Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 18:41   #49
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Jessica Kingston,

Podróż minęła szybko. Za szybko. Aaron czekał na lotnisku, uściskał cię i pojechaliście, gadając o pierdołach, na spotkanie z kapitanem Markiem Shoopem.

Okazał się on być czarnoskórym, postawnym i wyjątkowo sztywnym służbistom, przy którym nawet Walter wydawał się być ucieleśnieniem luzactwa. Najpierw dokładnie sprawdził twoje upoważnienia, potwierdził twoją tożsamość, skontaktował się z twoimi przełożonymi i dopiero potem wręczył kilka dokumentów i kazał ci się z nimi zapoznać i podpisać.
Były to standardowe arkusze związane z przekazaniem odpowiedzialności za stan więźnia na ciebie i twoich przełożonych, w razie gdybyś złamała prawo i za bardzo na niego naciskała Ponadto poinformowano cię o złym stanie zdrowia staruszka, problemach z krążeniem oddychaniem i ogólnie luźnym stolcem. Kiedy podpisałaś kapitan Shoop znów dokładnie sprawdził, czy nie pominęłaś niczego, a następnie zawołał jednego ze swoich podwładnych – sierżanta Montevideo, który miał zawieść cię do Więzienia o Zaostrzonym Rygorze w Bostonie.

Przejażdżka trwała ponad 45 minut, lecz Montevideo okazał się dość zabawnym i sympatycznym funkcjonariuszem, chętnie kokietującym atrakcyjna koleżankę i na dodatek w sposób wyjątkowo sympatyczny. Przy nim dziewczyny po prostu musiały czuć się dobrze.

W więzieniu trafiłaś na białą kopię Shoopa. Naczelnik o nazwisku Andy Torenzo zabrał ci broń do depozytu, kazał podpisać kilka świstków (kolejne zobowiązania) nim mogłaś ruszyć na spotkanie z Lesterem Crownbirdgem.

Szybko okazało się, że Wiezienie to prawdziwy zakład dla obłąkanych pod ścisłym nadzorem. Strażnicy wyglądali jak skrzyżowanie komandosów z pielęgniarzami. Ponurzy, dobrze zbudowani, sprawiający wrażenie profesjonalistów.

W końcu dotarłaś do pokoju widzeń, gdzie wstawiono fotel z siedzącym na nim starcem, prawie całkowicie łysym, z przenikliwym spojrzeniem wyblakłych oczu. Nie wygląda na niewinnego staruszka w swoim pomarańczowym uniformie więziennym, z tymi nieludzkimi oczami i przykutymi do poręczy rękoma, jakby nawet mając na oko 90 lat mógł sprawić problemy.
Spojrzałaś w te oczy i przeszedł cię dreszcz przerażenia.

- Nazywam się Jessica Kingston z Nowojorskiego Wydziału Specjalnego Policji. Chciałabym panu zadać kilka pytań w sprawie z 1966 roku.

- Niby czemu miałbym ci odpowiedzieć – zimny uśmieszek pojawił się na ustach starucha, lecz nawet jego cień nie zagościł w oczach. – Co dasz mi w zamian? Zwolnienie warunkowe? Zmniejszenie wyroku? Nic mi nie możesz ofiarować? Więc niby czemu sądzisz, że cokolwiek ode mnie usłyszysz, panno Kingston?

Wbił w ciebie te przerażające oczy najwyraźniej oczekując odpowiedzi..

Clause Grand

Wewnętrzni słuchali twoich wyjaśnień z kamiennymi wyrazami twarzy obserwując bacznie twoje zachowanie. Co jakiś czas funkcjonariusz Yarger zapisywała coś w swoim skórzanym notesie.

- Czy to już wszystko? – zapytała, kiedy skończyłeś mówić.

- Tak – opowiedziałeś.

- Dobrze. Nich pan chwilę zaczeka na zewnątrz.

Opuściłeś pokój przesłuchań.

Zdążyłeś wypalić dwa papierosy, gdy wezwano cię z powrotem.

- Przyjęliśmy pana zeznania, detektywie Grand. Prosimy o oddanie nam broni, do przeprowadzenia testów balistycznych oraz próbki krwi, na zbadanie jej pod kątem zażywania substancji pobudzających i zakazanych.

Spojrzała w swoje notatki.

- Jednocześnie informujemy pana, że prowadzone będzie postępowanie wyjaśniające i przesłuchania świadków w tej sprawie. Zakazany jest kontakt z kimkolwiek, z wymienionych przez pana jako świadków osób. Jakakolwiek próba mataczenia, zastraszania lub przekupstwa tych osób będzie obłożona dodatkowymi sankcjami karnymi. Czy wyraziłam się jasno?

Znów zerknęła w swój notesik.

- Ponadto, na prośbę kapitana Artura Mac Nammary, waszego bezpośredniego zwierzchnika, do czasu zamknięcia przez nas sprawy, może pan wykonywać czynności związane z prowadzonym przez wasz Zespół śledztwem. Jednakże uwarunkowane to będzie pozytywnym przejściem badań psychologicznych, które przejdzie pan w przeciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Oczywiście ma pan obowiązek informowania swojego szefa o tym, gdzie pan przebywa nawet w wolnym czasie. Proszę zrozumieć powagę sprawy, detektywie i zastosować się do naszych zaleceń. Czy wyraziłam się jasno?

Wyszedłeś z przesłuchania dość zmęczony. Była prawie jedenasta.
Wróciłeś do Wydziału i studiowaniem raportów innych członków Zespołu.

Około południa miałeś jednak serdecznie dosyć tej czynności. Zarwana noc dawał ci się we znaki. A kratka wysłana do księdza przez Cesarza intrygowała jak diabli.

dr Patrick Cohen

Pokój Eriki był miły. Dziewczęcy i funkcjonalny, mimo że troszkę zaniedbany. Domagał się mycia i odkurzania, ale poza tym nie mogłeś mu nic zarzucić.
Założyłeś sobie plan działania, jak zawsze.

Po pierwsze: wszelkie notatniki, zapiski, numery telefonów, zdjęcia. Starałeś się odsiać rzeczy w jakimkolwiek stopniu przydatne w śledztwie. Biurko, szafki, kartonowe pudła. Zawierały mnóstwo potrzebnych informacji. Najwyraźniej dziewczyna była dość aktywna i lubiła gromadzić pamiątki. Sporo rzeczy poświęcone zmarłej matce. Różne twarze, żadna z nich jednak nie wydała ci się znajoma. Znalazłeś też ręcznie pisany, starannie prowadzony pamiętnik, którego wpis kończył się w przededniu zniknięcia.

Po drugie: zgromadzenie śladów biologicznych: -.włosy ze szczotki, guma do żucia w śmietniku, plaster, kilka ustników po papierosach. Wystarczająco dużo, by poznać DNA osób przebywających w pokoju.

Potem, stojąc w rożnych miejscach, wykonałeś gruntowną dokumentację próbując jednocześnie „wczuć się” w wystrój wnętrza.

Erika myła dość porządna, może nieco zabiegana. Nie znalazłeś niczego, co sugerowałoby inklinacje religijne lub okultystyczne. Najwięcej atencji dziewczyna poświęcała zmarłej matce – to zdjęcia miłej, uśmiechniętej kobiety stanowiło „kult” tej dziewczyny. Kimkolwiek była Erika nie była złą, rozkapryszoną osobą. Raczej skromną, może nawet zagubioną młodą kobietką.

Zabezpieczywszy ślady i pożegnawszy się z ojcem Eriki, który nie potrafił doprecyzować tego, co go trapiło, skierowałeś się do Meggie.

Bez trudu trafiłeś do małego mieszkania na piętrze pobliskiego domu. Drzwi otworzyła ci uśmiechnięta ciemnoskóra kobieta.

Nim zdążyłeś cokolwiek powiedzieć, spojrzała na ciebie mówiąc:

- Witam, detektywie Cohen, spodziewałam się pana.

Zrobiła ci miejsce w przejściu i w tym momencie nadszedł sms. Odruchowo odczytałeś, wiedząc, że to może być coś ważnego.

Nie myliłeś się. To Baldrick. Kazał wam uporać się ze swoimi zadaniami i jak najszybciej wrócić do Wydziału.

Stoisz w wejściu z dylematem – czy rozmowa z Maggie jest częścią tych zadań, czy też od razu jechać na komisariat.

Rafael Jose Alvarro

Kolejna samobójcza śmierć matki. To nie mogło być przypadkiem, raczej potwierdzeniem, że trafiłeś na właściwą osobę. Diana Hansson musi być kolejny zaginionym dzieciakiem.

Wszedłeś do domu pachnącego pastą do podłóg i środkami chemicznymi. A teraz także zakrzepłą krwią.

Na szczęście nikt nie zmył ze ściany krwawego „rysunku” zrobionego przed śmiercią. Jego podobieństwo jest .. niepokojące.

Wezwałeś techników, by zabezpieczyli ślady, a następnie zająłeś się policyjna robotą.

Rodzina bez wątpienia była zamożna i wierząca. Trafiłeś na sporą ilość dewocjonaliów, a nad każdymi drzwiami wisiał krzyż. To kolejny element łączący samobójczynie.

Potem pokój Diany. Łatwo go znaleźć, bo ma różowy kolor – jak u nastolatki.

Posążek anioła stróża stojący na biurku stanowi dość niecodzienny widok. Widać jednak, ze Diana miała lekką obsesję artystyczną ma punkcie aniołów. Na jednej z półek widać ,, kolekcję porcelanowych figurek tych istot. Na ścianie plakaty i obrazy ukazujące uskrzydlone postaci otoczone aureolami.

Na jednej ze ścian wernisaż zdjęć posągów aniołów z kościołów, cmentarzy i innych miejsc. Naprawdę imponująca ilość. Dwa z nich zakreślono czerwonymi markerami.

Przyglądasz się im uważnie i przecierasz oczy ze zdumienia.
Posągowe oblicz przypominają odrobinę twarz Diany spoglądającej ze zdjęcia na komodzie oraz zaginionego Ashwooda.

I wtedy oczy jednego z aniołów otwierają się szeroko, a ty widzisz w nich czerwień świeżo przelanej krwi.

Padasz na miękki, różowy dywan, czując się jak marionetka, której ktoś przeciął sznurki.
Czujesz nagły nacisk na klatkę piersiową, jakby ktoś wskoczył ci na nią ciężkimi butami.
Wokół siebie słyszysz łopot skrzydeł, widzisz tańczące cienie pierzastych istot, słyszysz wrzaski agonii i bólu.

Ocknąłeś się na podłodze, czując krew w ustach.

Pokój znów wygląda, zwyczajnie – żadnych cieni, skrzydeł, wrzasków. Niczego.
Poza krwią cieknącą ci z nosa i spływającą do ust.

W tym momencie otrzymujesz smsa od Baldricka. Wstajesz, siadasz na łóżku i odczytujesz go drżącą dłonią.


Terrence Baldrick

Taksówka pędzi ulicami, jak szalona. Ty siedzisz w niej zajęty myśleniem i wysyłaniem smsa.

W połowie drogi dzwoni telefon.

Odbierasz widząc numer oficera dyżurującego z Wydziału, tego samego, któremu zleciłeś wysłanie patrolu do Nash'a Davson'a,

- Detektywie Baldriciak, tutaj oficer dyżurny Digman. Mamy meldunek z tamtego mieszkania. Straszna jatka. Jedno ciało, mężczyzna, wiek około 40 lat. Sądziłem, detektywie Baldriciak, ze chciałby pan to wiedzieć.

Już miałeś coś powiedzieć, kiedy z nagłym hukiem jakiś samochód wpakował się na taksówkę, którą jedziesz.

Poleciałeś bezwładnie w bok, telefon wyleciał ci z ręki, a żołądek podszedł ci do gardła. Poczułeś, jak taksówka obraca się wokół swojej osi i uderza w nią drugi samochód, dosłownie wbijając się w krzyczącego coś o hamulcach kierowcę taksówki. Widziałeś, nim siła odśrodkowa cisnęła cię w bok, jak z ust ciemnoskórego chlusnęła krew.

Sam uderzyłeś o coś czaszką i nagły rozbłysk ciemności przed oczami posłał cię w otchłań nieświadomości.

Otworzyłeś oczy po sekundzie orientując się, że znajdujesz się w środku jakiegoś zdewastowanego pokoju. Jaskrawe światło rani cię w oczy. Ze światła wyłania się twarz Nasha Tharotha. Psychiatra uśmiecha się łagodnie, lecz oczy ma zimne i zupełnie pozbawione uczuć wyższych.

Otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz z ust wydobywa mu się jedynie przenikliwy syk, jak z jakiegoś monstrualnego węża.

I kolejny rozbłysk światła.

Czujesz, ze znów jesteś w taksówce. Że odzyskałeś świadomość. Czujesz krew cieknącą z rozbitej głowy i ból w miejscu, gdzie pasy bezpieczeństwa zacisnęły ci się wokół ciała.

Ktoś z boku samochodu próbuje dostać się do środka.

Przez rozbitą szybę widzisz przerażoną twarz, która coś do ciebie wykrzykuje.

Spoglądasz przez okno widząc mały tłumek gapiów. Wśród nich dostrzegasz jeszcze kogoś monstrualnie grubego, niczym największy zawodnik sumo, jakiego widziałbyś w życiu. Z tym że przynajmniej o metr większy niż najwyższy Japończyk. Stwór uśmiecha się do ciebie szyderczo, wyraźnie spoglądając ci w oczy. Znów na chwile tracisz przytomność, a kiedy ją odzyskujesz dziwacznego grubasa w płaszczu nie ma już wśród zbiegowiska.

Spoglądasz w kierunku kierowcy z którego wycieka nadal krew. Nie żyje, tego jesteś pewien.

Ty miałeś chyba więcej szczęścia. Poza bólem głowy i żeber zaczynasz czuć się znacznie przytomniejszy.

Clause Grand

Pomału docierało do mnie że moja przyszłość w Wydziale wisi na baaardzo cienkim włosku. Wróciłem do wydziału zmęczony łapiąc po drodze kubek kawy. Usiadłem przy biurku i przyglądałem się pocztówce otrzymanej od księdza. Postanowiłem przejrzeć internet w poszukiwaniu jakich kolwiek informacji na temat miejsca z pocztówki. Czego kolwiek związanego z ratuszem i jakimiś religijnymi wzmiankami. Początkowo nic nie znalazłem więc postanowiłem się tam udać. Problemem było 300 kilometrów.

Złapałem telefon i wykręciłem numer pobliskiej kwiaciarni
-Halo? - odezwał się damski głos w słuchawce
-Dzień dobry. Chciałbym zamówić bukiet kwiatów z dostawą na jutro.- powiedziałem
-Oczywiście jakie to mają być kwiaty?- kolejne bezsensowne pytanie.
-Hmmm nie wiem. Są dla osoby pełnej pozytywnej energii, dla kobiety jak wulkan, ale rozsądnej i ustatkowanej, są dla dziewczyny dowcipnej i wesołej, mądrej , inteligentnej, elokwentnej, wspaniałej. To ma być mega wielki piękny bukiet dla mega wspaniałej dziewczyny.- sam nie wierzyłem w to co powiedziałem
-Heh Musi Panu strasznie zależeć- powiedziała kobieta w słuchawce a ja uświadomiłem sobie że chyba ma racje- dołączyć jakiś bilecik?
-Tak proszę.hmmm... Dziękuję za wspaniałą noc, mam nadzieję że chodź pierwszą to nie ostatnią C.G. zapłacę osobiście za kilkanaście minut w kwiaciarni. A bukiet prosze dostarczyć jutro do Wydziału Wewnętrznego NYPD nieopodal państwa kwiaciarni dla pani Jess Kingston. Dziękuję
-Bardzo proszę, do widzenia - rozłączyłem się

Pociągnąłem kawy z kubka i zmiażdżyłem w dłoni niedawno otwartą paczkę papierosów. Chciałem w końcu rzucić.
Szefa nie było w swoim biurze więc wykręciłem jego numer telefonu
-Czego Grand? Jak spotkanie w Hienami z Wewnętrznego? - na burczał na mnie z wejścia
-Póki co mam ich z głowy, zobaczymy co będzie ale ja nie o tym. Chce wynająć śmigłowiec czarterowy i polecieć do Scranton w pelsynwani. Wróce za kilka godzin najdalej późnym wieczorem.
-Czy to ma związek z śledztwem Grand?- zapytał
-Tak szefie , jak najbardziej.
-To na co ty kurwa czekasz?! Leć ale wydział nie płaci za śmiglaka rozumiesz?! - odłożył słuchawkę.

Złapałem kilka potrzebnych rzeczy. Notebook , kartkę ... pismo święte.
Wyszedłem z biura. Po drodze zatrzymałem się przy biurku oficera i nakazałem skopiowanie zeszytu cesarza i przesłania kopi do analizy na adres plebani ksiedza Voore.
Odebrałem auto pojechałem na lotnisko po drodze regulując rachunek w kwiaciarni.

Udało się wyczarterować śmiglaka. Kosztowało to nie mało ale w końcu wylądowałem. Złapałem taxówkę i pokazałem pocztówkę kierowcy.
-Jedziemy tam a jak pan zna jakieś ciekawe historie o tym miejscu to chętnie posłucham....

dr Patrick Cohen

- Witam, detektywie Cohen, spodziewałam się pana.

Murzynka zrobiła miejsce w przejściu i w tym momencie nadszedł sms. Odruchowo odczytał. Okazało się, że to Baldrick i jakaś zaległa wiadomość od Alvaro... mogą chwilę poczekać.

- Dzieńdobry pani Meggie, ja znam pani imię, pani moje nazwisko, to już jakiś początek - uśmiechnął się do niej - chciałbym porozmawiać o Erice Aerial

Skromne, zadbane mieszkanie, przyjemny zapach wypieków i środków czystości.

- Miła dziewczyna.- Odparła - Chcoiaż zbłądziła

- Co ma pani na myśli?

- Po śmierci matki, bidulka. łatwo sie zagubic w takiej sytaucaji. A jej ojcie, dobry człowiek, lecz niezbyt dobry ojciec. Kawy, herbaty?

- Herbaty, gdyby pani była tak dobra.

- Oczywiście. Zieloną, ciemną, erl grey, rooibos czy jakieś inne życzenia?
Uwielbiam herbaty - dodała z szerokim uśmiechem.

- Ja również - naprawdę szczery uśmiech na twarzy Cohena gościł naprawdę żadko - proszę podać swoją ulubioną, z radością poznam coś ciekawego.

"Coś ciekawego" okazało się ciemnym naparem z odrobiną karmelu i posmakiem rumu - i przy okazji jedną z najlepszych herbat, jakie detektyw pił.

- Rzeczywiście wspaniała. No dobrze, wracając do Eriki. Kiedy pani ostatnio widziała tą dziewczynę?

- Mozliwe że pan nie zauważyl, detektywie, ale ja jestem niewidoma. Trudno to zobaczyć.

Brawo doktorku! Czy Mark Aerial o tym wspominał... A czy to, kurwa, ważne? Masz oczy baranie?! I ty nazywasz siebie detektywem?

- Najmocniej panią przepraszam! Zupełnie nie zwróciłem uwagi.- rzekł speszony, przerażająco zgodnie z prawdą.

Ale Meggie tylko machnęła ręką.

- A wracając do pana pytania: rozmawiałam z nią kilka dni temu.

- Mogła by mi pani zdradzić na jaki temat?

- Ostrzegalam ją, by przestała zadać się z ludźmi, którzy mają złe intencje

- Jakich ludzi ma pani na myśli?

- Trudno będzie to panu wyjaśnić. Chociaż wiem, że słyszal pan ich glosy. Ich rozpaczliwe wołania. To one, te nieszczęsne dzieci powiedziały mi, że pan przyjdzie. Są tutaj teraz, patrzą i liczą na pana. Zabito je. Okrutny akt.

Cohen przez długi czas milczał wpatrując się w rozmówczynię. Szukał jakichś znanych sobie somatycznych objawów choroby psychicznej. Nie znalazł.

- No dobrze... widzę, że dotarły już do pani wieści prasowe. - zamilkł nie kończąc myśli - Przepraszam, to było nieuprzejme... szanuję pani wiarę, ale proszę zrozumieć: muszę trzymać się faktów zrozumiałych na dla sądu.

- Rozumiem, ale nigdy nie postawi pan sprawcy przed sądem, detektywie. To niewykonalne

- Dlaczego? - w głosie było niemal słychać, jak sam się karci w myślach za to pytanie, ale zadał je z rozpędu.

- Uwerzy mi pan, jeśli powiem panu, że pana kolega wlaśnie otarł sie o smierć? Proszę do niego zadzwonić.

- Dlaczego to jest niewykonalne? - zignorował ukłucie niepokoju i postanowił za wszelką cenę nie dać się zbić z tropu.

- Dlatego, ze nie szuka pan człowieka.

- Kogo więc szukam? - bezwiednie sięgnął do kieszeni i dotknął telefonu.

- Wiem, że wierzy pan w to, co moze pan zmierzyć, zważyć, zbadać. Wiem, ze rozwiódł się pan już 4 razy. Wiem, że trudno panu poukładac wlasne, życie. Widze to, chocaż jestem ślepa.

Cohen słuchał wywodu z pokerową twarzą. Milczał i czekał na pointę.

- Szuka pan diabła. - powiedziała poważnie i spokojnie - Demona, nie cżłowieka. Jesli bęzie pan szukał człowieka, on sie panu wymknie

- Maggie...

- Wiem że mi pan nie wierzy, ze patrzy pan na mnie jak na obłąkaną, ale... proszę to rozważyć.Też zależy mi na tym, by te dzieci... by te dzieci, były wolne. A sama nie jestem w stanie nic zrobić.

- Te dzieci są martwe! - głos mu zaczął drżeć - A moim obowiązkiem jest znaleźć tego kto to zrobił. Niech będzie to człowiek, demon czy sam Szatan. To jest coś.. czego mogę trzymać.. niezależnie od tego w co wierzę. Więc jeśli.. wie pani cokolwiek, co może nam pomóc..

Wdech wydech, opanuj się chłopie!

- ...proszę o pomoc. - zakończył żałośnie, uświadamiając sobie, że gapi się w wyświetlacz komórki bezmyślnie analizując dwa ostatnie smsy.

- One zostały wybrane. - powiedziała Meggie spokojnym tonem - Wie pan coś na temat średnioweicza? Na temat metod, jakimi karano szlachetnie urodzonych?

Uczciwie przejrzał odmęty swej pamięci, ale w przegródce "średniowiecze" były tylko dawno nieużywane informacje z dziedziny historii medycyny.

- Nie.. obawiam się, że nie.

- Szlachetna skóra była zbyt delikatna więc wybierano kogoś z pospulstwa, by zbierał baty zamiast szlachcica.

- Chyba wiem do czego pani zmierza, ktoś zabił Erikę zamiast kogoś innego? Ale po co?

- Bo się pomylił. Uznal, ze jest pełna grzechu. I to był błąd, który moze pan wykorzystać przeciwko temu .. czemuś

- Nie rozumiem...

- Pomylił się, Więc cokolwiek zamierzal osiągnąć ... zniweczy to ta pomyłka. Erika była .. czysta. Nie to co reszta.

- Nie powiem, że rozumiem, ale chyba wiem co ma pani na myśli - z wahaniem odłożył telefon na stół i z trudem wrócił do profesjonalnego tonu - czy podejrzewa pani, co to coś...co podejrzany mógł chcieć osiągnąć?

- Nie wiem. przykro mi. Nie jestem w stanie przeniknąć umysłu czegos takiego.

- Czy ten.. - a co tam do cholery - czy diabeł nosi jakieś ludzkie imię?

- Nie wiem

- A czy Erika wspominała o kimś imeniem Nash?

- Nie, ale mowiła wiele o kimś o imieniu Terrence.

- Tak, słucham?

- Że spotkała miłego chlopka o tym imieniu, że jest ciepły, czuły lecz ja wyczuwałam inne intencje

- Eriki czy Terrenca? - głupszego pytania już nie mogłeś zadać... to chyba najgorzej przeprowadzone przesłuchanie w twojej karierze, staruszku.

- Terrenca. - odparła rzeczowo Meggie.

- Uważała pani, że Terrence miał wobec niej złe zamiary? Coś konkretnego?

- To czułam, kiedy szedł obok niej. Kiedy jego myśli wirowały jak oszalałe, podobnie jak pańskie teraz, lecz pańskie są mniej ... złe. Nie wiem jak to panu wytłumaczyć.

- Proszę spróbować.

- Lubi pan eksperymenty, prawda? Dam panu coś. Mały kamień. Położy go pan w domu, pod poduszką i pokropi swoją krwią. Wystarczy jedna kropla. Ujrzy pan.. cos pan ujrzy.

- Dobrze.. - odparł po chwili milczenia - myślę, że mogę sobie pozwolić na mały kompromis ze swoim fanatycznym racjonalizmem.

- I jeśli uzna pan, że .. że wcale nie jestem szalona, lecz pana horyzonty myslowe były bardziej ograniczone, proszę tutaj wrocić. Chociażby w nocy.
Jeśli pan chce, moze pan zbadać ten kamień, To zwykły piaskowiec

Podała mu mały chropowaty kamyczek. Jak na oko Cohena - faktycznie zwykły piaskowiec. Wpakował go w foliowy woreczek na dowody, po czym ukrył w wewnętrznej kieszeni marynarki

- Dziękuję, badania nie będą konieczne. Wiara w halucynogeny emanujące z kamieni pod poduszką, byłaby decydowanym złamaniem wspomnianego kompromisu z rozumem... A przy okazji: nigdy nie pwiedziałem, że jest pani szalona - nie uważam, by tak było.

- Dziękuję, detektywie Cohen. Ma pan czyste myśli, lecz .. dość zagubione

- Hmm.. potraktuję to jako komplement. - uśmiechnął się, święcie przekonany, że w jakiś pokrętny sposób ona to widzi - No dobrze, kompromis wymaga małej daniny dla wewnęrznego racjonalisty: czy ten Terrence miał jakieś nazwisko? Może Erika opisała jego wygląd.

- Zna go pan. Mysi pan o nim. Kiedy o nim myśle widzę spopielone drzewo.

- Tak, to już coś, co mogę uznać za zeznanie wskazujące na konkretną osobę
- zaśmiał się nieco nerwowo. Telefon nie dawał mu spokoju. - Przepraszam, muszę pilnie do kogoś oddzwonić. W sprawie o której rozmawiamy. Jeśli pani nie ma nic przeciwko temu, chciałbym kontunuować tą rozmowę. Obiecuję do tego czasu przetestować kamień.

Meggie tylko się uśmiechnęła.

- Czekałam kiedy zdecyduje się pan w końcu do niego zadzwonić.

Cohen wybrał numer Baldricka. Ten nie odbierał - zważywszy na przełom w śledztwie i radość jaką dałoby Terrencowi napawanie się własnym odkryciem, niemal niemożliwe. Cholera jasna.
W przebłysku zamulonego dziś rozsądku poprosił jeszcze Meggie o pełne imię, nazwisko i jakiś numer kontaktowy.

Wyszedł z jej mieszkania pełen obaw i przytłoczony dziwnymi myślami. Zatrzymał pierwszą przejeżdżającą taksówkę i ruszył w stronę komisariatu.

Spopielone drzewo. Cholerny Ashwood... a jednak był gdzieś w pobliżu. Zaraz zaraz zaraz TERRENCE Ashwood?

Naprawdę będzie musiał kontynuować to przesłuchanie. Meggie była mądrą i spostrzegawczą kobietą... problem polegał na tym, że mówiła w zupełnie nieznanym Cohenowi języku.

Rafael Jose Alvaro

Alvaro mylił się w jednej sprawie. W swej nadziei na to, że uda mu się uratować kolejną matkę przed próbą samobójstwa. Nie miał tyle szczęścia co detektyw Mac Dovell. W mieszkaniu do którego wszedł nie było nikogo. Zapach jaki się unosił związany był głównie ze środkami czystości, trochę zaduchem. Na szczęście policjanta, nie zmazano wymalowanego prawdopodobnie krwią Pani Hansson rysunku. Bardzo podobnego do tego jaki uczyniła Pani Watermman podczas, na szczęście, swojej nieudanej próby samobójstwa. Rafael zgłosił centrali by przysłali tutaj techników celem wyszukania jakichkolwiek dowodów. Zaznaczył, że miejsce ma powiązanie ze sprawą „Tarociarza”. Sam wykonał zdjęcie malunku swoim podręcznym aparatem i rozejrzał się uważnie po mieszkaniu. Rzeczy znajdujące się w mieszkaniu potwierdziły znany już z innych miejsc „sobowtórów” obrazek rodziny. Wierząca i zamożna. Przechodząc od pokoju do pokoju Alvaro zauważył wiszący nad drzwiami krzyż. Figurki świętych spoglądały na niego z różnych cześci mieszkania. Nie spodziewał się jednak tego co zobaczył w pokoju Diany Hansson. Wchodząc do jej pokoju poczuł się... poczuł się jak w domu. Na ścianach wisiały plakaty i obrazy, na półkach stały porcelanowe figurki. Wszystkie te rzeczy przedstawiały anioły. Kiedy Rafael podszedł bliżej zauważył kolekcje zdjęć poprzyklejaną na ścianę niczym jakiś wernisaż. Na zdjęciach widniały fragmenty budynków, głównie kościołów oraz części nagrobków kiedy zdjęcia robione było na cmentarzu. Na każdym z tych zdjęć centralną część zajmował posąg przedstawiający anioła. Fascynacja Diany żołnierzami i posłańcami Boga było bardzo zbliżona do zainteresowania aniołami jaka miał Rafael. Uwagę detektywa przykuły dwa zdjęcia postawione na komodzie. Jedyne na których widniejące anioły miały swoje oblicza zakreślone czerwonym markerem.
Trzymając kurczowo aparat z wyrysowanym zdziwieniem na twarzy Alvaro przybliżył się do zdjęcia. Posągi anielskie widniejące na zdjęciach wyglądały jak zaginieni Diana i Andy Ashwood. Co prawda im dłużej się im przypatrywał tym podobieństwo malało ale nie znikło całkowicie

„W co wy się bawicie dzieci? Albo kto bawi się wami?” – zapytania krążyły po głowie detektywa

Wpatrując się uważnie w zdjęcia, Alvaro badał wyrzezbione rysy przesuwajac wzrok w górę w kierunku oczu, które...

- Na Boga! – krzyknął i odskoczył od nich jak oparzony zahaczając o różowy dywan i padając jak długi na niego.

Oczy... Alvaro mógł przysiąc na każdą znaną sobie świętość, że posąg ze zdjęcia otworzył oczy. Oczy przepełnione czerwienią, czerwienią krwi. Leżał na ziemi bezwolny, nie mogąc poruszyć żadną częścią swojego ciała. Poczuł nagły ból na klatce piersiowej, jakby ktos wskoczył mu na nią powodując problemy z oddychaniem. do jego uszu doszedł dźwięk łopotu skrzydeł a na ścianach pokoju Diany zobaczył cienie, skrzydlate istoty. Po chwili do szumu skrzydeł dołączyły dźwięki bardziej przerażające – wrzaski umierających i rozdzieranych bólem.
Alvaro musiał stracić na chwilę przytomność bo jego zmysły i władza nad ciałem powróciły dopiero wtedy kiedy poczuł smak krwi w ustach. Wstał wolno i sięgnął po chusteczkę przykładając ją do krwawiącego nosa. Popatrzył na bałagan dowodowy jaki zrobiły na dywanie plamki jego krwi. Będzie musiał je zaznaczyć i opisac technikom jak do tego doszło, pomijajac oczywiście "wizje". I bez tego pewnie będą mieli z czego się zaśmiewać przez dłuższy czas. Rafael nie wiedział co myśleć. Gdyby był niewierzący zapewne byłoby mu łatwiej a tak…. Nie brał żadnych leków, nie pił alkoholu a papierosy nie powodowały takich omamów...
Chciał zapalić i to strasznie. Na szczęście walkę z nałogiem i to pewnie przegrana odciągnął dźwięk wiadomości jaka nadeszła na jego komórkę. To Baldrick wzywal na komisariat. Pewnie miał jakieś ważne wiadomości do zakomunikowania. Oby. Rafael nie zdążył sprawdzić drugiego z adresów sobowtórów. Trzymał chusteczkę przy nosie tak długo aż krew przestała lecieć. Potem zaznaczył plamki krwi jakie uczynil i zostawił wiadomość dla techników. Następnie, upewniwszy się, że aparat nie uszkodził się podczas upadku wykonał szereg zdjęć pokoju Diany a w szczególności zdjęć stojących na komodzie.
Wychodząc podziękował policjantom z patrolu i poprosił ich by poczekali na grupę techników. Nie chcąc czekać na windę zszedł po schodach na dół, po drodze wykonując kilka telefonów by wysłać policjantów na drugi z adresów – ten należący do rodziny Brook. Zaznaczył, że sprawa dotyczy niejakiego „Tarociarza” i pragnie być powiadomiony o wszystkim co zostanie tam znalezione łącznie z przekazaniem mu szeregu zdjęć lokalu i ustaleniem w miarę możliwości kto tam mieszkał i gdzie teraz przebywa.
Zanim wszedł do służbowego samochodu wypalił papierosa. Jego myśli krążyły wokół tej dziwnej „wizji” jaką przeżył w pokoju Diany oraz wokół notatki Cesarza jaką zostawił dla detektywa Mac Davella – wojny pomiędzy aniołami
Jakieś 20 minut później, ogłupiały, wchodził już do siedziby zespołu, którego celem było zatrzymanie morderców czwórki młodych ludzi

Terrence Baldrick


Dopiero teraz, kiedy zdążył przejechać sporą część drogi dzielącą go od komisariatu i domu państwa Rock, zauważył wiadomość od Alvaro, któremu udało się odnaleźć osoby mogące uchodzić za sobowtóry. Teraz pozostało już tylko odwiedzić ich rodzinę, jeżeli trop był słuszny, to zapewne odnajdą martwego rodzica, a może nawet uda im się uprzedzić akt samobójstwa. Założenie było słuszne, Baldrick był pewien, że Alvaro sprawdzi wszystkie okoliczności. Z zamyślenia wyrwał go telefon, dzwonił oficer z wieściami z domu Davson'a.

- Detektywie Baldriciak, tutaj oficer dyżurny Digman. Mamy meldunek z tamtego mieszkania. Straszna jatka. Jedno ciało, mężczyzna, wiek około 40 lat. Sądziłem, detektywie Baldriciak, że chciałby pan to wiedzieć.

Miał tupet ten Digman skoro pozwolił sobie na takie określanie Terrence'a, na pewno nie ominą go za to konsekwencje, zresztą miał wygarnąć mu już teraz...Uderzenie w samochód przerwało wszystkie jego myśli i zamiary, telefon poleciał gdzieś na bok w przeciwnym kierunku co Baldrick. Funkcjonariusz próbował jeszcze jakoś ogarnąć sytuację, lecz wszystko działo się dla niego zbyt szybko.Taksówka obróciła się tylko po to, by kilka sekund później kolejny samochód mógł wbić się w nią z głośnym hukiem, który zagłuszył krzyk kierowcy. Mózg Baldrick'a zdążył jeszcze zarejestrować jak z ust mężczyzny wydobywa się krew, chwilę później stracił przytomność.

Kiedy otworzył oczy zorientował się, iż znajduje się w jakimś zniszczonym pomieszczeniu, oślepiające światło nie pozwalało mu jednak dokładnie przyjrzeć się otoczeniu, wtem ujrzał znajomą twarz - Nash Taroth, doktor psychologii. Wygląda dokładnie tak jak na zdjęciu, człowiek obok którego nie można przejść obojętnie, uśmiecha się, lecz lodowate spojrzenie nakazuje Baldrick'owi zachowanie ostrożności. Przez chwilę mogło się wydawać, iż mężczyzna coś powie, jednak jedynym dźwiękiem, który wydobył się z jego ust był przerażający syk. Kolejny rozbłysk światła szybko jednak rozwiał dziwną wizję.

Powoli otworzył oczy, minęła chwila nim zrozumiał, iż siedzi właśnie z tyłu karetki pogotowia, drzwi były wciąż otwarte dzięki czemu zdołał zauważyć kilka poważnie uszkodzonych samochodów stojących kilkadziesiąt metrów dalej. Wyglądało na to, że udało mu się wyjść cało z opresji.

- Hej! Na szczęście się ocknąłeś! - usłyszał, mozolnie się obrócił by ujrzeć swojego syna siedzącego za kierownicą - Nie martw się wszystko będzie w porządku, zaraz pojedziemy do szpitala.

- Mam omamy, ciebie tu nie ma , to ten wypadek...

- Przestań pieprzyć Baldrick! - rozległ się nagle jakiś głos, po chwili do samochodu wskoczył potężnie zbudowany mężczyzna w lekko przyciasnym stroju pielęgniarza - Musiałeś się mocno uderzyć w głowę!

- Grand?

- Nie, twoja stara! Pewnie, że Grand! - mężczyzna usadowił się z przodu i rzucił do kierowcy - Spóźnia się, może pojedziemy bez niej?

- Jestem! - tylne drzwi zamknęły się z trzaskiem, a tuż obok Baldrick'a stał nie kto inny tylko sama Emilie Van Der Askyr - Coś mnie ominęło chłopaki? Cześć Terry.

- Omamy, wystarczy tylko to przeczekać - skomentował całe wydarzenie funkcjonariusz dokładnie przyglądając się dziewczynie obok - Rozumiem, że jest tu mój syn, potrafię nawet zrozumieć Emilie, ale co do cholery robi tutaj Grand?

- Widocznie go lubisz - Junior roześmiał się po czym odpalił auto i wyjechał na ulicę - Tato, muszę przyznać, strasznie się na tobie zawiodłem. Co ty w ogóle wyprawiasz?

- Właśnie - dodała Emilie - Podniecasz się tym Taroth'em jak jakiś nowicjusz... Masz jedynie poszlaki, zero dowodów, zero zatrzymanych.

- Grunt to spokój, nie daj się ponieść emocjom, zajmij się analizą, pomożemy ci w tym.

Nagle sceneria diametralnie się zmieniła, zniknęła gdzieś karetka, a zamiast niej znaleźli się w sali konferencyjnej dobrze znanej mu komendy. Baldrick piastował najbardziej oddalone miejsce, zaś pozostali siedzieli na przeciwko niego i przeglądali jakieś papiery.

- Moim zdaniem sekta - rzucił nagle Terrence Jr - Ofiary zabijane w rytualny sposób, są dokładnie wybierane. Zgadzam się z tatą, sobowtóry można śmiało uznać za podejrzanych.

- Jeśli to prawda, to dlaczego doprowadzają do śmierci swoje matki? - wtrąciła Emilie.

- Może dla nich jest to jakieś poświęcenie - bronił swojej teorii Junior - Kontynuując, sam terminarz Anne uznał bym za dowód, że coś planowała, to nie może być przypadek, że akurat 3 września giną wszystkie ofiary.

- Abstrahując od twojej wypowiedzi - rzekł Grand - Jeśli Nicole należy do grupy sobowtórów, to oznacza, że wkrótce jej matka może otrzymać od niej telefon, wiecie jak to się skończy. Oznaczało by to również, że zniknął lub zniknie ktoś podobny do Nicole. Poza tym chciałbym poruszyć także...

- W moim omamach jesteś niezwykle elokwentny Clause - skomentował Baldrick - To tylko insynuacje, nie możemy jej jeszcze kwalifikować.

- Połączmy wszystko w jedną całość - Junior położył zdjęcie Nash'a oraz wszystkich sobowtórów - Letni biwak ezoteryczny, tutaj wszyscy się spotkali, w tym także Tuolip, który na pewno zginął, bo wiedział zbyt wiele... i Emilie - spojrzał na dziewczynę - Ciebie też będzie trzeba przesłuchać.

- Wiem - posłała mu gniewne spojrzenie - Pozwólcie, że dodam: Watermann zamówił sporą ilość dwuketoxypozaliny, stomatolodzy raczej nie korzystają z takich środków, prawda? To też potwierdza tezę, że sobowtóry są zamieszane w zbrodnię.

- To prawie religijni fanatycy, może chcą wyplenić zło, które widzą w ludziach zainteresowanych ezoteryką? - powiedział Grand.

- Sami byli na takim biwaku, poza tym dlaczego zostawialiby kartę Tarota zamiast na przykład figurki Jezusa? - oponował Junior.

- To pewnie przesłanie, zresztą nie wiemy czy Grand ma racje, może mają inne motywacje. Rozmowa z Nash'em Taroth'em jest teraz priorytetem, nie musi być winnym, ale może coś wiedzieć. Jakieś informacje o biwaku też mogą być przydatne, może uda się znaleźć tego księdza albo pozostałych uczestników - Emilie wskazała na fotografię psychologa.

- Nie pomagacie mi wcale, powtarzacie to co sam wiem - Baldrick wstał i spojrzał na towarzyszy - Dajcie mi spokój.

- Pamiętaj o zemście - Grand zniknął w cieniu.

- Żegnaj, ostatnia noc była niesamowita ogierze - Emilie podzieliła los poprzednika.

- Mógłbyś być jej ojcem! Wstyd... - Junior jako ostatni osunął się w mrok, chwilę później nastąpił kolejny oślepiający rozbłysk.

***


Powieki ciążyły mu niemiłosiernie, lecz w końcu udało mu się je otworzyć, wciąż znajdował się w zniszczonym samochodzie. Ktoś próbował dostać się do środka poprzez okno, dokoła pełno już było gapiów, w tym również jakiś ogromny mężczyzna zwracający uwagę. Nie był podobny do pozostałych, nie skupiał swojego wzroku na wrakach, lecz zdawał się spoglądać dokładnie w oczy Baldrick'a. Chwilę później Terrence znów stracił przytomność.

Ocknął się, ból głowy i żeber dawał mu się we znaki, ale żył, czego nie można było powiedzieć o kierowcy, który właśnie pozostawiał swoje DNA na tapicerce. Dotknął tyłu głowy, musiał mocno uderzyć, bo jego krew też znalazła się na siedzeniu. Mężczyzna w kombinezonie szarpał się dłuższy czas z drzwiami, lecz najwidoczniej wgniecenie zablokowało mechanizm. Baldrick starał się coś powiedzieć, lecz nie potrafił wydusić z siebie choćby pojedynczego słowa, zapewne była to wina szoku. Tymczasem mężczyzna w kombinezonie oraz jego towarzysz zaczęli rozcinać drzwi, krzyczeli coś do siebie i przyspieszyli tempo, jednak cała akcja zajęła im dobrych kilka minut. W końcu dostali się do środka. Mówili coś do niego, sprawdzając przy okazji jego obrażenia, jednak on wciąż nie mógł nic powiedzieć.



Kiedy tylko wyciągnęli go z auta zauważył dwie karetki stojące niedaleko oraz policyjne wozy zabezpieczające miejsce. Okazało się, iż najpierw uderzył w nich jakiś nieduży Ford, a potem minivan, na szczęście rodzinie, która w nim jechała nic się nie stało, gorzej z kierowcą Forda, który podzielił los taksówkarza.

***

Podczas badania w karetce powoli dochodził już do siebie, szok mijał, zaś sanitariusze zajęli się większością jego obrażeń. Lekko rozcięta głowa, którą właśnie zajmowała się jakaś kobieta, przechodzący powoli ból żeber i karku oraz kilka niegroźnym zadrapań. Mogło się to skończyć o wiele gorzej, tym razem jednak szczęście mu dopisywało.

- Ma pan ból głowy? Nudności? - spytał młody sanitariusz.

- A na co wskazuje ta krew? - rzekł wrednie pokazując tył głowy.

- Zaburzenia równowagi?

- Dostałem się tu praktycznie o własnych siłach.

- Pamięta pan co stało się przed i po wypadku?

- Tak, nie mam wstrząsu mózgu...

- To standardowa procedura - wytłumaczył mężczyzna - Trafił pan na kiepskiego taksówkarza, pędził na złamanie karku, to nie dopuszczalne zachowanie, powinien pan dziękować Bogu.

Pomimo nalegań sanitariusza, który zapewniał, że funkcjonariusz powinien jeszcze odpocząć, Baldrick ruszył w kierunku budki telefonicznej. Był obolały, ale czuł się na tyle dobrze by powrócić do pracy, tym razem jednak nie skorzysta już z taksówki, wystarczy wrażeń jak na jeden dzień. Jego komórka została gdzieś w pechowym wozie, na szczęście numer Mac Nammary znał na pamięć, postanowił wykorzystać kilka uwag wypowiedzianych przez jego omamy.

- Tutaj Baldrick - rozpoczął - Mam kilka wytycznych.

- Byle szybko.

- Trzeba założyć podsłuch w domu Mary Rock, jej córka zaginęła, to może mieć związek ze sprawą.

- Po cholerę podsłuch? - Mac Nammara się nie patyczkował, aż dziw, że potrafił zachować rezon na konferencjach.

- Jeżeli to porwanie, to ktoś zgłosi się po okup, jeśli Nicole jest zamieszana w sprawę Tarociarza, to możliwe, że zadzwoni do matki jak pozostałe sobowtóry - w obu przypadkach kogoś możemy zlokalizować.

- W porządku, Walter przydzielił im wcześniej ochronę, dopilnują wszystkiego.

Złym pomysłem było zapewne natychmiastowe wracanie do pracy, szczególnie, że Baldrick teraz chciał po prostu jechać do domu, wziąć sobie wolne na resztę dnia. Należało mu się to. Mundurowy, który miał zawieść go na miejsce, nalegał by Terrence odpoczął jeszcze trochę lub nawet pojechał na wszelki wypadek do szpitala, jednak legitymacja Wydziału Specjalnego w połączeniu z groźbą oczerniającego raportu wystarczyły by razem ruszyli pod wskazany adres.

Zmieniły się nieco priorytety, teraz należało jak najszybciej zająć się sobowtórami, na pewien czas odkładając sprawę rodzin ofiar. Na odprawie Baldrick przedstawi zdjęcia oraz opowie o niejakim Nash'u Taroth'cie, lokalizacja i przesłuchanie to pierwszy cel. Jeżeli wierzyć słowom Alvaro, to pierwsze w przypadku dwóch sobowtórów było już załatwione. Wszystko to jednak musiało zaczekać, Baldrick zadzwonił do wydziału i poprosił by jego współpracownikom przekazano następującą wiadomość: Miałem wypadek, zajmijcie się sobowtórami.

***

Ból głowy zaczął nieco ustępować, lekki środek przeciwbólowy otrzymany przez sanitariusza zaczął powoli działać. Byli już w połowie drogi do jego mieszkania w Queens, w radiowozie panowała grobowa cisza. Mundurowy nie chciał podpaść Baldrick'owi, zaś temu taki stan rzeczy też był na rękę, gdyż mógł spokojnie odpocząć. Wtem przypomniała mu się wiadomość od dyżurnego oficera, który mówił coś o masakrze u Davson'a. Co tam się mogło stać?

- Zmieniamy kierunek - powiedział - 126 róg z trzecią aleją, dom numer 72. Davson czeka.

Mundurowy bez słowa zawrócił, znów zwyciężyła ciekawość.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline