Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 18:25   #27
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Jako MG

Księżyc na niebie wisiał wysoko i świecił mocno, choć wydawał się być ogromny w porównaniu z tym, do którego przyzwyczajeni byli Ziemianie. Wiatr wiał z północy niosąc za sobą zapach kosodrzewiny i wody. Gdzieś daleko na wzniesieniach nad wrzosowiskiem zawył wilk. Wychodzili z namiotu wodza odprowadzani cichą kołysanką śpiewaną przez Karenę. Haekan poprowadził ich zewnętrzną ścieżką aż do wielkiego namiotu na granicy obozu, gdzie przygotowane już były dla nich posłania.
- Jutro rano Karena pokaże wam gdzie będziecie się mogli umyć i przyniesie dla was nowe rzeczy – powiedział na odchodnym. – Jutro zaczniemy przygotowywać was do drogi, więc myślę, że pojutrze wyruszycie. A teraz życzę wam spokojnej nocy.
- My tobie także Haekanie – odpowiedział Minas kłaniając się bratu nisko. – Gdybyś natknął się na Chrisa i Lenę wskaż im gdzie nas znaleźć. Pewnie poszli zobaczyć obóz i zostali gdzieś na dłużej.
- Tak zrobię – wódź ukłonił się im lekko i odszedł.

Namiot był duży, ale widać było, że postawiono go w pośpiechu. Jednakże nie groził zawaleniem, wiec musieli zadowolić się tym co mają. Wnętrze oświetlało takie samo palenisko jak w domostwie Haekana. Na ziemi rozłożone zostały specjalne maty zrobione z trawy, a na nie położono coś w rodzaju śpiworów pachnących skoszoną w upalny dzień trawą, igliwiem i lawendą. Były ciepłe i miękkie, a miejsce, gdzie zwykle znajduje się głowa obficie wypchane czymś, co w dotyku przypominało pierze. Minas potwierdził te przypuszczenia mówiąc, że zbierają je co roku na początku lata w gniazdach orłów, których dosiadają. Młode na początku lata zmieniają upierzenie, którego znakomita większość zostaje w gnieździe. Pod ścianką naprzeciw wejścia stał składany stolik, na którym ktoś zostawił im kubki i dzbanek wody.

Podróżni rozłożyli się w śpiworach rozmawiając jeszcze cicho między sobą. Niektórzy od razu pozasypiali, a inni leżeli z otwartymi oczyma chłonąc odgłosy nocy, a gdy pojawił się Chris z Leną Asmel rozgarnął węgle na palenisku. Zrobiło się ciemno i tylko mocne księżycowe światło przebijało się przez grube płótno i sączyło się przez wejściowy otwór. Jedno po drugim zapadali w sen.

***

Karena obudziła ich, gdy słońce stało już wysoko na niebie, a w obozie panował zwykły gwar rozmów, krzyki i śmiechy dzieci. Dziewczyna wraz z kilkoma innymi kobietami przyniosła świeżą wodę, suszone owoce i cieniutkie paski solonego mięsa oraz ubrania w jasnych i ciemnych kolorach ziemi. Po skończonym posiłku kobiety przyniosły drewniane balie z wodą oraz prześcieradła, które rozwiesiły na środku namiotu oddzielając mężczyzn od kobiet. Wszyscy zrozumieli, że to jest czas na odświeżenie się po długiej podróży. Wprawdzie Karena przepraszała za tak skromne środki, lecz tym razem obóz wypadł im w dość niefortunnym miejscu i nie są w stanie nic innego zorganizować. Pocieszyła ich tylko, że gdy trafią na ziemie Treganu na pewno będą mieli okazję skorzystać z tamtejszych łaźni.

Ubrania nie były nowe, lecz czyste i w dobrej kondycji. Ziemianom nawykłym do miękkich tkanin wydawały się szorstkie i sztywne, lecz szybko przyzwyczaili się do dotyku nieznanego materiału na skórze. Karena pomogła każdemu z osobna dopasować długie za kostkę buty i pokazała jak zawiązać je by nie zsunęły się ani nie rozwiązały podczas długiego marszu.

Po skończonych ablucjach Lena poprosiła o to by zaprowadzono ją do przyniesionych wczoraj rannych, zaś Sybilla mówiąc, że nie czując się dobrze podążyła za nią. Reszta udała się wraz z gwardzistami poza obóz, gdzie ponowili trening, który przyszło oglądać kilku innych mężczyzn i kobiet z obozu.

Tego dnia trening był o wiele bardziej wymagający niż te w czasie ich marszu. Widać było, że zdobyte wczorajszego wieczoru informacje i znaczne postępy, które poczynili Ziemianie zmusiły ich do przyspieszenia tempa ćwiczeń, a fakt, że wyruszali w dalszą podróż dopiero nazajutrz tylko wydłużył ich trening. Gdy skończyli każde z nich czuło jakby ramiona wykute były z kamienia i ciążyły im jak nic wcześniej.

Lena

Namiot-lazaret wyglądał trochę jak ten, w którym spaliście dzisiejszej nocy. Gdy wraz z Chrisem obchodziliście wioskę nie zauważyła go, może dlatego, że stał w centralnej części obozu, może dlatego, że było ciemno. Wejściowe „drzwi” były rozchylone i przewiązane rzemieniami tak by świeże górskie powietrze swobodnie przepływało przez wnętrze, które dzięki temu i otworom w dachu było dobrze oświetlone. Pacjenci ułożeni byli na miękkich skórach i pachnących lawendą oraz miętą śpiworach. Lena zdawała sobie sprawę z tego, że były to polowe warunki, lecz i tak nic nie mogło zastąpić polowych lazaretów na Ziemi. Jednak jak się nie ma co się lubi, to lubi się co się ma… Między posłaniami krzątał się ubrany w jasne szaty, średniego wzrostu mężczyzna. Tak jak większość tubylców był niski o drobnej kostnej budowie, lecz patrząc w jego twarz zdawało się, że ma w sobie coś, co fani fantasy zapewne nazwaliby „czymś elfim”. Wrażenie to nasiliło się gdy podeszła bliżej, gdy przykładał szczupłą rękę do rozpalonego czoła Salerina.
- Wciąż jest nieprzytomny – powiedziała na głos, jakby chciała zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. – Aż dziwne, że ciągle żyje…
- Nie doceniasz możliwości magów. Obudził się rano i zaraz zasnął znów, a gorączka wróciła… To chyba przez te sproszkowane algi… Szamani maja dziwne sposoby leczenia, choć niewątpliwie skuteczne – odpowiedział, nie patrząc na Lenę. – Jego organizm jest silny, przeżyje. Jednak długo jeszcze będzie lizał rany.
Po chwili mężczyzna podniósł na nią wzrok najjaśniejszych niebieskich oczu jakie widziała, by po chwili przesunąć go na stojącą za jej plecami Sybillę.
- Oh, dziecko – jęknął i wstał podchodząc do Sybilli. – Dobrze, że przyszłaś teraz, a nie wtedy kiedy gorączka nie pozwoliłaby ci wstać z posłania.…
Lena spojrzała zaskoczona na dziewczynę, lecz nie zobaczyła nic niepokojącego, nie skarżyła się na nic… Jak to możliwe?! Mężczyzna usadził Sybillę na jednym z wolnych posłań i ruszył w głąb namiotu, za przepierzenie. Do Finki dochodziły stamtąd odgłosy przesuwania glinianych naczyń, a po chwili powietrze wypełnił jakiś orzeźwiający zapach.
- Jestem Jeron, medyk. Wydawało mi się, że znam wszystkich tutaj, więc wy pewnie jesteście ci obcy… W czym mogę pomóc? Tobie też coś dolega?– spytał Lenę wychylając się na chwilę zza grubego płótna. Przyjrzał się jej uważnie. – Nie wyglądasz…
Lena starała się wyjaśnić mu, że jest lekarzem i przyszła przekazać mu pacjenta, tak jak powinna. Mężczyzna tylko machnął niecierpliwie ręką twierdząc, że nie ma co gadać po próżnicy, lecz doktor nie ustępowała, a gdy w końcu powiedziała, że to taki rytuał spoważniał trochę i zgodził się jej wysłuchać.

W namiocie Jerona spędziła więcej czasu niż myślała, że spędzi przyglądając się jego pracy. Medyk też chętnie się podzielił odrobiną wiedzy na temat tego, co powinna wiedzieć o nieznanych jej tutejszych ziołach i sposobie leczenia chorób. Wyjaśnił też, że Sybilli mogło zaszkodzić wczorajsze mleko, gdyż czasem zdarzały się osoby, którym ono szkodziło.
- Myślę, że to przez to, że kozy jadają zioła, które pomagają im trawić, ale pozostawiają w mleku swój sok – wyjaśnił widząc jej zdziwioną minę. – Twoja przyjaciółka niestety nigdzie nie pojedzie. Zanim zajdzie słońce złoży ją gorączka. Przyjrzyj się innym, którzy z tobą przyszli. Jeśli któreś do wieczora będzie skarżyć się na ból brzucha lub palenie w gardle przyślij ich do mnie.

Gdy tylko wyłuskał z jej wypowiedzi fakt, że jadą do Treganu od razu dał jej kilka małych drewnianych pudełeczek z maścią na oparzenia i odtrutek na jad skorpiona, które trzeba było wetrzeć w miejsce ukąszenia niezwłocznie po tym, a później nacierać jeszcze przez tydzień wodą zmieszaną z odrobiną tego specyfiku.

Nie wiedzieć kiedy słońce poniosło się wysoko na nieboskłon, a wokół namiotu zrobiło się gwarno. Przychodziły matki z małymi dziećmi, ciężarne, mężczyźni i starcy. Niektórzy po kolejne porcje medykamentu, niektórzy z nowymi dolegliwościami. Przyszli też dwaj wojownicy prowadząc między sobą Aelitha, a za nimi wszedł Murion. Dzisiejszego poranka zniknął tak szybko, że nie zdążyła nawet zapytać się o jego ranę. Tym razem jej nie ucieknie.
- O, Lena! – uśmiechnął się czarująco. – Myślałem, że zostałaś w naszym namiocie… Piękny dzień, prawda?

Tim

Chociaż szkolenie wojskowe ograniczało sztukę posługiwania się bronią białą do niezbędnego minimum to zarówno Tim, jak i jego angielski kolega, nie mieli zbyt wielu problemów z przyswojeniem sobie „bardziej zaawansowanych podstaw”, jakby określiła to Vilith, która sama jeszcze nie była do końca pewna tego, czego powinna ich nauczyć. Jednakże ku zadowoleniu wszystkich gwardzistów ich grupa szybko przeszła do łączenia wyuczonych cięć, bloków i pchnięć w bardziej wymagające serie i kombinacje połączone z nieustannym ruchem. Tutaj jednak Evans napotkał niejaki opór – według bardziej doświadczonych Tim po prostu był zbyt wolny i niezgrabny tak jakby w ostatniej chwili przypominał sobie, że trzeba się cofnąć lub zejść trochę w bok.
- Cios masz dobry, silny - powiedział mu Murion, gdy ociekając potem kończyli „poranny” traning. – Ale zapominasz, że masz nogi i musisz balansować ciałem. Co z tego, że mi przyłożysz na zastawę skoro przy następnym ciosie zrzucę cię z muru? Nie wsadzisz mi żelaza w brzuch kiedy będę stał za tobą. Szermierz z Wysp trzy razy odebrałby ci broń i jeszcze rozwiązał spodnie.
Tim spojrzał krzywo na Muriona, którego zaraz Vilith zdzieliła pięścią w ramię.
- Nie musisz być tak złośliwy. Idź lepiej poszukać Leny, niech zobaczy twój bok.
Sardossi przestał się uśmiechać i skrzywił się niechętnie.
- To nie jest…
- Oh, daj spokój – zadrwiła. – Myślałam, że lubisz rozbierać się przed kobietami. No idź już.
Gdy odszedł dziewczyna spojrzała na Amerykanina uważnie.
- Słuchaj, znajdę jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli popracować nad tym – powiedziała w końcu po dłuższej chwili milczenia. – Spotkamy się za godzinę w namiocie.
I odeszła, tak po prostu. Timowi nie pozostało nic innego niż tylko na nią poczekać.

Godzinę później byli w drodze. Schodzili po stromym wzniesieniu w kierunku gęstego lasu. Gdzieniegdzie między drzewami Tim dostrzegał słoneczne refleksy, więc zapewne gdzieś między drzewami płynęła woda.

Vilith poprowadziła go krętą, opadającą w dół leśną ścieżką aż na samo dno małej dolinki, a później wzdłuż brzegu szerokiego strumienia aż do małego wodospadu, do stóp którego zeszli po wilgotnych kamieniach. Strumień wpadał do niewielkiego jeziorka a stamtąd już o wiele szybszym nurtem dalej w sobie tylko znaną stronę. Na drugi brzeg prowadziły jedynie wystające z wody mokre i śliskie kamienie.


Tim z pewną obawą zauważył, że nie są to szerokie otoczaki lecz raczej wąskie, wyślizgane przez wodę skałki. Niedaleko miejsca gdzie stali w piasek wbite były dwa solidne kije, podobne do tych, którymi posługiwał się Zilacan.

- Lepiej zdejmij buty – poradziła dziewczyna ściągając obuwie i podwijając nogawki spodni. – I złap za kij. Przyda ci się.
Zwinnie wskoczyła na dwa pierwsze kamienie i bez problemów ruszyła w stronę drugiego brzegu, a gdy przebyła połowę drogi odwróciła się.
- No dobra, Tim. Żeby przejść na drugą stronę musisz minąć mnie – powiedziała. – Wbrew pozorom to nie będzie proste, kamienie są śliskie i wąskie.
Cóż mógł jeszcze zrobić? Chwycił kij i wszedł na kamienną ścieżkę. Wydawało mu się, że to będzie łatwe, lecz pierwsza wymiana ciosów skończyła się dla niego już po kilku sekundach gdy wylądował w wodzie zanurzając się po szyję w lodowatej wodzie. Z każdym kolejnym podejściem szło mu coraz lepiej i zmusił nawet kobietę do cofnięcia się w stronę drugiego brzegu.

Timowi wydawało się, że spędzili tam cały dzień, gdy nagle za plecami wojowniczki usłyszeli odgłos łamanych gałęzi i szelest liści, tak jakby ktoś w wielkim pośpiechu przedzierał się przez las. Vilith odwróciła głowę, a Amerykanin korzystając z okazji zgrabnym pchnięciem posłał ją do wody.
- Kryj się! – zdążyła jeszcze krzyknąć nim zamknęła się nad nią przezroczysta tafla zimnej wody. Chris przeskakując z kamienia na kamień dopadł brzegu, na którym zostawili swoje rzeczy i ukrył się w gęstym poszyciu leśnym. W tym samym momencie z kniei wyszedł, a wręcz wytoczył się mężczyzna, który Timowi wydał się wyglądać jak siedem nieszczęść. Nie dość, że odzież miał rozdartą w wielu miejscach to z jego punktu obserwacyjnego wydawało się, że jest cały zakrwawiony i pobity. Przez chwilę stał niezdecydowany w którą stronę się udać, lecz po chwili zbliżył się do pierwszego z kamieni i ostrożnie postawił na nim stopę. Jednak po kilku ostrożnych krokach pośliznął się i wpadł do wody i zapewne zniósł by go nurt rzeki, gdyby nie Vilith, która wynurzyła się z wody i z wysiłkiem wyholowała go na brzeg. Tim wypadł ze swojej kryjówki by wspomóc brodzącą na płyciźnie dziewczynę. Nieznajomy wydawał się być nieprzytomny, a jego twarz poznaczona wieloma świeżymi siniakami. Marines wiele rzeczy widział w Afganistanie, więc nie miał żadnych problemów z rozpoznaniem, że ktoś znęcał się nad tym człowiekiem.

Nagle nieznajomy otworzył oczy i chwycił koszulę Tima zadziwiająco silną ręką. Przyciągnął go do siebie, a drugą rękę wsadził pod szmatę na swojej piersi, która kiedyś zapewne była koszulą.
- Cesarzowa… - wycharczał. – Musi… Musi to dostać… Ja… zawiodłem… Ona… Ona musi
Chwycił kurczowo powietrze, spojrzał w jasnoniebieskie niebo, ręka zaciśnięta na koszuli zwiotczała, a jego oczy straciły blask. Wśród ciszy jaka zapadła w tym momencie Amerykanin wyraźnie słyszał oddech kobiety i bicie własnego serca. Dziewczyna uniosła rękę i zamknęła mężczyźnie oczy.

Makbet i Ryszard

Pomimo skwaru lejącego się z nieba Minas, który pojawił się na sam koniec ich ćwiczeń taszcząc ze sobą dwie wielkie skórzane sakwy, poprosił Ryszarda i Makbeta by zostali z nim jeszcze przez chwilę. Gdy wszyscy inni już rozeszli się do innych zajęć otworzył jedną z przyniesionych przez siebie pakunków, a ich oczom ukazał się bogato zdobiony rzeźbiony łuk. Stawiony na ziemi niemal sięgał Makbetowi do pasa. Refleksyjny, wedle ziemskich standardów, i przypominał te, których używali muzułmanie podczas wojen krzyżowych. Nie był jednak zrobiony tylko z drewna…


Gdy Ryszard wziął go do ręki sam aż był zdziwiony jego lekkością, gdyż wydawało mu się, że takich rozmiarów łuk będzie na tyle ciężki by nie uniósł go bez ćwiczeń, a co dopiero mówić o naciąganiu cięciwy!
- To łuki mojego plemienia – pochwalił się Minas wypinając dumnie pierś. – Są naszą główną bronią, więc wielką wagę przykładamy do ich tworzenia. Liczy się dla nas szybkość i ciężkość, dlatego jako jedyni wytwarzamy tak duże i jednocześnie lekkie łuki. Bez problemów naciągnie je już dziesięcioletnie dziecko. Przy odpowiednim wycelowaniu i naciągu strzały mogą przebić nawet pancerz konnego.
- Mój brat chce nam podarować kilka z nich, więc pomyślałem, że moglibyście je wypróbować – Minas uśmiechnął się wesoło. – Zauważyłem, że niezbyt pewnie czujesz się z mieczem, Ryszardzie… Nie uznaj tego za przytyk, lecz pomimo starań i postępów nie wydajesz się być przekonany. Walka mieczem bywa chaotyczna i uciążliwa, zaś użycie łuku często pomaga wygrać potyczkę nim na dobre się ona rozpocznie dlatego… dlatego pomyślałem, że łuk będzie bardziej ci leżał.

Może i Minas miał rację. Zarówno Makbet, jak i Ryszard gdy wzięli do ręki pięknie wykonaną broń ich dłonie przeszył przyjemny ciepły prąd tak jakby broń, którą mają w ręce była w jakiś sposób zaklęta. Od razu też obaj poczuli, że w przeciwieństwie do mieczy majdany łuków lepiej układają się im w ręce.

Kate i Chris

Zaraz po skończonym treningu wraz z innymi udali się do namiotu, w którym spędzili noc. Jednakże towarzystwo szybko się rozlazło po obozie wymawiając się jakimiś sprawami do załatwienia. Nic wiec dziwnego, że goście, którzy ich odwiedzili mieli nietęgie miny, gdy w namiocie zastali tylko Chrisa i Kate. Śmiejąc się mężczyzna i kobieta zajrzeli do namiotu, pozdrowili ich i spytali czy mogą wejść. Gdy nie padły żadne obiekcje nieznajomi przedstawili się jako Tanira i Perren.
- Razem z kilkoma innymi jutro pojedziemy z wami do Treganu – wyjaśniła Tanira, widząc ich uprzejme, ale pytające spojrzenia. – Pomyśleliśmy, że moglibyście chcieć zaznajomić się z Orłami, które was tam poniosą.

Nie mieli nic innego do zrobienia, więc z chęcią zgodzili się na małą wycieczkę za obozowisko. Nie oddalili się zbytnio od obozowiska, lecz weszli trochę nad nie, by na szczycie wzniesienia ich oczom ukazały się dwa największe ptaki jakie mieli okazję zobaczyć. Chrisowi wydawały się wielkością przebijać tylko spory czołg, a Kate pomyślała, że pióra żadnego z leczonych przez nią dzikich ptaków nie lśniły w słońcu tak zdrowo jak tych olbrzymów. Na ich grzbietach zobaczyli dziwnej i skomplikowanej konstrukcji niby siodła, niby nakrycia, które miały zapewne nie tylko chronić jeźdźców przed zsunięciem się z grzbietu ptaka, ale miały też umożliwić mu przeniesienie tak wielu rzeczy, jak wiele będzie w stanie przenieść Orzeł.

Orzeł Taniry miał upierzenie czarne o białej piersi, zaś orzeł Perrena miał bardziej brązowe i kasztanowe upierzenie. Oba ptaki spoglądały na przybyszów ciekawym i rozumnym wzrokiem.
- To właśnie są Wielkie Orły Crund – powiedział z dumą Perren, gładząc dłonią skrzydło ptaka. – To duma naszego kraju, symbol potęgi gór. Podejdźcie bliżej, nic wam nie zrobią. Są bardzo łagodne.
Kate podeszła do orła jako pierwsza z podziwem patrząc na potężny dziób ptaka. Pierwszy dotyk upierzenia tego ptaka przywiódł jej na myśl głaskanie najprawdziwszego jedwabiu. Ptaki niewątpliwie były zdrowe i silne. W myślach policzyła sobie ile może taki zjeść i pomyślała z lekkim przerażeniem, że skoro w górach tych wyrósł gatunek takich ptaków to jak wielkie muszą być zwierzęta, na które owe ptaki polują.
- Może macie ochotę na małą podniebną wycieczkę? – zaproponowała Tanira uśmiechając się zachęcająco. – Jutro podróż może być niekoniecznie tak zachwycająca jak dzisiaj.

***

Wczesnym wieczorem wszyscy spotkali się przy późnym obiedzie, a właściwie uczcie pożegnalnej, która przeciągnęła się do późnej nocy. Posiłek spożyli w towarzystwie wodza Haekana oraz jego małżonki obficie racząc się wodą, winem oraz sokiem wyciśniętym z górskich jagód. Na wielkich ogniskach rozpalonych na centralnym placu obozowiska pieczono złowioną specjalnie na tą okazję dziczyznę (tak jak podejrzewała Kate jeden tutejszy dzik był wielkości dwóch ziemskich) oraz gotowane jarzyny, suszone mięso oraz owoce. Powoli gwar rozmów i śmiech przybierał na sile, a gdy słońce schowało się za horyzontem dołożono drwa do ognisk. Powietrze przesycone było zarówno nadzieją, jak i obawą przed nadchodzącym jutrem. Dla Ziemian widok tych rozpalonych ognisk, gwar rozmów i śmiech, w którym też mieli udział wyrył się w pamięci na dobre.


Tańce i śpiewy rozpoczęły się na dobre w momencie, gdy wielki księżyc wszedł nad obozowiskiem, a Haekan powodując, że wszelkie rozmowy nagle ucichły. Wódz wzniósł w geście toastu swój pełen wina kubek.
- Ubywający księżyc ukazał nam dziś swą twarz. Jutro pożegnamy naszych braci i siostry, którzy udają się z naszymi gośćmi na Południe – rzekł. – Dziś rano złożyliśmy w ich imieniu dary dla bóstw opiekuńczych, a teraz bawić się będziemy by godnie pożegnać ich przed niebezpieczną podróżą. Niech nasza radość zaprawiona goryczą rozstania będzie dla nich najlepszą z możliwych wróżb. Wypijmy za ich zdrowie i pomyślność! Niech ich miecze nigdy nie stępieją, a strzały zawsze znajdą drogę do celu. Niech dobre wiatry niosą ich bezpiecznie tam, gdzie wiodą ścieżki ich losów!

Gdy skończył upił trochę ze swego kubka i podał swej żonie, która także uniosła go nad głowę. Inni spełnili wznieśli chóralny okrzyk unosząc w górę zaciśnięte pięści. W większości byli to mężczyźni, lecz pomiędzy nimi były także i kobiety.
- Kobiety tego plemienia – rzekła dźwięcznym i mocnym głosem, gdy tylko ucichły wszelkie szumy – przygotowały dla nich to, co możemy im zaproponować najlepszego: ubrania, żywność i broń. Niech podziękują nam jedząc i bawiąc się wraz z nami w tą noc, gdy księżyca zaczyna ubywać, a dla nas przychodzi czas największego szczęścia. Bawmy się i my, gdyż nigdy nie wiemy co przyniesie ze sobą wiejący wiatr!

Po jej słowach ponownie rozległy się okrzyki, a ktoś inny zaintonował wesołą piosenkę, którą inni podjęli. Szybko także znalazły się bębny i inne plemienne instrumenty. Minas poderwał się z miejsca chwytając swoją bratową w pasie i porwał ją w wir tańca przy wtórze śmiechu. Wkrótce i inni dołączyli do wspólnej zabawy, a wybijane na bębnach rytmy niosły się echem po całej dolinie.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline