Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 18:52   #50
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
NARRATOR


Patrick Cohen

Nowy York, 7 września, do godziny 3.00 PM

Dotarłeś do Wydziału dość szybko. Prawdziwe korki miały się dopiero zacząć.
Twój umysł pracował na pełnych obrotach. Próbowałeś poukładać sobie w głowie wszystkie poszlaki i ustalone fakty. Im bardziej jednak myślałeś nad sprawą, ty bardziej zaczynałeś tracić grunt pod nogami.

Na miejscu czekały na ciebie cztery informacje.

Pierwsza – od Baldricka, ze miał wypadek i Zespół ma zająć się jak najszybciej sobowtórami.

Druga – zestaw narzędzi użytych przez sprawcę pochodzi z zestawu firmy Artmedical zaopatrujących nowoczesne kompleksy medyczne, gabinety chirurgiczne, gabinety chirurgów plastycznych i tym podobne.



Trzecia – od Mac Nammary, że Grand poleciał do Scraton w stanie Pensylwania w celach związanych ze sprawą i o co do cholery mu chodzi?

Czwarta – omyłkowo przesłana do ciebie informacja, że rzeczy tak zwanego Cesarza nie mają w sobie najmniejszych śladów substancji aktywnych chemiczne lub biologicznie.

Chwilkę później w Wydziale pojawił się Alvaro. Wydaje ci się, że na większą ilość osób w tym momencie liczyć nie możesz.


Clause Grand


Scranton w Pensylwanii, USA, godzina do 3.00 PM

Z lądowiska – małego lotniska cywilnego obok Scranton, do samego miasta było tylko kilka mil. Wcześniej jednak zrobiliście rundkę nad miejscowością i mogłeś podziwiać panoramę miasta.



Taksówkarz – gruby facet w flanelowej, kraciastej koszuli - okazał się dość mało rozgarniętym typkiem.

Wiedział jedynie, że miasto utrzymuje się z przemysłu związanego z kolejami, że ma około stu tysięcy ludzi i dobry, jego zdaniem, zespół bejsbola. Wiele atrakcji turystycznych Scranton nawiązuje do dawnej produkcji żelaza i węgla, jak również do różnorodności etnicznej tego miasta. W mieście istnieje muzeum kolejnictwa, muzeum trolejbusów, muzeum górnictwa węglowego, muzeum filmowo-telewizyjne. Turystów przyciąga także Narodowa Bazylika Świętej Anny i Katedra Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego.

Miejsce z pocztówki to największa atrakcja miasta. Miasta pełnego, jak na Stany Zjednoczone, starych domów i zabytków. Jednakże to właśnie budynek z pocztówki jest wizytówka miasta.

Czułeś się, jak poszukiwacz ukrytych tajemnic lub skarbów z kiepskich filmów. Poświęciłeś ponad godzinę obchodząc budynek, oglądając rzeźby, freski, zwiedzając jego wnętrze i nic. Żadna rzeźba, poza walorami bez wątpienie historycznymi nie pobudziła twojego „policyjnego” zmysłu. Żaden napis nie sugerował rozwiązania sekretu pocztówki. Nic! Wielkie zero.

Co więcej, część budynku jest zwyczajnie zamknięta dla zwiedzających, a jednocześnie twoja odznaka policyjna w tym mieście i stanie niewiele znaczy. Nie masz uprawnień FBI, możesz działać jak zwykły człowiek, a powoływanie się na legitymację i śledztwo zadziała tylko wtedy, jeśli trafisz na życzliwą ci osobą, lub taką, która nie zna się na policyjnych procedurach.
Około trzeciej popołudniem wiesz, że w ten sposób niczego nie wskórasz.


Rafael Jose Alvaro

Nowy York, 7 września, do godziny 3.00 PM

W Wydziale czeka na ciebie informacja, że Baldrick kazał zespołowi zając się sprawą sobowtórów i że nie dotrze na komisariat, gdzie was zawezwał, ponieważ miał wypadek po drodze.

Na miejscu jest jedynie dr Cohen oraz informacja, że Grand wyjechał poza miasto. Cudownie! Zważywszy, że Jess jest w Bostonie, Marlon pijany, a Baldrick pewnie w szpitalu lub na zabiegach, pozostajecie jedynie we dwóch na placu boju.

Na domiar złego, w momencie, kiedy chcesz coś powiedzieć dzwoni telefon.

Odbierasz widząc na wyświetlaczu numer dr Harrego Soona – człowieka, z którym współpracujesz przy trudnych dzieciakach.

- Rafi – wita cię swoim ochrypłym, zniszczonym przez papierosy i wyleczonego raka krtani głosem Harry. – Słuchaj. Jest problem z Nikosem.

Nikos to jeden z twoich podopiecznych. Dobry chłopak, lecz zagubiony. Problemy z samym sobą i z prochami.

- Stoi na dachu i chce skakać. Przyjeżdżaj, dobra. Może ty przemówisz mu do rozsądku.

Ledwie się rozłączyłeś, kiedy zadzwonił kolejny telefon. Nieznany numer.

- Witam, czy pan detektyw Alvaro? – zapytała jakaś kobieta po drugiej stronie.

- Tak – potwierdziłeś.

- Tutaj posterunkowa Holy Forest z siódmego komisariatu. Jesteśmy na wskazanym przez pana adresie. W mieszkaniu znajduje się ciało kobiety w średnim wieku. Gospodarz domu rozpoznał w niej panią Amelię Brook, właścicielkę lokalu. Co mamy robić?



Terrence Baldrick

Nowy York, 7 września, do godziny 3.00 PM

Wskazany adres był wysokim mrówkowcem.




Dzielnica wyglądała na dość paskudą. Wielkie, ponure osiedla. Raj małych gangów, dilerów prochów. Zazwyczaj takie miejsca zamieszkiwali ludzie z wyższych warstw niskich. Ekspedienci w tanich sklepach, sprzedawcy fast – foodów, nielegalni pracownicy. Takie miejsca miały swoje sekrety. Najczęściej tak samo śmierdzące, jak substancja w którą wdepnąłeś zaraz po wyjściu z radiowozu.

Przed budynkiem, pośród tłumu gapiów – wielu z nadrukami na dresach „FUCK POLICE” – stały dwa oznakowane radiowozy. Obok jednego z nich, z groźną miną, stał potężnie zbudowany funkcjonariusz trzymający dłoń na kaburze potężnego magnum. Policjant mierzył z dobre dwa metry i miał imponującą muskulaturę. Z wyglądu - latynos.

- Aspirant Bob Morrinio – przedstawił się widząc twoją odznakę. – Dwunaste piętro. Z windy w lewo.

Pojechałeś na górę windą, która cuchnęła gorzej niż publiczny toi-toi. Wysmarowana graffiti, z wykręconymi żarówkami budziła w tobie lęk, odrazę i poczucie klaustrofobii. Na szczęście dojechałeś bez problemu.

Korytarz budynku wyglądał jeszcze brzydziej i ciągnął się, jak śledztwa obyczajówki.

W końcu jednak dotarłeś do drzwi, przed którymi oddychał ciężko młody policjant. Obok niego, obrzydliwe zielone linoleum szpeciła plama wymiocin.
nawet nie sprawdzał legitymacji, kiedy go mijałeś.

W środku czekało jeszcze dwóch policjantów. Obaj równie przerażeni. Czułeś zapach krwi i treści jelitowych – charakterystyczny odór miejsc najbardziej paskudnych miejsc zbrodni.

- Posterunkowy Bird – przedstawił się jeden z mundurowych. – Pan jest z Wydziału Specjalnego, tak? Na pana miejscu dwa razy bym się zastanowił, nim wszedł dalej.

Zignorowałeś go. Ale sekundę później okazało się, że miał rację.

Mieszkanie wyglądało, jakby ktoś zdetonował w nim ładunek wybuchowy. Na dodatek ładunek przywiązano do człowieka. Część mebli była połamana, duży telewizor rozwalony, ściana pęknięta.

Wszystko, cały pokój, zabryzgany był krwią. Jednak najgorsze były krwawe ochłapy poprzyklejane do ścian, sufitu, szyb, żaluzji – dosłownie wszędzie. Bez wątpienia były to ludzkie szczątki, niektóre nawet spore. Głowa, część korpusu, ręce. Dało się zidentyfikować trupa jako właściciela. Po zdjęciu – o dziwo – stojącym na jednej z szafek.

Ma jednej za ścian, pośród wielkiej plamy krwi, ktoś wyrył rząd układających się w jakiś symbol kresek i linii. Tuż obok niego leżała głowa właściciela wpatrująca się w ciebie ... pustymi oczodołami.

Clause Grand

Wysiadłem z taxówki lekko zniesmaczony tym jak bardzo kierowca okazał się nie przydatny. W Nowym Yorku nie do pomyślenia. Każdy kierowca nawet Żyd czy Arab potrafi sklecić ciekawą historię o miejscach w mieście tak by zabić ciekawość turysty. "Pieprzony Grubas! Pewnie jedyne o czym myśli to jak wpieprzyć kolejnego pączka tak by się nie usmarować lukrem- DUPEK" pomyślałem.



Piękny prowincjonalny City Hall był jeszcze piękniejszy niż na pocztówce. Szczęście otwarty dla turystów w dużej większości. Zmarnowałem bardzo dużo czasu spacerując po nim robiąc notatki , przyglądając się rzeźbą , freską,grawerowanym napisom ale nic nie pasowało. Nic nie było wspólnego z Mojrzeszem. Bo niby jak mogło być? Przecież budynek powstał tysiące lat później niż mojrzesz zmarł. Zacząłem podejrzewać że to fałszywy trop i błędny tok myślenia.

Usiadłem na ławce przed budynkiem i wpatrywałem się w niego i w kartkę. W niego i w kartkę....

„A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej naprzeciw Bet-Peor i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień”

„Dociekliwy umysł znajdzie rozwiązanie. Tylko musi szukać tam, gdzie większość ludzi boi się pójść”.

"KATAKUMBY!" - myśl wbiła się w głowę
Wstałem i poszedłem ponownie do budynku. Zszedłem do krypt. Większość była otwarta dla zwiedzających. Błąkałem się po nich szukając jakiegoś punktu zaczepienia.



Ale... Przypadkiem natrafiłem na część Katakumb zamkniętych dla turystów. Były zrujnowane i groziły zawaleniem. Zamknięte za stalowymi kratami na kłódkę i łańcuch. Wiedziałem że moje uprawnienia Policyjne skończyły się wraz z opuszczeniem Stanu. Nie służyłem w końcu w FBI. Zupełnie przypadkiem jeden ze stalowych prętów oparty o ścianę nie opodal znalazł się w moich rękach i gdy kolejna grupka turystów zniknęła za zakrętem szybko dostałem się do środka. Było ciemno, przerażająco. Nie to że się bałem ale w takich miejscach ma się gęsią skórkę z samego szacunku do legend i historii.



Nie było tu dużo grobów ale same "osobistości". Założyciele miasta, wielcy kościoła... Czemu popadło to miejsce w taką ruinę.

Ponownie marnowałem czas szukając odpowiedzi. Usiadłem na jednej z trumien i zacząłem analizować słowa na pocztówce.


„A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej naprzeciw Bet-Peor i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień”

„Dociekliwy umysł znajdzie rozwiązanie. Tylko musi szukać tam, gdzie większość ludzi boi się pójść”.

"hmmmm tylko musi szukać tam gdzie większość ludzi boi się pójść." - siedziałem i myślałem ciemność wokoło stawała się jeszcze bardziej ciemniejsza. Wtem z pośród cieni wyłoniła się mała...



...dziewczynka.



-A dokąd ludzie boją się iść - powiedziała miękkim dziecięcym głosem
Zabrakło mi słów w gardle. Znała moją myśl.
-Kim jesteś i co tu robisz.? - zapytałem .... przerażony
-Nie poznajesz mnie? To ja Jess. Jestem tutaj by tobie pomóc. Dokąd ludzie boją się iść Clause. Na pewno wiesz tylko uwierz w siebie tak jak ja wierzę w ciebie.

Miała jej oczy piękne, duże , szczere.

-Hmmmm. Ludzie boją się śmierci. Boją się opuścić ten świat bo nie wiedzą dokąd trafią - odpowiedziałem.

-No właśnie Clause , no właśnie - głos zaczął coraz bardziej przypominać echo a obraz dziewczyny rozmywał się.

-Nie odchodź Jess! Nie odchodź! Mam jeszcze kilka pytań!- lecz gdy skończył zniknęła.

Siedziałem i analizowałem . To nie było normalne. Ale Cokolwiek to było miało rację. Ludzie boją się śmierci

Sięgnąłem do kabury i wyciągnąłem pistolet. Ręce zaczęły mi drżeć gdy odbezpieczyłem go szybkim szarpnięciem wprowadzając kule do komory nabojowej. Poczułem jak kropla potu spływa mi od skroni po policzku. Przyłożyłem zimną stal pistoletu do głowy. Ręka drżała coraz bardziej. Palec wskazujący prawej ręki pomału zaczął naciskać język spustowy. Słyszałem jak echo mojego walącego ze strachu w tempie galopującego konia serca odbija się od tych ciemnych ścian. I wtedy...







..."CMENTARZ! Tam się ludzie boją chodzić!" - pomyślałem szybko zabierając pistolet od głowy
"Kurwa! Mało nie w waliłem sobie kuli w łeb!" - pomyślałem z ulgą osuwając się z trumny na zimny kamień podłogi. Zabezpieczyłem pistolet i schowałem go.

Gdy doszedłem do siebie wyszedłem z katakumb i z budynku. Zapytałem strażnika gdzie w mieście znajduje się największy cmentarz. Odpowiedź dostałem bez zbędnych pytań.

Usiadłem na ławce i wygrzebałem z kieszeni telefon. Spojrzałem na zegarek. 16:45

Zadzwoniłem do pilota wyczarterowanego przeze mnie śmigłowca.
-Grand. Zostajemy tutaj do jutra . Dorzucę coś ekstra opłacam hotel i wszystkie koszta.
-Dobrze panie Grand - powiedział głos w słuchawcę - poinformuję centralę i lotnisko.

Dwie minuty później siedziałem w taksówce a czternaście minut później przed bramą cmentarza.

Wysiadłem i po tym jak zapłaciłem spojrzałem ponownie na rewers kartki pocztowej.

„A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej naprzeciw Bet-Peor i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień”

„Dociekliwy umysł znajdzie rozwiązanie. Tylko musi szukać tam, gdzie większość ludzi boi się pójść”.

-Księga Powtórzonego Prawa 3:29 - powiedziałem sam do siebie ... myślałem chwile. Czego szukać?

-A może to.... trzecia alejka , dwudziesty dziewiąty grób? Albo trzeci grób dwudziesta dziewiąta alejka? Możliwe. - znów powiedziałem głośno. Podszedłem do planu cmentarza by wyszukać tych miejsc...

Jessica Kingston


Podróż samolotem trwała zbyt krótko żeby Jess mogła się przespać. Przejrzała jeszcze raz wszystkie notatki, zrobiła kilka notatek kiedy z głośnika rozległ się sympatyczny głos stewardesy:
- Proszę ustawić fotele w pozycji, zamknąć tace i zapiąć pasy. Za 5 minut lądujemy w Bostonie. Dziękuje że skorzystali państwo z naszych usług. Życzę miłego dnia.
Jess wykonała wszystkie zalecane czynności automatycznie. Jej myśli wciąż zaprzątały pytania.

Na lotnisku czekał na Jess Aron.
Jak zwykle uśmiechnięty, gadatliwy. Jess ucieszyła się na jego widok, obecność Arona zawsze wpływała dobrze na jej samopoczucie. Przy tym człowieku nie można było się nudzić, ani zaprzątać głowy innymi sprawami. Aron swoją witalnością zajmował cała przestrzeń w jakiej się znajdował. Nie robił tego specjalnie. Jego pozytywna energia udzielała się wszystkim wokoło.
Zaprowadził Jess do samochodu.
- Wrzuć rzeczy do bagażnika, zabiorę Cię później do domu. Teraz jedziemy na posterunek. Gryzipiórki potrzebują kilku podpisów. Laura nie może się doczekać twojego przyjazdu. Gotuje już pewnie od mojego telefonu, mam nadzieje że i ja się załapie na coś dobrego. Brad przyjedzie koło 19. Po kolacji będziecie mogli sobie pogadać. Chętnie też posłucham co się dzieje w NY. – Aron mówił niestrudzenie.

Po kilku minutach dojechali na posterunek gdzie czekał już na Jess kapitan Mark Shoop.
Jess spotykała już w swojej pracy służbistów, ale kapitan przewyższał w tym nawet Waltera. Sprawdził wszystkie dokumenty i pełnomocnictwa Jess. Przedstawił stos dokumentów do podpisu. Po dopełnieniu wszystkich formalności zawołał sierżanta Montevideo, który miał zawieść Jess do Więzienia o Zaostrzonym Rygorze w Bostonie.
W przeciwieństwie do swojego szefa Montevideo okazał się czarującym towarzyszem podróży. Cała drogę zabawiał Jess anegdotkami i historyjkami z życia policji i miasta.
Po 45 minutach dojechali do więzienia. Tu na Jess czekał odpowiednik Marka Shoopa.
Naczelnik o nazwisku Andy Torenzo. Jess znowu podpisała stos dokumentów, oddała broń do depozytu i została poinformowana o stanie zdrowia więźnia.

Okazało się, że wiezienie to prawdziwy zakład dla obłąkanych pod ścisłym nadzorem. Strażnicy wyglądali jak skrzyżowanie komandosów z pielęgniarzami. Ponurzy, dobrze zbudowani, sprawiający wrażenie profesjonalistów.
Jeden z nich zaprowadził Jess do pokoju przesłuchań gdzie czekał już Lester Crownbirdg.
Starzec siedział na fotelu, był prawie całkowicie łysym, z przenikliwym spojrzeniem wyblakłych oczu. Nie wyglądał na niewinnego staruszka w swoim pomarańczowym uniformie więziennym. Miał nieludzkie wręcz oczy i przykute do poręczy ręce, jakby nawet mając na oko 90 lat mógł sprawić problemy.

- Czy to konieczne – Jess zwróciła się do strażnika, patrząc na Lestera przez szybę.
- To wymogi bezpieczeństwa – odparł sucho strażnik.

Jess weszła do pokoju.

- Dzień Dobry. Nazywam się Jessica Kingston z Nowojorskiego Wydziału Specjalnego Policji. Chciałabym panu zadać kilka pytań w sprawie z 1966 roku.

- Niby czemu miałbym ci odpowiedzieć – zimny uśmieszek pojawił się na ustach starucha, lecz nawet jego cień nie zagościł w oczach. – Co dasz mi w zamian? Zwolnienie warunkowe? Zmniejszenie wyroku? Nic mi nie możesz ofiarować? Więc niby czemu sądzisz, że cokolwiek ode mnie usłyszysz, panno Kingston?

Wbił w nią przerażający wzrok najwyraźniej oczekując odpowiedzi.

- Nie przyszłam Panu niczego ofiarować, poza wiedzą. Komuś lepiej udaje się Pańskie dzieło, niż Panu. Chciałby Pan o tym posłuchać, i może się podzielić swoimi uwagami? - Jess uśmiechnęła się bez cienia uśmiechu w oczach. Nie lubiła takich typków
- Lepiej? Jest pani pewna? – przyglądał się jej
- Karty tarota, anioły i demony, rezurekcja - Jess wymienia powoli słowa rozkładając zdjęcia. Panu nie udało się dokończyć dzieła, nieprawdaż?
- Jest pani pewna? Zrobiłem co do mnie należało.
- I taką dostał Pan za to zapłatę – Jess uśmiechnęła się, patrząc mu prosto w oczy.
- Patrzy pani przez kraty i nie widzi całości. Jestem bardziej wolny niż się pani wydaje, bardziej wolny, niż pani kiedykolwiek będzie.
- Proszę mi pokazać, skoro tak pan twierdzi.
- Ma pani pięknego kota –zimny jak zamarznięta bryłka lodu uśmiech zagościł ja jego ustach.
- Owszem, a Pan jest spostrzegawczy – powiedziała Jess strzepując kłaczki kociej sierści z rękawa.
- Ładne mieszkanie, szczególnie sympatyczny ten obraz na ścianie.
Jess pomyślała o obrazie który dostała od wujostwa na urodziny. Lester opisał go w szczegółach.
-To ma mnie przekonać, ze Pańskie dzieło się dokonało? - Jess zachowała kamienną twarz, ale po plecach przeszły ją ciarki.
- Wie pani, życie jest takie kruche, ciało, takie nieważne.
- Wiem, wiedzą to zwłaszcza te dzieci – Jess położyła przed starcem zdjęcia ofiar - za co musiały zginąć??
- Zginąć? – spojrzał na nią jakby nie zrozumiał pytania.
- A jak inaczej Pan to nazwie, poświęcenie? Jedni giną by żyć mogli inni. Czy tak samo było w Pana przypadku, był Pan wybranym czy narzędziem. – Jess hardo patrzy mu w oczy.
- A czy pani jest wybraną czy narzędziem – odbił piłeczkę
- Jestem obserwatorem

Oczy starucha są straszne, ciężko wytrzymać ich nacisk, jakby czytał każdą myśl, nawet te najbardziej intymne.
Jess ostatkiem woli wytrzymuje ten wzrok.
- Jest pani wegetarianką? – nagła zmiana tematu.
- Nie, nie jestem. Co się wydarzyło 7 dnia? – Jess nie daje za wygraną. Nie chce dać się zbić z tropu.
- Siódmego, a nie trzeciego?
- Wydarzenia dnia trzeciego już nastały, nie widzi Pan tego? – Jess przygląda mu się podejrzliwie.
- A pani je widzi, nie sądzę.
- Ja nie, to Pan twierdzi ze widzi więcej niż ja.
- A chciałaby pani zobaczyć więcej - zaśmiał się cudzym, strasznym śmiechem
Jess poczuła dziwne ciarki na plecach, jakby za tym pytaniem kryła się jakaś groźba.
- Chciałabym wiedzieć co się zdarzy 7 dnia.
- Zobaczy pani - uśmiech stał się jeszcze okrutniejszy, jeszcze mniej ludzki.
- Którą stronę Pan wybrał – Jess postanowiła zmienić temat. Chciała zobaczyć jak na jej słowa zareaguje Lester
- Stronę, pani detektyw?
- Ktoś mi zasugerował że nie jest to czyn ziemski – Jess próbuje go podpuścić
- Ziemski? - Uśmiechnął się
- Widzę że Pana bawię.
- "Wy natomiast nie słuchajcie waszych wróżbitów, waszych mających senne marzenia, waszych przepowiadaczy ze znaków ani waszych czarowników. Przepowiadają wam bowiem kłamstwo" Jeremiasza 27,9 - Uśmiechnął się
- Biblia
- Oczywiście, Słowo Boże
"Nie będziesz uprawiać wróżbiarstwa. nie będziesz uprawiać czarów" Kapłańska 19,26
- A jak te słowa maja się do czasów obecnych, wszakże to na miejscach zbrodni zostawiane są karty, czyżby to wszystko było kłamstwem.
- Wszystko jest kłamstwem pani detektyw, również pani.
- Skoro wszyscy kłamią, gdzie jest prawda.
- Umarła
- Więc co nas czeka
- Panią? śmierć.
- Umieramy od chwili narodzin, tak stworzył nas świat. Czy przez śmierć tych dzieci, ktoś chce zwrócić jego uwagą na siebie?
- dzieci?
- A jak by je Pan nazwał?
- Kokony brudu.
- Uważa Pan że byli źli i dlatego ich poświęcono, czy swoje ofiary też pan tak wybierał
- Ja nikogo nie zabiłem
- Co decydowało ze to właśnie oni, a nie inni zginą – Jess zaczęła zasypywać go pytaniami.
- Myli się pani, nigdy, nikomu nie odebrałem życia.
- To co pan robił w 66.
- Otwierałem oczy, bardzo szeroko
- Gdyby był Pan niewinny, nie siedziałby Pan od tylu lat w wiezieniu.
- Jak umarli pani rodzice
- A co chciał pan zobaczyć, lub pokazać. – zbyła milczeniem poprzednie pytanie.
- Powiedzieć coś pani o życiu
Jess napisała na kartce zdanie - On Cię widzi, nawet na Ciebie nie patrząc, ale po chwili zamazała napis.
- Słucham. – kieruje wzrok na Lestera
- Jest bardzo kruche, pani kot, krew ładnie wygląda na rudym futerku, już pani mówiłem ze nie jestem zniewolony, tylko wam się tak wydaje.
- To dlaczego pozwala się Pan więzić od tylu lat? – Jess przeszedł zimny dreszcz po słowach starucha
- Więzić, hahahahahahahah, wszyscy jesteśmy więźniami przez całe nasze życie.

Jess przygląda się Lesterowi dłuższą chwilę. Wie już że nie wyciągnie od starucha żadnych istotnych informacji. Jako psycholog wie że jest prawdopodobnie obłąkany, tak to kompletnie -zimna obsesja połączona z urojeniami i pewnie jeszcze ze starczą demencją
Przynajmniej na chwile obecną Jess ma takie przekonanie.
Zaczyna zbierać swoje notatki
- Dziękuje Panu za poświęcony mi czas, dużo dała mi rozmowa z Panem, muszę wiele przemyśleć. – wstaje i kieruje się do drzwi.
- Krematorium - powiedział znienacka - i soda oczyszczona
Jess przyglądam mu się od strony drzwi.
- Może uda nam się jeszcze kiedyś porozmawiać, Do widzenia Panie Crownbirdge
- Krematorium na truchło kota, soda na krew - troszkę pani w domu nabrudziłem - do widzenia.
Jess poczuła się nieswojo, ale wyszła z podniesioną głową.


Strażnik odprowadził ją do wyjścia.
W samochodzie na parkingu czekał Montevideo uśmiechnięty gawędził z kimś przez telefon.
- Dokąd teraz jedziemy, powiodła się wizyta? – zagadnął kiedy skończył rozmowę.
- Trudno powiedzieć czy się powiodła, ten człowiek nie żyje już w naszym świecie – odparła zamyślona Jess.
- Tam wszyscy są dziwni – podsumował sierżant.
- Możesz mnie podwieść do Sądu Najwyższego, muszę odwiedzić tamtejsze archiwum
– Archiwum w sądzie – Montevideo uśmiechnął się tajemniczo – a mogę iść z tobą, tam pracuje Irise, piękna, cudowna Irise. Będę mógł ją zobaczyć, a nie tylko śnić o niej co noc – uśmiechnął się łobuzersko
- Hahahahha, Oczywiście ze możesz – Jess wybuchnęła śmiechem.

Po kilku minutach dotarli do sądu. Montevideo okazał się pomocnym przewodnikiem. Od razu skierował ich w odpowiednim kierunku.

- Iris, mój aniele, mój promyku wschodzącego słońca – od progu zaczął nawoływać.
Z zapałek wyszła dziewczyna około 25 lat, smukła blondynka i spojrzała z dezaprobatą na sierżanta.
- Znowu pajacujesz Ben, chcesz mi znowu narobić kłopotów – nie wyglądała jednak na zdenerwowaną.
- Gwiazdko moja jakbym mógł – wyszczerzył zęby w uśmiechu – przyprowadziłem klientkę, a jednocześnie nacieszę oczy twoim widokiem.
Dziewczyna spojrzała na Jess i obie wybuchnęły śmiechem.
- On tak zawsze? – zagadnęła Jess
- Od kiedy go znam, W czy mogę pomóc.
- Jestem Jessica Kingston z NYPD. Potrzebuje kopi akt z 1966 roku, sprawa Lestera Crownbirdga. Niestety oryginalne akta spłonęły zanim zostały przetworzone elektronicznie.
- Coś mi to mówi, chwileczkę, ktoś dzwonił już w tej sprawie – Iris zaczęła przeglądać zeszyt – mam niejaki Marlon, mówi ci to coś – spojrzała na Jess.
- Tak to mój kolega z wydziału.
- To dobrze się składa, nie będę musiała ich wysyłać do Nowego Yorku. Wczoraj oddałam je do kopiowania i potwierdzenia zgodności. Będą gotowe na jutro. Tutaj masz formularz zapotrzebowania, możesz wypełnić na miejscu i jutro po 10 będą do odbioru.
- Świetnie, bardzo dziękuję – ucieszyła się Jess – chociaż jedna rzecz – pomyślała.

Wypełniła formularze i zostawiła gruchającego Bena z Irise. Z sądu miała już niedaleko do komisariatu w którym kiedyś pracowała. Chciała się przejść znanymi ulicami.
Na komisariacie czekał na nią Aron.

Rafael Jose Alvaro


Kiedy Alvaro wszedł na komendę nie było nikogo z zespołu. Ściagnął marynarkę i powiesiłem ja na swoim krześle. Włączył komputer, trzy razy walcząc z tym cholernym wymysłem techniki. Nie lubił ich, one nie lubiły jego. Trudno tak już musiało zostać. Wola boża. Czekąjąc na kolejny restart maszyny rozejrzał się po pokoju w którym pracowali. Pomimo dołączenia dwójki nowych detektywów, zespół nie wyglądał za dobrze. Mac Dovella wysłali na przymusowy urlop, do Granda przyczepili się wewnętrzni, Marlon leżał zarzygany w domu, albo smacznie sobie spał śniąc pijackie omamy. Detektyw Kingston, co prawda w związku ze sprawą ale przebywała w Bostonie, Baldrick jak wynika z wiadomości otrzymanej przed chwilą miał jakiś samochodowy wypadek, na szczęście niegroźny ale nie wiadomo było kiedy pojawi się w pracy. W komendie siedział tylko Alvaro i dr Cohen, który wszedł z roztargniona miną, jakby walczył ze swoimi myslami.
„Pewnie główkuje nad sprawą” – pomyślal Alvaro
Kiedy w koncu udalo mu się podpiac do komputera aparat, przesłał wszystkim detektywom zdjęcia z domu Państwa Hansson. Jedyną podpiskę jaką zrobił dotyczącą zwrócenia szczególnej uwagi, uczynił pod zdjęciami rzeźb jakimi ktoś obrysowal markerem twarze, te które podobne były do dwójki sobowtórów Diany Hansson i Andyego Ashwooda. Alvaro przetarł zmęczone oczy trzymając je przez chwilę zamknięte. Może to było szalone ale wierzył w anioły, był kiedyś księdzem i praktykującym katolikiem, był wierzący, ufał temu co jest zapisane w Pismie Świętym. Wierzyl zatem w anioły. W Bożych opiekunów i żołnierzy. Wierzył w to, że była wojna w niebie w wyniku której był taki a nie inny podział aniołów w niebie. Zresztą fascynował się tymi skrzydlatymi istotami. Nie powinien się jednak z tym afiszować by nie stracić zaufania osób z którymi pracował. Wiara ma być jedynie jego motorem napędowym, czymś co go trzyma w określonym celi i nadaje sens jego życiu i pracy. Strasznie nurtowała Rafaela myśl czy „sobowtóry” jak nazwali dzieciaki podobne do czwórki ofiar brały czynny udzial w morderstwach czy były jedynie kolejnymi na razie bez krwawymi ofiarami. I kto za tym wszystkim stał, jaka siła. Można było zwariować.. i do tego dochodziły omamy. Alvaro wiedział, że nie były one spowodowane upadkiem na miękki przecież dywan w pokoju Diany Hansson, ani tym bardziej papierosami. Przecież nie używał do nich zadnych domieszek a w dodatku palil je już długo i wczesniej nie miał takich zwidów. Musi jednak mysleć racjonalnie bo inni pomyslą, że wariuje albo już zwariowal i pójdzie na taki sam przymusowy urlop jak Mac Dovell albo co gorsze wsadzą go do psychiatryka.
Zaczął uzupełniać raport o nowe miejsce powiązane ze sparawą, nic nie wspominał oczywiście o gorejących oczach, ani o szumie skrzydeł, czy innych wrzaskach. Alvaro swoje wiedział ale nie mogł się tym podzielić z nikim. Przynajmniej na razie.
Właśnie miał się zwrócić odnośnie śledztwaz do siedzącego w skupieniu nieopodal detektywa Cohena, kiedy zadzwonił telefon. Rafael spojrzał na wyświetlacz. Widnial na nim napis – Harry.
Harry Soon przyjaciel Alvaro od wielu lat. Praktycznie w tym samym czasie rozpoczęli działalność w ośrodku dla trudnej mlodzieży w którym pracowali od lat. Harry miał doktorat z psychologi zatem był bezcennym pracownikiem ośrodka, dla Alvaro był bezcennym przyjacielem. Harry był również przykładem dla Rafaela, że powinien rzucić palenie tak jak on to zrobił. Głos Soona był ochrypły po wyleczonym raku krtani. Czas zatem był najwyższy dla Alvaro na rzucenie nałogu. Tan nie umial jednak tego zrobić.

- Rafi – przywitał zniszczonym przez papierosy głosem Harry – Słuchaj. Jest problem z Nikosem.

Nikos był jednym z naszych podopiecznych. Miał jednak dwa problemy, popapranych rodziców i słaby charakter do walki z nałogiem w jaki wpadł. Do walki z prochami. Alvaro wierzył jednak, że uda mu się wyjść z tego wszystkiego i będzie z niego dobry obywatel, że będzie mógł zsymilować się w pełni ze spolecześntwem. Dobry chłopak, lecz zagubiony. Problemy z samym sobą i prochami.

- Co z nim? – zapytał Alvaro

- Stoi na dachu i chce skakać. Przyjeżdżaj, dobra. Może ty przemówisz mu do rozsądku.

- Będę Harry najszybciej jak się da, a ty uczyn wszystko co możliwe by on nie skoczył

Rafael odłożył telefon i szybko zerwał się z miejsca. Zaczął ściagać z krzesła marynarkę kiedy rozległ się ponownie dźwięk dzwonka w komórce. Jak zwykle spojrzał na wyświetlacz. Numer nieznany.

- Witam, czy pan detektyw Alvaro? – zapytała kobieta zaraz po tym jak odebrał.

- Tak – potwierdził.

- Tutaj posterunkowa Holy Forest z siódmego komisariatu. Jesteśmy na wskazanym przez pana adresie. W mieszkaniu znajduje się ciało kobiety w średnim wieku. Gospodarz domu rozpoznał w niej panią Amelię Brook, właścicielkę lokalu. Co mamy robić?

- Proszę zabezpieczyć mieszkanie, wezwać techników i koronera. Proszę w wezwaniu wskazać, że sprawa dotyczy niejakiego „tarociarza”. Ze swojej strony chiałbym Panią prosić o wykonanie szeregu zdjęć, szczególnie z miejsca gdzie lezy ciało i z pokoju jej syna a nastepnie przesłanie ich na moją komorkę. Resztę doślą technicy. Bardzo Pani dziękuje za przekazanie wiadomości - zakończył rozmowe

- Zaprawdę wystawiasz nas na ciężką próbę - szepnął do siebie odkładając od ucha po raz drugi telefon - Mamy niestety kolejne udane samobójstwo doktorze - zwrócił się do Cohena - tym samym mamy stu procentowe potwierdzenie dwóch kolejnych sobowtórów. Wysłałem Panu na maila pewne zdjęcie jakie znalazłem u trzeciego sobowtóra Diany Hansson. Coraz bardziej pasuje to do teorii jaka przedstawiłem w swoim raporcie. Rzeczywiście musimy znaleźć wspólną ścieżkę sobowtórów by ich odnaleźć. Niestety...... ja muszę wyjechać na jakaś godzinę – Alvaro zarzucił ponownie marynarkę - mój podopieczny zamierza skoczyć z dachu. Mam nadzieje ze Pan zrozumie i wybaczy. Jestem pod telefonem - położył wizytówkę na biurku Cohena by ten miał jego numer telefonu gdyby chciał się z nim skontaktować i szybkim krokiem ruszyl w kierunkuwyjścia

- Moje wybaczenie nie jest panu do niczego potrzebne – zwrocił się do niego doktor- sam pan decyduje jak najoptymalniej zagospodarować swój czas. Gratuluję ustalenia tożsamości dwójki sobowtórów - Cohen wydawal się być jakiś nieobecny. Możliwe, że wpadł na jakiś nowy trop
- Co do połączeń między nimi... – kontynuował - Baldrick znalazł jakiegoś “Astarota” czy coś w ten deseń, trzeba będzie zbadać ten wątek. Proszę lecieć i wracać najszybciej jak to możliwe.
„Astarot. Kolejne anielskie imię”
- Jeden z ksiazat Piekiel – Alvaro nie mógl się powstrzymać by nie powiedziec czegoś na temat tej skrzydlatej istoty o ktróej czytał wiele razy - Upadły aniol, tak chętnie prawiący o upadku. Jego nazwa z greckiego to Diabolus. Niech Pan zajrzy na te zdjęcia - zmienił temat by nie zanudzać swoją wiedzą Cohena - Oni się znali doktorze. Sobowtory się znaly i musimy ustalić skad – Alvaro znikł za drzwiami i szybko polecial na policyjny parking gdzie wsiadł do służbowego wozu. Po tym jak wyjechał z parkingu włączył koguta. Tylko tak miał szanse by zdążyć zanim Nikos zrobi coś głupiego.
Dwie przecznice przed ośrodkiem Alvaro wyłączyl syrene, nie chciał przestraszyć Nikosa. Miał nadzieję, że zdazył. Jeżeli tak to tylko dzieki temu dachowemu wyjcowi, który bezpiecznie i co najważniejsze szybko przeprowadził mnie przez cześć zatłoczonego miasta i czerwone światła.
Na miejscu przy wejściu czekał już na detektywa, Harry. Był zdenerwowany zresztą jak sam Alvaro. Soon wyglądal jakby chciał zapalić. Powstrzymywała go jednak przed tym wizja niedawno przebytej operacji krtani.

-Ann z nim rozmawia. Nie skoczył – Soon nerwowo przetarł wargi

- Całe szczeście. Idę z nim porozmawiać – Alvaro ruszyl na schody a za nim Harry.

Ośrodek nie posiadał windy, miał tylko pieć pięter więć uznano, że winda nie będzie potrzebna. Alvaro, wieloletni palacz przeklinał już będąc na trzecim pietrze architektów i budowniczych tego budynku.
Sapał niemiłosiernie stawiając nogę na ostatnim piętrze. Zostalo mu jeszcze kilka schodkow i wyjscie na dach.
„Musimy je o wiele bardziej zabezpieczyć” – pomyślał o drzwiach i wyszedł na dach.
Nikos stał niedaleko krawędzi dachu. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest pod wpływem jakiegoś gówna. Narkotyki, przekleństwo młodzieży XXI wieku. Kiedyś uzywane tylko podczas mistycznych rytuałow by poszerzyć spektrum zmysłów, obecnie po to by się nieźle zabawić jakby nie można tego robić bez nich. Chłopak stał nad krawędzią kiwając się w przod i w tył. Alvaro skinienem głowy podziękował Ann za obecnośc i delikatnie zbliżał się do chłopaka. Tamten cos szeptal, na początku nie można było rozróżnic co. Alvaro wychwycił jedynie swoje imię.

- Nikos – Rafael zatrzymal się i rozkłozył ręce - Juz jestem chłopie

- Naćpał sie i bełkocze coś – odezwał się Harry stojacy kilka kroków za Rafaelem

Gestem reki Alvaro poprosił przyjaciela by nic nie mowił. Wtedy usłyszał już wyraźniej to co mówił Nikos a raczej w jakim to było jezyku. Łacina. Nikos mówił piękną literacka łaciną. Nigdy tego nie robił po za tym Alvaro znał chłopaka i wiedział, że nie znia tego języka, nie miał gdzie się go nauczyć.

- Witam detektywie Alvaro – Nikos przestał się bujać i wbił wzrok w policjanta

- Teraz do Ciebie podejde, bo Cie nie rozumiem…. – Rafael nie mógł uwierzyć, nie chciał uwierzyć w to co słyszy. Rozumiał łacinę, jeszcze pamiętal nauki z seminarium, nie mówił jednak już za dobrze i zwracał się do Nikosa po angielsku

- Nie podchodź bo on skoczy – chłopak dalej uzywał łaciny

- Tak teraz Cie rozumiem – zatrzymal się w miejscu stojąc zaledwie kilka krokow od Nikosa

- Nikt mnie nie rozumie, Alvaro. A już na pewno nie taki robak ja ty – oczy nie należały do chłopaka, tego Alvaro był pewien i wcale nie chodziło o zmieniony kolor ale raczej o ten inny dziwny blask. Narkotyki tez nie mialy w tym swojego udziału. To było cos innego, obcego, dziwnego, zatrważającego

- Czego chcesz Astaroth – Alvaro zaryzykował

- Masz mnie słuchać – jednak się nie mylił. To było jakieś opętanie.

„Boże jedyny”

- Chcę byście się ode mnie odpierdolili – upadłe anioły nad wyraz upodobały sobie współczesny język bo to przekleństwo wypowiedział już po angielsku. Dlatego, że w łacinie nie było takiego słowa

- To tylko kilka rozdeptanych robaków – słowa dalej wylewaly się z ust Nikosa chociaż nie należały do niego - Dam ci winnego a ty zamkniesz sledztwo

- Co my Ci mozemy zrobic – z obawą w glosie odezwal się Alvaro - Puch marny... dla wiekszosci z was jestesmy niczym mrowki

- Dam ci dowody a ty poslesz go na fotel – w jakiś dziwny i niezrozumiały dla Rafaela sposób Astaroth się obawiał. Obawiał się detektywów rozwikłujących sprawę „Tarociarza” - Ten w ktorym więzicie blsykawice. Zgadasz się

- Dasz mi kogos, byle kogo, po to by winny łaził po ulicach? Na Boga najukochańszego – rzucił Alvaro kiedy cisza potwierdziła jego zapytania

- Każdy jest winny, klecho – rzucił Upadły - Chcesz poznac prawdę, Człowieku? Bóg nie żyje. Teraz jedno z jego dzieci stanie się Nim

„Klamie, łże…. „ – Alvaro starał sam sobie zaprzeczyć słowa aniola. Wiedział jednak, że akurat ten z upadłych aniołów, ten ktory podążyl za Lucyferem nie nawykł kłamać. On chwalił się swoją wiedzą, chetnie opowiadał o upadku, kłamał jedynie w jednej rzeczy. W tym, że sam nie jest upadły.

- Daj mi tego chłopaka – detektyw wskazał na Nikosa - nie jest Tobie potrzebny a ja zajme..... Bóg nie zyje? - powtorzył jakby dopiero teraz doszły do niego ostatnie slowa anioła - mamisz mnie

- I jeśli przestaniecie weszyć przez kilak dni. Jja stanę się Nim – bluźnił ten który opętał ciało Nikosa - Ty mi pomożesz

„Nigdy”

- Twe imię – Alvaro szukał potwierdzenia mimo wszystko

- Znasz je – nie dawał się - Zostawialem znaki mego imienia. Wymowileś je juz kilkakrotnie

- Ty który opowiadasz o innych upadłych chcesz zajac miejsce Boga? – nieświadomie Alvaro zadał pytanie w łacinie

- Myślisz ze inni Tobie na to pozwolą? Michał, Gabriel?

- Tak. Chce stać się najpotężniejszy – blask w oczach Nikosa jakby się rozżarzył

- Kim jest Michal i kim jest Gabryjel bez łaski Umarlego? NIKIM – sam sobie odpowiedział wrzaskiem Astaroth

Alvaro poczynił dwa kroki

- NAWET NIE PRÓBUJ – wrzasnął Upadły.

Rafael zatrzymał się
- Czyli to – Rafael sciagnał z szyi krzyzyk - jest niczemu już nie warte?

- Nigdy nie było – Upadły w ciele Nikosa zaśmiał sie patzrac na krzyż- To tylko KŁAMSTWO w ktore wy śmiertelnicy chętnie uwierzyliście. DAM CI ZNAK DOBREJ WOLI. Słyszysz?

Trudno było nie słyszeć miałem wrażenie jakby krzyczał mi wprost do uszy stojąc tuż przy mnie

-ROZWAŻ MOJĄ ŁASKAWĄ PROPOZYCJĘ. OTO ZNAK MEJ ŁASKI

Rafael sapał niemiłosiernie stawiając nogę na ostatnim piętrze. Zostalo mu jeszcze kilka schodkow i wyjscie na dach.
„Musimy je o wiele bardziej zabezpieczyć” – pomyślał o drzwiach i wyszedł na dach. Stanął pomiedzy nimi z miną zdziwienia na twarzy.
„Co jest? Ja już tędy przechodziłem dopiero co. To już było” – przerażenie wkradało się w cerce Alvaro – „Albo świruje albo jestem zabawką w rękach innej potężnej siły”
Nikos stał niedaleko krawędzi dachu. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest pod wpływem jakiegoś gówna.

- Nikos, Nikos – Alvaro wołał do chłopaka modląc się w duchu by znowu nie zaczął mowić w łacinie - już jestem chłopcze. Podejźdż do mnie

- Ona mnie nie kocha - belkotał po angielsku chłopak na krawedzi dachu - Nie kocha mnie. Woli tego jebanego dupka Romario – wpatrywal się we mnie jakby szukał wybawienia, jakbym mogl zrobić coś, że ta dziewczyna wroci do niego

- Nikos podejdz do mnie opowiedz mi o tym. Porozmawiam z nia – przekonywal go Alvaro czyniąc co jakiś czas kilka kroków w jego kierunku - Pokaz mi jej zdjecie bym wiedział z kim mam rozmawiac

- Zobacz Rafael– chłopak mamrotal pod nosem – taka piękna – wysunął zdjęcie w kierunku detektywa

Ten nie czekał dlugo udając, że przygląda się zdjęciu objał chłopaka i odciągnął go od krawędzi dachu

- Nic się nie martw Nikos zaopiekujemy się Tobą. Teraz zajmą się Tobą Harry i Ann. Porozmawiamy później jak już sobie odpoczniesz – Alvaro przekazał chłopaka przyjaciołom

- Zaopiekujcie się nim. Przyadałby się detoks. Ja musze wracać do pracy

„Trzeba skopać tyłek pewnym ludziom”

Wielce zmęczony usiadł na schodach przed wejściem na dole. Zapalił papierosa. Jednego, potem drugiego a następnie popatrzył na paczkę papierosów i wrzucił ją do kosza.

„W sumie dzisiaj tez jest dobry dzień na rzucanie nałogu” – wsiadł do samochodu i tym razem nie korzystając już z sygnału wrócił na posterunek. Czas zająć się wytropieniem morderców czwórki młodych ludzi. Takich jak Nikos. Złapie go choćby to był sam diabeł. Upadły czy nie.

dr Patrick Cohen

– Mamy niestety kolejne udane samobójstwo doktorze – w progu pomieszczenia biurowego przywitał go Alvaro, kończąc jakąś rozmowę telefoniczną - tym samym mamy stuprocentowe potwierdzenie dwóch kolejnych sobowtórów. Wysłałem Panu na maila pewne zdjęcie jakie znalazłem u trzeciego sobowtóra: Diany Hansson.

Żadnego pijackiego odoru, bijatyk, wyzwisk, nawet przyziemnego "cześć", "dzień dobry" czy "szczęść boże". Tylko porcja świeżych, merytorycznych ustaleń - muzyka dla uszu Cohena.

– Coraz bardziej pasuje to do teorii jaka przedstawiłem w raporcie. - kontynuował Rafael - Rzeczywiście musimy znaleźć wspólną ścieżkę sobowtórów by ich odnaleźć. Niestety... ja muszę wyjechać na jakaś godzinę - zarzucił marynarkę - mój podopieczny zamierza skoczyć z dachu. Mam nadzieje ze Pan zrozumie i wybaczy. Jestem pod telefonem.

– Moje wybaczenie nie jest panu do niczego potrzebne, sam pan decyduje jak najoptymalniej zagospodarować swój czas. Gratuluję ustalenia tożsamości dwójki sobowtórów – patolog usiadł do komputera, starał się uporządkować nowo poznane fakty i zestawić z tym co dosła w smsach – Co do połączeń między nimi... Baldrick znalazł jakiegoś “Astarota”, trzeba będzie zbadać ten wątek. Proszę lecieć i wracać najszybciej jak to możliwe.

– Jeden z książąt Piekieł. Upadły anioł, tak chętnie prawiący o upadku. Jego nazwa z greckiego to Diabolus. Niech Pan zajrzy na te zdjęcia - zmieniłem temat - Oni się znali doktorze. Sobowtory się znaly i musimy ustalić skąd.

Cohen wysłuchał w milczeniu i trzymał profesjonalny, skupiony wyraz twarzy, do momentu, gdy Alvaro w pośpiechu nie opuścił pomieszczenia.
- Że kurwa co? - wyszeptał w końcu do zamkniętych drzwi, następnie skierował wzrok na zdjęcia. Fotki jakichś posągów, chyba aniołów... co on mówił? Diabeł? Coś o upadłych aniołach. Rozmowa z Meggie wciąż nie dawała mu zebrać myśli. Wstał i zrobił sobie kawę, po czym wrócił do zdjęć. Przedstawiały jakieś posągi aniołów dwa zaznaczone przez księdza wydawały mu się jakieś znajome. No tak - wypisz wymaluj dwie z ofiar... lub sobowturów. Tylko co z tego? Co to w ogóle za posągi? Nie mogąc chwilowo znaleźć związku ze sprawą postanowił poczekać z tym na powrót Alvaro, podobnie jak z nowymi samobójstwami. Wziął się za przeglądanie reszty materiałów.

Zdjęcia z mieszkania Nicole Rock, bliskiej przyjaciółki Annie Watermann. W ciągu ułamka sekundy zrozumiał, czym tak się podniecali Baldrick i Alvaro. Cała czwórka sobowturów w jednym miejscu! Razem z tą Van Der Askyr - kimś, kto nie zaginął, żyje i kogo można przesłuchać. Prawdziwy przełom.
Zapisał coś na boku.

No dobra, teraz pan drugie ogniwo łączące - pan psycholog. Przyjrzał się posągowej sylwetce doktorka. Około metra osiemdziesięciu, idealna waga, długopis w prawej ręce: skurwiel pasował wypisz-wymaluj do profilu antropometrycznego Tarociarza-Chirurga. Nazwisko Taroth zakrawało w tej sytuacji na jawną kpinę. Zaraz: Nash Taroth?

Wymówił imię i nazwisko na głos dwukrotnie i dopiero teraz dotarło do niego, czemu na to hasło Alvaro zaczął recytować jakieś annały okultystyczne. Cohen rozejrzał się po biurze, by upewnić się, że nikt go nie obserwuje. Jakkolwiek było to idiotczne, czuł, że naprawdę musi to zrobić:

- ASTAROTH - wymówił wyraźnie po raz trzeci, i spojrzał w swoje odbicie w monitorze. Żadnego Demona, Candymana czy Krwawej Marry - tylko wciąż ta sama zmęczona twarz żałosnego, samotnego człowieka, którego dowcipy nie bawią nawet jego samego.

***

Poszukiwania wokół podejrzanego w bazach danych spełzły na niczym. Do tego facet nawet w przybliżeniu nie przypominał, nikogo z listy sześciu podejrzanych lekarzy. Po przekopaniu wszytskich znanych sobie baz danych, od izb medycznych po facebooka, w akcie desperacji wstukał "Nash Taroth" w wyszukiwarkę internetową.

Czy chodziło ci o Astaroth? – spytał z powagą profesor Google

– Nie, nie dam się w to wciągnąć. Odpierdol się – odparł monitorowi i wykręcił numer wewnętrzny laboratorium. – Witam bohatera dnia! Świetna robota z tymi narzędziami zbrodni!

– Zajebista, nie świetna, jeśli chodzi o ścisłość. – zatrzeszczał zmęczony głos z lekkim włoskim akcentem. – Przestań mi włazić w tyłek Patrick i mów o co chodzi.

Cohen powiedział o co chodzi, a następnie głównie słuchał, od czasu do czasu zadając jakieś pytanie, a przede wszystkim stukając w klawiaturę:

stan prac lab. 7 wrz. ok 16:00

monitoring:
stan prac: przeglądanie w toku, przydzielono pełen zespół specjalistów, na razie nie stwierdzono powtarzających się samochodów.
wytyczne: oprócz poprzednich wytycznych, wysłano zespołowi zdjęcie Nasha Tarotha, towarzyszącego mu księdza, oraz 6 podejrzanych lekarzy. Prośba o natychmiastowy kontakt w razie zauważenia któregokolwiek z nich.

zamrażanie:
stan prac: w toku, w grę wchodzą jedynie eksperymentalne urządzenia lub, co ciekawe, niektóre zakłady zamrazania zywnosci.
wytyczne: priorytet – potwierdzić lub wykluczyć wątek z branży spożywczej, w razie uzyskania pewności: ustalić listę firm, stosujących tę metodę na tertenie NYC

pokój Aerial:
stan prac: wstępne ustalenia przewidywane na późne popołudnie, finałowe na rano
wytyczne: gdy pojawisię cokolwiek – na bieżąco sprawdzać z profilami ofiar, sobowtorami i
materialem zebranym w innych pokojach.

pokój Watermann:
stan prac: nie zlecono (?!)
wytyczne: przejrzeć i jak najszybciej wysłać raport na ten temat (przed wsz.: pozost. biologiczne, notatki, zdjęcia, korespondencja internetowa).

– I na zakończenie: moja żona cię nienawidzi! – rzekł laborant tym samym sprawozdawczym tonem, po czym się rozłączył.

– Moja też. – Mruknął Cohen do milczącej już słuchawki, a fakt, że dowcip był nieaktualny już od roku w ogóle nie przedarł się do jego świadomości. Wykręcił następny numer. – Peggy, podesłałem ci kilka obrazków, umiałabyś mi coś powiedzieć o ich autorze? ...Tak, domyśliłem się, że lubi malować oczy, twoje poczucie humoru pozostaje niedoścignione. Coś więcej?

***

Przedłużająca się seria długich sygnałów. Patolog czekał cierpliwie obracając w rękach kartkę z numerem telefonu, który kosztował go pół godziny ustaleń z rozszczebiotaną biegłą od sztuki i Adamem Vernem - facetem, który wykonał karty tarota.

– Halo... – po drugiej stronie powitał go ochrypły, zaspany głos.Coś między wczesną Hole a późną Jennis Joplin.

– Patrick Cohen, NYPD, czy rozmawiam z panią Natashą Kalinski?

– Czego? – jednak bliżej wdowy po Kurcie Cobainie. – Czy zdajesz sobie, kurwa ćwoku, sprawę która jest godzina?

– Za dziesięć siedemnasta – wyrecytował niczym zegarynka, absolutnie niezrażony jej tonem – jak wspominałem, jestem detektywem NYPD i chciałbym grzecznie panią poprosić o chwilę rozmowy. Naprawdę lubię to dużo bardziej niż cały ten cyrk z wzywaniem na komendę z byle powodu.

– Mów pan – padło z drugiej strony po chwili ciszy – tylko majtki założę.

– Oczywiście – odczekał moment i podjął dopiero gdy uznał, że rozmówczyni jest już w
majtkach – czy wykonywała pani grafitti w miejscach... – tu odczytał 4 adresy miejsc zbrodni

– Tak. A co, kurwa, nie można?

– Prawdę mówiąc nie wiem i średnio mnie to interesuje. Ważny jest dla mnie zleceniodawca.

– Dostałam maile i kasę – nic nowego, ale słowa które padły później zmroziły Cohena – dostałam te sześć adresów, pojechałam tam i popsikałam sprayem jak chciał. Łatwe 6 kafli, tysiak za adres.

– Sześć? – sporo go kosztował spokojny ton – Może pani podac mi te dwa, o ktorych nie wspomnialem ?

– Spalony teatr przy Lincoln Streat na Brooklynie i opuszczona budowa na
Bronxie. Przy takim parku ze słoniami.

Cohen zapisał adresy. Sporo siły woli wymagało powstrzymanie się od rzucenia słuchawką i ruszenia pod wskazane namiary, ale rozmowa nie była skończona.

– Czy ten człowiek zlecał pani coś jeszcze?

– Nie. Zapłacił umowioną kwotę i wzięłam się kurwa do roboty

– Gotówka, czy na konto?

– Gotówka.

– Będziemy potrzebowali tych banknotów panno Kalinsky, najlepiej razem z kopertą. Oczywiście zostaną pani wymienione na inne. Zostało pani coś?

– Jakieś dwa i pół.. dajcie pięć, to się zamienię.

– Hmm – mógłby oczywiście zagrozić paragrafem o utrudnianiu śledztwa, zatajaniu dowodów i paroma innymi. Nawrzeszczeć w słuchawkę, posłać tam radiowóz na sygnale i zwyczajnie skonfiskować pieniądze. Z tym, że prawdopodobieństwo uzyskania autenycznych banknotów od mordercy spadałaby wtedy niemal do zera. Wyrok w zawiasach na pół roku, jaki mogłaby za to dostać zachrypła malareczka nie był żadnym pocieszeniem. Gdy w końcu się odezwał, starał się to zrobić tak ludzkim tonem, na jaki było go stać po trzydziestu latach pracy w tym zawodzie – Nie sądzę żeby moi przełożeni na to poszli, ale mogę dorzucic pięć stów z własnej kieszeni. To naprawdę ważna sprawa, a facet najprawdopodobniej jest niebezpiecznym mordercą, proszę wykazać trochę zrozumienia.

– Oki... i kolacja, bo ma pan zajebisty głos. Taki gotycki

Cohena na chwilę wmurowało, po czym ponownie spojrzał w swoje odbicie. Jakby to pani wytłumaczyć... Oglądała pani serial "Supernatural"? A Deana Winchestera pamięta? Tak, taki przystojniak, koło trzydziestki, skórzana kurtka, krótkie włosy, piorunujący uśmiech... tak ten. No więc, pod koniec ostatniego sezonu Dean rozmawia ze Śmiercią. Facet grający Śmierć jest łudząco podobny do mnie.

– Detektywie Coooheeeen! Jest pan tam jeszcze? – jej chrypa nabrała jakby nowego wymiaru, bardziej korespondującego ze strojem składającym się z samych, z trudem odnalezionych, majtek. Mimo to chciało mu się śmiać.

– Nie mam nic przeciwko panno Kalinsky, ale uczciwie ostrzegam, że na ten gotycki głos pracuję juz od prawie pięćdzieciu lat.

– Oż kużwa! Ale nic, chętnie pogadam, ja też juz prawie 25 mam


***

Umówili się na wieczór, od niej do jakiejś tajemniczej knajpy wymyślonej przez Cohena.
Do siedemnastej zdążył jeszcze pójść na żebry do przełożonego w sprawie tych 2,5 – 3 tysięcy dolców na materiał dowodowy. Na koniec posłał funkcjonariusza do Kalinsky po banknoty i korespondencję emaliową z jej tajemniczym zleceniodawcą.

Terrence Baldrick

Davson mieszkał w niezbyt ciekawej okolicy, w ciągu śledztwa Baldrick przyzwyczaił się już do odwiedzania samych miłych dzielnic, tutaj należało na prawdę uważać by nikomu nie podpaść. Przyjazd policji spotkał się z dużym zainteresowaniem lokalnej społeczności, w tym również entuzjastów dresów, pałek i dobrej walki. Na miejscu był jednak aspirant Bob Morrinio, który już swoim wyglądem wzbudzał respekt, a przecież należało do tego dodać wielkie Magnum na którym spoczywała jego dłoń.

lastinn player



Jego mieszkanie w Queens wydawało mu się w tej chwili apartamentem, budynek był zniszczony, a samo wsiadanie do windy zdawało się być jednym z gorszych pomysłów. Mimo wszystko Baldrick zaryzykował, znosząc ogromny smród oraz ogólne wrażenia, iż zaraz stanie się coś niedobrego. Nic takiego jednak nie miało miejsca i bezpiecznie udało mu się dojechać na górę. Przy samym mieszkaniu Davson'a nie było lepiej, o czym świadczyć mógł wymiotującym przed nim policjant. Baldrick z wykrzywioną w odrazie miną ruszył dalej.

Kilka kroków dalej poczuł zapach krwi i fekaliów, znał go doskonale, gdyż już nie raz musiał odwiedzać miejsca podobnych zbrodni, był pewien, że to co wydarzyło się w tym mieszkaniu rzeczywiście było masakrą. Wyrazy twarzy kolejnych napotkanych funkcjonariuszy również opowiadały się za tą tezą.

- Posterunkowy Bird – rzekł mundurowy, który stał najbliżej – Pan jest z Wydziału Specjalnego, tak? Na pana miejscu dwa razy bym się zastanowił, nim wszedł dalej.

Baldrick machnął ręką niewiele robiąc sobie z ostrzeżenia mężczyzny, po chwili musiał jednak zweryfikować swoje zdanie, policjant miał rację, lepiej było tam nie wchodzić. Mieszkanie nabrało całkowicie nowego koloru, różne szczątki dawnego pana Davson'a walały się teraz po pokoju jakby od zawsze były jego częścią, nie które dało się nawet rozpoznać. Baldrick zakrył rękawem nos i usta i rozglądał się dalej, samego gospodarza udało się rozpoznać dość łatwo, jego odcięta głowa pozbawiona oczu, wciąż przypominała dawnego człowieka z rodzinnych fotografii.



Tuż nad głową Davson'a znajdował się natomiast dość dziwny symbol, ktoś mocno się napracował by wyryć go w ścianie. Wyglądało na to, iż właśnie trafiło im się kolejne rytualne morderstwo. Napis wokół symbolu brzmiał ASTAROTH, z uwagi na oczywiste skojarzenia z Nash'em Tarothem oraz teorią as + tarot, należało to sprawdzić. Nie widział nigdzie żadnych innych znaków, podobny do tych ze sprawy Tarociarza, ale znalezienie czegokolwiek w morzu krwi i ochłapów ludzkiego mięsa nie jest łatwym zadaniem, lepiej zostawić to technikom.

- Ktoś go wysadził? Bomba? - wypalił funkcjonariusz, gdy tylko Terrence opuścił pokój - Rozsmarowało go po całym mieszkaniu.

- Wezwaliście techników? - powiedział jedynie nie zwracając uwagi na pytanie mundurowego.

- Tak, będą za jakieś 10 minut.

- Kto?

- Jakiś nieznany gość, ściągnęli go w ostatniej chwili.

***

Dokładnie 9 minut i 30 sekund później zjawiła się ekipa, jej szefem rzeczywiście był jakiś nieznajomy wysoki mężczyzna, już na oko przypominający Mac Davell'a pod względem perfekcjonizmu. Bez słowa wszedł do mieszkania i zaczął przydzielać swoim ludziom kolejne zadania, mówił spokojnie, ale stanowczo, był zwięzły i raczej nie lubił się powtarzać.

- Proszę opuścić mieszkanie, teraz my się wszystkim zajmiemy - rzekł do funkcjonariuszy po czym zerknął na Baldrick'a - A pan?

- Terrence Baldrick, Wydział Specjalny - odparł szybko - Sprawdźcie całe mieszkanie i zostawcie mi jutro na biurku raport, kończę na dzisiaj.

- Tony Barret. Niech pan poczeka trochę, za kilka minut będziemy mieli kilka informacji.

Baldrick przystał na propozycję i czekał na korytarzu wraz z mundurowymi, którzy cały czas rozmawiali o zajściu, co kilka minut przerywając konwersację by rzucić komentarz w stylu Masakra!, Rzeźnia! bądź Są psychopaci na tym świecie. Wyjście Barret'a było niczym wybawienie od najgorszych męczarni.

- To nie był żaden materiał wybuchowy - powiedział od razu - Nie znaleźliśmy śladów żadnych chemikaliów ani nic podobnego.

- W takim razie co mogło spowodować podobny efekt? - spytał Baldrick.

- Może sprężone powietrze - odparł Barret poprawiając okulary - Wąż z butli ze sprężonym gazem wsadzony do przełyku ofiary i odkręcony maksymalnie zawór, ciśnienie rozrywa ofiarę od środka, podobny efekt, ale...

- To musiałaby być duża przemysłowa sprężarka...

- Właśnie, wystarczy spojrzeć na uszkodzenia domu oraz jak mocno powbijały się kawałki ciała.

- Ale przecież morderca też zostałby ochlapany albo poraniony odłamkami - rzucił jeden z mundurowych, lecz sugestywne spojrzenia Tony'ego oraz Terrence'a dały mu znać, że powinien siedzieć cicho.

- To profesjonalista, mógł mieć skafander, który po całej akcji obmył lub przebrał się i spokojnie wyszedł z mieszkania - rzekł Baldrick.

- Mimo wszystko dostarczenie tutaj butli byłoby nie lada wyzwaniem, ktoś musiałby to zauważyć - dodał wyraźnie zaintrygowany Barret.

- Niekoniecznie, w tego typu osiedlach ludzie nie interesują się tym co robią ich sąsiedzi, równie dobrze morderca mógł udawać kogoś z firmy remontowej, nikt nie zwróciłby uwagi na to co taki facet wnosi. Ofiarę mógł najpierw związać i zakneblować.

- Nie lepiej było gościa po prostu zastrzelić lub zatłuc? - wypalił znów ten sam mundurowy, choć tym razem nie został w żaden sposób zganiony.

- Morderca za bardzo się napracował, chciał zostawić wyraźny ślad swojej obecności, skoro pofatygował się by wyryć jakiś symbol na ścianie, to dlaczego nie miałby opracować jakiejś wyszukanej zbrodni - Barret spojrzał za siebie upewniając się, że jego ekipa się nie obija, nim mundurowy zdołał spytać o jaki symbol chodzi dodał zwięźle - Wracam do pracy, raport będzie jutro.

- Przepytajcie dozorcę i sąsiadów czy nie słyszeli jakichś dziwnych odgłosów i czy nie zauważyli nic ciekawego, może ktoś odwiedzał Davson'a - powiedział Baldrick - Nie wypaplajcie tylko niczego.

Opuścił budynek z wyraźną ulgą, trochę świeżego nowoyorskiego powietrza dobrze mu zrobiło, do domu bez słowa odwiózł go ten sam policjant, który wcześniej go podwiózł na miejsce.

***

Szybki prysznic i odgrzewane jedzenie pozwoliło mu na chwilę zapomnieć o trudach dzisiejszego dnia. Wyrzucił marynarkę, która jak się okazało była teraz nie tylko zakrwawiona, ale też postrzępiona. Powoli powracał ból głowy, próbował się zdrzemnąć na kanapie, ale wtedy odezwały się żebra. Z braku lepszego zajęcia zasiadł przed laptopem i wklepał w wyszukiwarkę słowo Astaroth, jak zwykle w takich przypadkach wikipedia służyła swoimi zasobami.

- Spójrzcie na tego przystojniaka - rzucił sam do siebie.



Astaroth, zwany również Ashtaroth, Astarot i Asteroth, okazał się być dwudziestym dziewiątym duchem Goecji. Baldrick'owi informacja ta jednak średnio cokolwiek mówiła, więc postanowił lepiej zapoznać się z tematem. Książę Piekła mający władzę nad 40 legionami duchów, czcili go Filistyni i mieszkańcy Sydonu. Jego pierwowzorem była fenicka i kananejska bogini miłości, płodności i wojny niejaka Astarte. Podobno do przywołania go potrzebna jest pieczęć zrobiona z miedzi lub Dysk Salomona. Co ciekawe na tej samej stronie znalazł również identyczny symbol jak ten z domu Davson'a. Dla Baldrick'a był to religijny stek bzdur, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, iż mordercy poświęcili sporo uwagi Astaroth'owi, jeśli więc chcieli ich ująć, musieli zapoznać się z ich psychiką. Terrence nie miał jednak zamiaru zajmować się tym już teraz, warto będzie zaangażować w to Alvaro, to była jego działka.

Wciąż nie pewna była również rola Nicole Rock, rozważania czy jest sobowtórem czy ofiarą nie prowadziły do niczego konkretnego. Oczywiście można było wysnuć pewną teorię. Sobowtóry zaginęły tego samego dnia, na początku tygodnia, zaś na jego końcu znaleziono ofiary. Mieli więc około tygodnia na znalezienie osoby podobnej do Nicole, albo też samej Nicole... Z oczami jej partnera? Baldrick szybko zdał sobie sprawę, iż luźne spekulacje mu nie pomogą, poza tym śmierć Davson'a mogła być jedynie próbą pociągnięcia sprawy w kolejne niewyjaśnione wątki. W ten sposób można było odwrócić uwagę funkcjonariuszy.

Na koniec postanowił jeszcze poszukać jakichś informacji o Nash'u Taroth'cie, a także czegoś na temat organizowanego przez niego obozu. Był przekonany, że Internet tym razem okaże się pomocny.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline