej siłowej walce, co na myleniu przeciwnika i szybkości. Koniec końców, to właśnie szybkość jest przecież siłą.
Mimo najsłabszej ostatnimi czasy formy, Ryszard i tak był wysportowany. W końcu jako trener młodzieżowej drużyny piłkarskiej nie mógł być tłustym dziadem z kanapką w ręku. Jaką reklamę zgotowałby swojej szkółce? Mężczyzna bez większego trudu mógł machać mieczem nawet kilkadziesiąt minut, a jego nogi zdawały się pracować, jak na ten stopień wtajemniczenia w tajniki walki długą bronią białą, idealnie. Miecz co chwila przecinał powietrze naprzeciw Polaka, aby sam mężczyzna mógł po chwili uchylić się przed nadlatującym, niewidzialnym ostrzem wyimaginowanego przeciwnika. Trening bokserski, brakowało tylko lustra, aby móc wychwycić własne błędy.
W walkach w parze także szło mu dobrze. Był pojętnym uczniem, jednak, mimo że machanie żelazem sprawiała mu niemałą przyjemność, to nigdy nie zdecydowałby się na związanie swego życia z walką mieczem. To by było co najmniej nierozsądne.
Mimo przekonania o dobrym poziomie własnych umiejętności walki mieczem, Ryszard zdawał sobie sprawę, że trenująca obok niego Kate radzi sobie o ton lepiej. Było to dla Czereśniowieckiego lekko upokarzające, jednak motywowało go do ciężkiej pracy. Owszem, był nieco przewrażliwiony i neurotyczny, jednak kobieta radząca sobie lepiej niż on w dziedzinie życia stricte męskiej - tego było już za wiele.
Literatura, sztuka, gotowanie, myśl twórcza, etc. czyli szeroko rozumiane „zajęcia bezpłciowe”, albo typowo kobiece mogły znaleźć się w gronie tych dziedzin życia, w których Rysdzard przegrywałby z przedstawicielkami płci pięknej, jednak walka? Iście absurdalna sytuacja.
Co prawda Polak mógł machać mieczem jak cepem, wkładając w to tylko siłę i może pokonałby wtedy Kate, gdyby skrzyżowali klingi, jednak jak taki styl walki sprawdziłby się w potyczce z silniejszym przeciwnikiem. Nie można było źle ukierunkowywać swego szkolenia już na starcie tylko dlatego, że kobieta póki co była w coś lepsza. „Zobaczymy za jakiś czas” - pomyślał Ryszard i wykręcił potrójnego młynka swoim ostrzem tuż przed własnym nosem, dając tym samym upust swej nerwicy natręctw.


A gdyby tak przekazać tutejszym naszą wiedzę i podzielić się z nimi ziemskimi osiągnięciami technologicznymi? Może Asmel i spółka, będąc na błękitnej planecie, w ojczystym świecie Ryszarda, nie poznali wszystkiego i teraz nie wiedzą nawet co tracą? Ale co można by im powiedzieć? Co to są bakterie? Jak wyprodukować energię elektryczną? Jak dzięki ropie naftowej, albo węglowi napędzać pociągi, maszyny i samochody? Pewnie każdy inny pochodzący z Ziemi miał jakąś wiedzę, razem mogli zmienić ten świat. Ale czy ich przewodnicy tego chcieli? „Trzeba będzie przeprowadzić delikatną rozmowę z jednym z nich i wypytać się o najważniejsze kwestię. W tym o chęć poznawania nowych technologii i posiadania nieznanej dotąd wiedzy” - zanotował w myślach Ryszard.

Wieczorem Asmel i spółka opuścili podopiecznych, aby podjąć wspólnie decyzję o tym co się stanie ze zdrajcą. Czyżby byli zdolni dokonać samorządu? Świat w którym się znajdowali realiami przypominał Ryszardowi raczej średniowiecze, czyli czasy, kiedy dowódca często mógł uciekać się do takiej formy wydawania osądu o podkomendnym. Ale czy można było być czegoś pewnym? Oczywiście, że nie.

Posłania, na jakich spędzili noc nie były żadnymi łożami z baldachimami, pięknymi sofkami, ani nawet ocieplanymi śpiworami. Spali na starych kocach, które wyglądały bardziej jakby miały się zaraz rozlecieć w pył, niż jak przykrycia, jakie znali z Ziemi. Mimo wszystko nie było na co narzekać. Obolałe plecy, lekko nadciągnięte mięśnie karku i wyziębione ciało były niczym w porównaniu z zapaleniem płuc. Z pewnego punktu widzenia mieli nawet duże szczęście.
Śpiąc jednak pod kocem, który odstąpił Ziemianinom któryś z przewodników, Ryszard czuł się nieswój. Ich tutejsi towarzysze zachowywali się jego zdaniem lekko... przesadnie. Czereśniowiecki nie czuł się dobrze ze świadomością, że leży okryty kocem, który oddał mu inny człowiek. Jemu było ciepło, a tej drugiej osobie zimno. Było to oczywiście niesprawiedliwe, jednak znów tylko z pewnego punktu widzenia. „Ach, dlaczego świat jest tak skomplikowany? Czasami lepiej by było, gdyby istniało tylko białe i czarne... ale tylko czasami” - myślał zasypiając Ryszard.
Za to ranek powitał ich pięknym niebem i rześkim powietrzem. Czereśniowiecki czuł się jak kiedyś, dawno temu, gdy jeszcze jako dziecko wybiegał w letni poranek na dwór, aby cały dzień grać i bawić się z przyjaciółmi. Ich ukochaną zabawką była własna wyobraźnia, coś doskonałego, co potrafiło ze wszystkiego zrobić to, czego się aktualnie oczekiwało. Patyk mógł być mieczem, stary koc magiczną peleryna, albo rozbitym wysoko w górach namiotem, byle kontener czasami okazywał się być czołgiem, a kamień granatem.
A później były książki i nowe znajomości...
Wszystko było wtedy takie piękne. Nie to co dzisiaj... komputer, internet, codzienność, gra wideo. Życie straciło kolor, ograniczyło się do tego, co dostaje już gotowe, samemu nie ingerując już nawet we własną rzeczywistość. Gdyby nie sny, pewnie dawno przestalibyśmy już kreować.
Póki co ludzie przynajmniej jeszcze marzą. O głupotach związanych często z tym, co ich ogranicza, czyli wyżej wymienionych obiektach nałogów XXI wieku, jednak takie są prawa marzeń – mają być nieskrępowane (chociaż sam Ryszard czasami uważał, że posuwał się zbyt daleko w snuciu wizji pożądanego porządku świata i przebiegu wydarzeń i sam siebie karcił w myślach, będąc przy tym zawstydzonym przed samym sobą).
Dziwny jest umysł ludzki.

Opuszczali już świątynie. Wszystko, co mieli ze sobą zostało spakowane, a rannych przygotowano do podróży. Ponoć czekała ich względnie krótka droga, jednak dla nieprzystosowanego do tak długich marszów Ryszarda kilkudniowa wędrówka wydawała się być podróżą na arcydługim dystansie. Nie było jednak innego wyjścia.
Droga, jaką przebywali opuszczając świątynię okazała się być równie ciekawa, co samo miejsce kultu. Sam most nad niebotycznie głęboką przepaścią i oczywiście sama przepaść wprowadzały w zachwyt i przyprawiały o szybsze bicie serca.
Ostatnie spojrzenie na świątynie – prawdopodobnie obraz, który Ryszard zapamięta najlepiej, zapierał dech w piersiach. Wielka, majestatyczna budowla na szczycie góry, a jednak pełna tak czystego piękna i spokoju. Na Ziemi, w świecie Ryszarda Czereśniowieckiego nie stawiało się takich budowli.

- Można dostać zawrotów głowy jak się tak patrzy w dół, prawda?– spytał Murion zrównując się z Ryszardem.

- Imponujące... - odrzekł zachwycony Polak. - W takich chwilach żałuję, że nie potrafię piękne malować – dodał uśmiechając się.

Dalsza droga przebiegała spokojnie i równym tempem. Noce spędzali przy ogniu, a dnie w marszu, bądź na ćwiczeniach fechtunku. Zwierzęta Minasa dostarczały im małych zwierząt i ryb na posiłki, a odległość dzieląca ich od celu podróży zmniejszała się z każdym krokiem. Pomimo wcześniejszych obaw Ryszard wcale nie był znużony marszem. Szło mu się nawet przyjemnie. Tutejszy świat był przepiękny, taki dziewiczy.


Cała wyprawa obyła się prawie bez ekscesów. Jedynie spór o stosunek Finki Jeleny do jedzenia zagęścił nieco sytuację, lecz i ten problem udało się rozwiązać pokojowo. Ryszard miał oczywiście co do tego swoje własne zdanie, jednak wydawało mu się, że za słabo zna jeszcze Metsänkyläe, aby mówić jej, co ma robić. Sytuacja nie doszła jeszcze do apogeum, a Ryszard i tak wierzył ciągle, że dziewczyna umęczona głodem, przecież tak realnym odczuciem, sama zda sobie sprawę z tego, że to wszystko dzieje się naprawdę. Mimo wszystko miał ją na oku. Czego, jak czego, ale martwej dziewczyny brakowało mu tutaj w najmniejszym stopniu. „W dodatku jest za młoda i za ładna, aby tak szybko umierać” - pomyślał Ryszard i uśmiechnął się do siebie w duchu.
Dodatkowo wypowiedź Chrisa, jaką zasłyszał Ryszard idealnie wykładała Asmelowi co to takiego jest wolność osobista. Swoją drogą, to sam Twinkle wydawał się być równym facetem. Widać było, że niejedno już w życiu przeszedł i dzięki temu nabrał rozwagi.
Ryszard zawsze zazdrościł ludziom, którzy potrafili patrzeć na świat nie przysłaniając sobie widoku emocjami i niepotrzebnymi konwenansami. Takie osoby – opanowane, lecz wolne, były dla Czereśniowieckiego zawsze niejako wzorem do naśladowania. I nie chodziło tu bynajmniej o typowo libertariańską wolność, ale o czystość umysłu. O umiejętność zachowania własnego zdania i zdrowego rozsądku w zdominowanym przez mass media, socjalistycznym świecie Europy.
Ktoś powiedział kiedyś Czereśniowkeckiemu, że jego trzeźwość umysłu polega jedynie na odrzucaniu tego, co nie wpasowuje się w jego „pseudokonserwatywną ideologię”, jednak sam Ryszard, używając argumentów jakoby zawsze posiadał obraz sytuacji widziany z perspektywy każdej ze stron, zbył tą osobę.

Trzeciego dnia podróży, schodząc z nie wiadomo którego już zbocza, unosząc głowę do góry, Ryszard ujrzał coś, co zamurowało go na dobrych kilka sekund.
Hen, hen wysoko na niebie, pośród bezkresnego nieba, jedynego pewnego zjawiska w tym świecie (Ryszard nie posiadając żadnych argumentów, ani podstaw naukowych, czy ideologicznych doszedł do wniosku, że niebo w każdym świecie jest to samo. Zwyczajnie czuł to gdzieś w sercu, albo przynajmniej wydawało mu się, że czuje) krążyły orły. Nie, orły to za mało powiedziane, to była orla arystokracja – ogromne, największe, jakie Ryszard kiedykolwiek widział i piękne ptaki, które dumnie latały tam w górze, mając pewnie grupkę maszerujących w dole ludzi za nic więcej, jak pył, albo stadko mrówek.

Te ptaki są wolne. Naprawdę. Nie chodzi tylko o to, że wyzbyły się takiego ograniczenia, jakim jest dla nas niemożność latania i w pewien sposób pokonały grawitację, tylko o ich myśli. One pewnie nie są związane żadnymi łańcuchami konwenansów, intryg i cierpienia... są wolne.

Ryszard zazdrościł każdej istocie na Ziemi i we wszystkich innych światach, która tylko mogła być wolna w taki sposób. Po co komu świadomość, skoro jedynymi owocami, jaki może ona przynieść w naszym podłym świecie są gorzkie poczucie absurdu, własnej bezsilności i marności.
Najlepiej jest tłumaczyć to wszystko zgodnie z założeniami jakiejś wyższej filozofii, albo wiary. Ryszard był chrześcijaninem, jednak nierzadko miewał wątpliwości. Nie co do istoty Boga, czy Szatana, pojmował także, na tyle na ile to możliwe, jeżeli jest się jedynie człowiekiem, co to jest niebo i piekło, oraz wierzył w ich istnienie, jednak zastanawiało go samo życie, a raczej jego sens. Dlaczego przychodzimy na świat tylko po to, aby dostać się do nieba? Zostajemy zesłani na ziemski padół w celu selekcji? Po to, aby nagrzeszyć i odsunąć od siebie Boga? Nie, to musi mieć jakieś inne wytłumaczenie. Tak przynajmniej uważał Ryszard.

W momencie, gdy Ryszard podziwiał piękno krążących nad nimi orłów, idąca za nim Kate, została gwałtownie wyrwana z monotonii marszu przez ciało Czereśniowieckiego. Ziemianie potoczyli się w dół zbocza, boleśnie lądując na jakimś kolczastym krzaku. Zaskoczony Polak szybko podniósł się na nogi i pomógł wstać towarzyszce.

- Zagapiłem się– wymruczał pomagając dziewczynie podnieść się z ziemi, jednocześnie ruchem głowy wskazując na orły latające nad nimi. Widać było, że majestatyczne ptaki wywarły duże wrażenie na Kate.

- Hej, popatrzcie! – zawołała kobieta.

Cała drużyna skierowała oczy w stronę wskazaną przez Kate.

- Ha! To właśnie są Wielkie Orły Crund! – zawołał Minas. –Jesteśmy już blisko!

Wiadomość ta uradowała całą drużynę. Pewnie nie tylko Ryszard poczuł, jak serce zaczyna mu mocniej bić na myśl o spotkaniu się z innymi przedstawicielami ludów zamieszkujących ten świat. To wszystko było takie fascynujące!

Już po chwili, przebywając niecały kilometr drogi, wędrowcy znaleźli się już u celu swej podróży. Oczom Ryszarda ukazało się piękne, rozległe wrzosowisko, przypominające bardziej scenerię jakiejś baśni, niż miejsce w realnym świecie. Mężczyzna gotów był założyć się z kimkolwiek, że takich wrzosów nie mają ani w Szkocji, ani nawet w Anglii.
Ale najważniejszy był fakt, że nieopodal, pośród wrzosowiska, znajdowało się małe zbiorowisko namiotów – ludzka osada.


Osada okazała się byś skupiskiem kilkudziesięciu namiotów i tyleż samo ludzi (przynajmniej tak wydawało się Ryszardowi). Wszyscy ubrani byli w ubrania sugerujące raczej, że ich życie ograniczało się głównie do własnej osady i terenów przyległych. Odzienie wykonane było ze skóry, albo zielonego materiału, który wydawał się Ryszardowi być możliwym do wyprodukowania nawet w takich warunkach, jakie panowały w tej osadzie.
Co ciekawe, namioty były ustawione tutaj równiutko, niczym od linijki. Rzadko widywało się takie połączenie pedantycznej dokładności z pierwotnością. Chyba, że chodziło o religię, a to także było jakieś rozwiązanie zagadki ustawienia namiotów.
Drużyna wywołała wśród tutejszych duże poruszenie. Ludzie posturami przypominający ich przewodnika - Minasa zbierali się, aby przyjrzeć się oświetlonym światłem ognisk postaciom przybyłych. Najwidoczniej nieczęsto miewano tutaj gości.

- Jestem Minas Foekkryd z Wędrownego Ludu Crund(...)niechaj wiatr zawsze dmie w skrzydła jego skrzydlatego Obrońcę! - mówił Minas, kierując słowa do mieszkańców osady.
Ryszard przez chwilę błagał Boga o to, aby tutejsi przedstawiciele Wędrownego Ludu Crund rozpoznali swego pobratymca i udzielili całej drużynie schronienia i pomocy w drodze.
Na szczęście nerwy nie trwały zbyt długo. Już po chwili obok Minasa pojawił się jakiś podobny do przewodnika mężczyzna, chyba przywódca tutejszego ludu.

- Haekan, bracie– powiedział nieco zaskoczony. – Wodzu.

Po wszystkim, przez co Ryszard przeszedł przez ostatnie kilka dni, ta sytuacja nie powinna ani trochę zdziwić Polaka. Mimo wszystko było inaczej. Żaden z tego co prawda szczególny zbieg okoliczności, skoro Haekan mieszkał w tej osadzie już za czasów, gdy Minas opuszczał ten świat („swoją drogą, to żaden tam z nich wędrowny lud, skoro przez dziesięć lat nie ruszyli się z miejsca” - pomyślał Ryszard), a wybranie go na przywódcę, bo po zdziwieniu przewodnika Czereśniowecki wnioskował, że pozycja społeczna brata to dla opiekuna Kate nowość, pewnie wiązało się z jakimiś koligacjami, albo szczególnymi zasługami samego zainteresowanego.

W chwilę po zajściu w centrum osady, cała drużyna została już zaproszona do namiotu Haekana i poczęstowana mlekiem, które w smaku przypominało kozie. Podano także jedzenie.
Z dalszej rozmowy wynikało, że brat Minasa został mianowany wodzem osady całkiem niedawno, w nagrodę za zasługi na polu bitwy. Typowe zachowanie ludów barbarzyńskich i półbarbarzyńskich. Ale Ryszard nie przyjechał tutaj, aby uczyć Wędrowny Lud Crund (bo wszystko wskazywało na to, że był to właśnie ten lud) jak powinno się obierać przywódcę.
Haekan okazał się być przyjaznym i rozsądnym mężczyzną. „Może czasami zdarza się im wybrać odpowiedniego przywódcę, nawet jeżeli kierują się przy tym idiotycznymi kryteriami” - zaśmiał się w duchu Ryszard.
Na pytanie Kareny, czy nie zechcieliby później napić się z nimi wina Ryszard odpowiedział:

- Wybacz pani, lecz z wielkim żalem muszę odmówić – Czereśniowiecki stwierdził, że tyle powinno na razie wystarczyć i nie obrazić ani Kareny, ani jej męża. A w razie dalszych pytań powie się coś o przysiędze i tyle. W końcu tutaj przysięgi jeszcze coś znaczą, tak wynikało choćby z postawy każdego z ich przewodników.

Z tego co powiedział Haekan wynikało, że sytuacja w Cesarstwie mocno się pogmatwała. Wypędzenie, próby dokonania zamachów stanu, w końcu i ogłoszenie się samozwańczo Cesarzem przez jakiegoś Laredriwytha, ucieczka prawowitej władczyni, bitwy, sojusze, rozlew krwi i bunty... „Temu wszystkiemu trzeba było jakoś zapobiec” - myślał Ryszard, nieświadomie coraz bardziej wrastając w tę rzeczywistość.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline