Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2010, 21:08   #429
Zapatashura
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Ninunavielle aep Flaumavelle Ferragamo

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Celine chyba nie miała zamiaru przeszkadzać gościowi bowiem wybrała jedną książkę dla siebie, naturalnie taką o magii, i pozostawiła Flamavelle samą w bibliotece. Wychodząc jednak poinformowała ją, że gdyby coś jej było potrzebne zawsze może zawołać Pierra.

Pozostawiona w ciszy i spokoju półelfka otworzyła księgę o Zerrikanii. Już z pierwszej strony wyzierał wizerunek ogromnej, pokrytej łuską i uskrzydlonej bestii, którą Navielle bezbłędnie rozpoznała jako smoka.


Dlaczego tak, a nie inaczej wyglądała strona tytułowa wkrótce zaczęło się wyjaśniać. Z księgi wynikało, że Zerrikania była niegościnną krainą na południowym wschodzie kontynentu. Z racji dzikości, zarówno klimatu jak i mieszkańców, obszar ten nie był zbyt dobrze zbadany i widać było, że tekst w dużej mierze składał się z domysłów autora wysnutych z garstki faktów. Mieszkańcy krainy tworzyli społeczeństwo matriarchalne, w którym ważną rolę pełniły świetnie wyszkolone wojowniczki i oddające cześć smokom kapłanki. Sama nazwa krainy pochodzić miała od imienia smoka Zerrikantermenta, jako mówił taki fragment:

Szczezł las do cna, gdy Smok ogniem zionął
pozostawiając ziemie spalona,
co wnet w pustynie się przerodziła.
Lecz wedle woli Smoka się stało:
w sercu pustyni miasto ostało,
Val'kare - tam mieszkał lud sprawiedliwy,
tam kult pradawny był nadal żywy,
tam świątynie Smokom zbudowano,
tam kapłanki wielce poważano.
Ciemnoskrzydły miłował te ziemie,
odgrodził ja przeto ognia tchnieniem
od krain Smokom sprzeniewierzonych,
Az'rhat bezkresną czyniąc. Na onych
ziemiach powstało smocze siedlisko,
a ciemnoskrzydły szybując nisko
nad piaszczystej Az'rhat połaciami
bronił dostępu przed przybyszami.
Smoki znalazły w Val'kare schronienie
i ku pamięci potomnych, ziemie
na cześć ciemnoskrzydłego nazwano -
od jego imienia - Zerrikania.



Klimat w Zerrikanii panował tropikalny, utrzymywała się wysoka temperatura powietrza i duży poziom wilgoci. Trudno tam więc było wytrzymać, a gdyby tego samego było mało, to żyło tam mnóstwo paskudnych potworów: tygrysów, jaszczurów przeróżnych, owadów co to jednym użądleniem człowieka mogły zabić. No i na dokładkę stwory pokoniunkcyjne, głównie bazyliszki.
Z książki wyłaniał się doprawdy obraz piekła, do jakiego nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się zapuszczać.

Kiedy Allure skończyła już czytać intrygujące ją fragmenty podróżniczego dzieła, odsunęła je od siebie na stole, a jej wzrok spoczął na pokaźnym tomie, którego prosty tytuł: "Sztuki Miłości Wszelakie" nie pozostawiał wiele miejsca na domysły co do treści. Już pierwsze strony dały dowód, że księga w całości nie miała zamiaru pozostawiać niczego wyobraźni, jedyną bowiem przyzwoitą w niej rzeczą były numery rozdziałów. Poza nimi każda strona zawierała rycinę prezentującą parę kochanków w miłosnej pozycji, a pod nią długi i nad wyraz detaliczny opis czynności, jakie powinny być wykonywane dla rozkoszy obu partnerów.

[center][/[center]

Mając pewne problemy z wyobrażeniem sobie kto w Północnych Królestwach mógłby napisać coś takiego, Navielle uważniej sprawdziła kto był autorem. I wszystko stało się z miejsca jasne, książkę bowiem napisano w Toussaint, a to oznaczało, że proces twórczy na pewno odbywał się pod wpływem pokaźnej ilości wina.
Nie wpływało to jednak na płynność i składność tekstu, który był wielce sugestywny a w połączeniu z bezwstydnymi rysunkami także podniecający. Każda pozycja była inna i niejednokrotnie wymyślna: a to kobieta językiem pieściła męskość partnera, a to mężczyzna pocałunki składał gorące na łono partnerki, a to oboje leżeli z głowami pomiędzy nogami partnera przyjemność sobie symultanicznie sprawiając.
Przykłady takiej gry wstępnej przewijały się przez stron ponad dwadzieścia, by ustąpić w końcu długiej plejadzie różnych sposobów uprawiania właściwej miłości. Od zupełnie instynktownych z kobietą na plecach i mężczyzną na niej leżącym, przez dzikie z mężczyzną zdobywającym kochankę od tyłu, lub kobietą ujeżdżającą swego wybranka niby rumaka, po takie wymagające zgoła akrobatycznych zdolności od kochanków, aż po opisujące nietypowe skłonności, na których nie tylko usta i łono przyjmowały mężczyznę. Ferragamo przerzucała strony na których nie znajdowało się nic dla niej nowego, czytała te które ją zaintrygowały lub takie, na których wiedzę zawartą sama chciałaby kiedyś przetestować.

Trochę się półelfka zdziwiła gdy dotarła do końca pierwszego rozdziału, a to dlatego, że nie miała pojęcia co mogłoby się znajdować w następnych. Na nieomal setce stron znajdowało się dość pomysłów, by nie nudzić się w łóżku przez naprawdę długi czas. W dodatku opisano tam chyba wszystko co mogli robić mężczyzna z kobietą.
No właśnie. Mężczyzna z kobietą. "Sztuki Miłości Wszelakie" nie poprzestawały tylko na tym. Rozdział drugi podążał tym samym schematem co pierwszy, lecz próżno byłoby w nim szukać jakiegoś mężczyzny. Za to kobiet było dwa razy więcej i z pewnością nie czuły się samotne. Czytając z uwagą Allure przypominały się dawne doświadczenia z Vimką. I choć wspominała je ciepło i nad wyraz przyjemnie, to zagłębiając się w rozdziale półelfka dostrzegła wyraźne braki w doświadczeniu podczas pierwszych intymnych zbliżeń.
Autorowi z pewnością można było zarzucić wyuzdanie i grzeszną naturę, ale na pewno nie brak konsekwencji. Tak o to trzeci i ostatni rozdział poświęcony był miłości cielesnej dwojga mężczyzn. Rozdział o tyle dla Ferragamo intrygujący, że przecież nie miała żadnych możliwości doświadczyć czegoś takiego, teorię jednak poznać mogła.

W ciekawym świetle traktat ten o ars amandi stawiał Celine. Obrazy na ścianach to jedno, czarodziejki przecież lubiły szokować, lecz taki podręcznik to już co innego. Szczególnie, że musiał kosztować niemałe pieniądze, chociażby za sam transport z Toussaint. De Lure musiała mieć bardzo zróżnicowane życie seksualne. Navielle zaś nie bez zdziwienia stwierdziła, że owe życie seksualne sobie wyobraża. Lektura była nad wyraz sugestywna i teraz półelfka nie mogła wyrzucić tych wszystkich scen z głowy.
Nawet wtedy, gdy drzwi biblioteki znowu się otworzyły i do środka weszła gospodyni.
-Wciąż czytasz?- zdziwiła się.-Wieczór się już zbliża.
Z tego wszystkiego Navielle straciła jeszcze rachubę czasu.

do Derricka Talbitt

lipiec, główny trakt, Rivia

Jazda była dość monotonna, bo i królestwo monotonne było. Na wschodzie lasy i lasy, na zachodzie ciągnął się nieustępliwie Mahakam. I żadnej, ale to żadnej odmiany nie było. Rozmowy też się żadne nie kleiły, widać członkowie karawany nie znali się zbyt dobrze i nie mogli znaleźć żadnego tematu. Tedy nudno było jak sto diabłów. Ale nuda nie zawsze przecież jest zła. Pozwala się trochę rozleniwić, zrelaksować. Niebezpieczeństw na trasie nie powinno być, a przynajmniej nie dużo, bo już dwie godziny od miasta karawana natknęła się na oddział rivijskiej armii patrolujący drogę. Może i królestwo słynęło z tego, że zbroi swych żołnierzy tym, co akurat ma pod ręką, ale nikt nie mógł mu zarzucić braku ducha w armii.
W końcu całego tego marazmu nie wytrzymał pewien młodzik, syn jednego z kupców i nie mając nic lepszego do roboty zaczął nabijać się z...ekhm...konia Allora. Owszem, zwierze to byłoby brzydkie nawet w kompletnych ciemnościach, ale przecież nie ono winne. Najemnik poczuł więc, że musi stanąć w jego obronie.
-Może i ten koń jest brzydki, ale to najlepszy bojowy wierzchowiec jakiego kiedykolwiek miałem. A miałem nie jednego, kiedy służyłem w armii mały- zaczął w trochę przechwalającym się tonie.

-A niby co potrafi ten zdechlak?- zaśmiał się chłopiec.

-Potrafiłby cię kopnąć w rzyć tak mocno...- zaczął Allor, ale widząc minę ojca chłopca urwał, a jego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
-Dobra mały, wyraźnie się nudzisz, więc może opowiem ci bajkę, co?- zaproponował najemnik.

-A będzie równie brzydka co pana koń?- młodzik nie miał zamiaru łatwo zrezygnować ze swojego źródła rozrywki.

Dość zabawnie było patrzeć na twarz Allora gdy wyraźnie walczył ze sobą by nie odszczeknąć się gówniarzowi. Co było pewnym dowodem na to, jak bardzo nudna była podróż- trzeba być naprawdę zdesperowanym by kłócić się z dzieckiem.
-Nie- zapewnił.-Otóż był sobie raz pewien rycerz. Mąż to był silny i bitny, w stronach swoich poważany. U króla wiernie służył i wraz z kompanią swoją królestwa bronił przed wrogami wszelakimi-zaczął Allor.
-Ale król służby jego należycie nie doceniał i rycerz, choć przyszłość przed nim była świetlana i możliwości jego wielkie, majątku żadnego ni honorów nie otrzymywał, tylko jeździł od jednego niebezpieczeństwa do drugiego, niepokoje w królestwie tłumiąc. Nie narzekał jednak na swój los, przyjaciół mając wiernych z którymi każdą niedolę gotów był przetrwać. Aż do pewnego strasznego dnia- najemnik zawiesił głos, a chłopaczek zainteresowany opowiastką grzecznie słuchał.
-Otóż gdy rycerz ze swymi kompanami stacjonował w miasteczku w środku królestwa, ni stąd ni zowąd pojawił się straszliwy, rudy potwór. Wielu mężczyzn w miasteczku próbowało poskromić rudego potwora, lecz ten pożerał każdego i wypluwał jego smętne resztki. Aż w końcu na plac boju stanął nasz mężny rycerz. Bój prowadził długi i bezpardonowy, środków żadnych ni czasu nie żałując by maszkarę unieszkodliwić. I wreszcie po długich trudach podołał zadaniu.
Lecz tutaj się historia rycerza wcale nie kończy. Bo gdy ten dumny był z dokonania swojego, potwór łeb uniósł czekając jedynie by uśpić rycerza czujność. Czar na niego straszliwy rzucił, niewoląc wielkiego rycerza i porywając go hen, w dal. Z dala od jego kompanii, z dala od szansy awansu. Ach jakże straszliwy los rycerza czekał, bowiem nie tylko stał się on niewolnikiem rudego potwora, ale także jego dwóch pomiotów, przez które już do końca swego życia miał nie zaznać wolności. Koniec
- oznajmił. Chłopcu opowiastka w ogóle się nie podobała, bo końca nie miała radosnego. Za to dorosłych rozbawiła, bo doskonale widzieli drugie dno tej historii.

(...)

I tak ciągnęła się ta niemrawa wyprawa, aż do wieczora, kiedy to zdecydowano, że warto zastanowić się nad miejscem na nocleg. Może nie do końca zastanowić- opcja była bowiem tylko jedna. Mała wioska położona o rzut kamieniem od traktu na zachód. Społeczność utrzymywała się tam głównie z wypasu kóz i owiec, a że majątku się na tym dorobić nie da, to mieszkańcy z chęcią gościli przejeżdżające karawany i samotnych jeźdźców.
Tyle tylko, że tym razem powstał pewien problem. Bowiem gdy karawana Jana zjechała w polną dróżkę, niemal od razu zmuszona była się zatrzymać. W poprzek drogi bowiem ni to stał ni to leżał na boku wóz pozbawiony koni, przejazd blokując kompletnie. Przed tą przeszkodą zdążył już utknąć inny wóz, którego woźnica na zadowolonego nie wyglądał i klął jak szewc. Trzech mężczyzn usiłowało jakoś przesunąć blokadę, ale szło im to jakoś ślamazarnie.

do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Mordownia wyglądała paskudnie, piętrowy, drewniany budyneczek wyglądający, jakby się miał zaraz zawalić. W dodatku wciśnięty w jakiś paskudny, cuchnący zaułek. Front budynku był osmalony, jakby kiedyś złapał ogień, ale w porę go zgaszono. Okna nawet i w nim były, tylko wszystkie pozamykane, a kto wie, może nawet zabite na głucho? De Falco musiał obejść dookoła kilka paskudnych domków by móc zobaczyć tyły mordowni, a te zachęcające nie były. Praktycznie rzecz ujmując znajdował się tam ściek i śmieci: gówno, odpadki i szczury. Nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie pchał.

Okolica mordowni też była do chrzanu, zwykły slums. Biedacy, żebracy i różne typy, co to wyglądały na zbyt dumnych by kraść, ale dość niemoralnych by zabijać. Do jakichkolwiek burdeli był szmat drogi, bo znajdowały się niemal dokładnie po przeciwnej stronie dzielnicy. Sprawa nie wyglądała zachęcająco, a i Rennard nie mógł zbyt swobodnie kręcić się po okolicy, bo mimo odpowiedniego przebrania i tak przyciągał wzrok. Może i był szczurem, ale obcym szczurem. A obcych, jak powszechnie wiadomo, się zabija.

De Falco uznał że przydałby się tu koń, gdyby nie to, że taki zwierzak, przyciąga uwagę, a i osoba go pilnująca też. Do wieczora był jeszcze kawałeczek czasu, więc Rennard sprawdził do czego z mordowni bliżej, do granic dzielnicy klasztornej czy jakiegoś burdelu. Jak się okazało najbliżej z mordowni de Falco miał do świątyni Kreve. Co jednak niespecjalnie ucieszyło szpiega. W zamtuzach nie zadają pytań, a w świątyniach i owszem. Nie ma bardziej ciekawskich mężczyzn niż kapłani (i ponoć eunuchy). Co oczywiście rodziło pytanie czy święcenia kapłańskie nie wymagają ucięcia, tego lub owego ? De Falco nigdy nie kwapił się do sprawdzenia tej teorii. W sumie postanowił zajrzeć do najbliższego przybytku uciech, dla zabicia czasu bardziej, niż z innego powodu.
Zamtuz "Pod pędzącym królikiem"był nieciekawym miejscem. Panny miał nie pierwszej świeżości i jakości. Za to tanie... Rennard zamówił którąś z ładniejszych panienek, butelkę miejscowego sikacza i pokój. Właściwie klitkę z łóżkiem i krzesełkiem. Dziewczyna była przechodzona i mało apetyczna, więc Rennard zełgał, że jest impotentem, a lubi popatrzeć.
Nakazał więc dziewuszce zająć się sobą, a on usiadł na rozklekotanym krześle i się gapił.
No cóż... klient nasz pan. A ona może i ładna nie była. Ale doświadczona na pewno.


Zdjęła część ciuszków i zaczęła masować swoje dwa skarby, jęcząc przy tym głośno. De Falco nawet nie próbował zgadywać ile w tym gry aktorskiej, a ile pradziwej przyjemności.
Popijal wino, spoglądał i starał uciec od ponurych myśli. Która ona skutecznie, zagłuszała swymi jękami. Zwłaszcza, gdy podwinęła spódnicę i sięgnęła do obszaru zwykle skrytego pod majtkami. Ta część bielizny, przy tej profesji była raczej bezużyteczna.Trzeba przyznać, ża albo umiała sobie dogodzić, albo była świetną aktorką. Bo nawet wiarygodnie te jej zabawy wyglądały.
... I na takim pokazie zleciały de Falco ostatnie chwile do zmroku. A potem skierował swe kroki do mordowni, by uratować Aldonę. Po drodze przeklinając swą "heroiczność". Zabrał ze sobą też butelkę owego sikacza, którego nie zdołał opróżnić "Pod pędzącym królikiem".

Gdy już szpieg zaszedł w okolice przeklętego gniazda recydywistów, z oddali mógł usłyszeć dobiegające tam hałasy. A ponieważ robiło się coraz ciemniej, to i okolica wydawała się jeszcze gorsza niż parę godzin temu. Paru młodocianych typków stało przed jedną z paskudnych ruder i jakby od niechcenia podrzucali noże, albo bawili się pałkami. Napad i rabunek były chyba tutaj hobby. Lepiej uważać, bo Rennard gotów zginąć zanim w ogóle do mordowni wejdzie.

De Falco trzymał się cieni i powoli omijał potencjalnych rabusiów. W sumie, gdyby chciał pewnie zdążyłby zabić większość z nich zanim przyszło by im do głowy napaść na niego. Ale nie miał czasu na takie "zabawy". Podszedł w kierunku mordowni, trzymając palce blisko sztyletów. Dziś bowiem nie zamierzał się bawić w subtelności. Wziąwszy ostatni oddech dla uspokojenia Rennard wszedł do środka. Wnętrze mordowni oświetlone było przez potwornie kopcące lampy. Od strony czterech byle jak ustawionych stołów w kierunki de Falco popłynęły wrogie spojrzenia zakapiorów, którymi się straszy dzieci. Zasadniczo w tym budynku nie było niczego: ot, wspomniane stoły i leżące przy nich ławy do siedzenia, schody prowadzące na górę, jakieś drzwi prowadzące do innego pomieszczenia na parterze... i to w sumie tyle.
De Falco rozejrzał się za kominkiem, którego tu oczywiście nie było. Stanął w kącie i przyglądał się zgromadzonym typkom. W myślach przeklinał Rebekę i jej informatorów. Zamiast poinformować go dokładnie, czym jest to miejsce... walneli parę groźnie brzmiących insynuacji. A i Aldony, nie było nigdzie widać. Na razie Rennard obserwował sytuację, by się zorientować co do zasad panujących w tym miejscu.

Bierność de Falco nie jednała mu w tym miejscu przyjaciół. Jeden z ośmiu mężczyzn siedzących przy stołach splunął w jego stronę, jakby na zaczepkę.
Rennard spojrzał na niego zimnym spojrzeniem i rzekł mocno zachrypniętym głosem.- Nie szukaj problemów, bo je znajdziesz. Nie mam dziś ochoty, na zabijanie.
-O, patrzcie. Życie mu się znudziło- zabijaka uśmiechnął się paskudnie wstając od stołu. A razem z nim jeszcze trzech innych.
W dłoni szpiega błyskawicznie pojawiło się wąskie ostrze sztyletu. Jeszcze szybciej zostało ciśnięte w kierunku gadatliwego zabijaki, zabijając go na miejscu. Prosto w szyję, aby zabić. Nim ostrze dotarło w cel, w dłoni Rennarda był już kolejny sztylet.
- Który chce dołączyć do kumpla na tamtym świecie? -de Falco niemal warknął wypowiadając te słowa.

To mógł nie być najlepszy pomysł w życiu de Falco, za to całkiem możliwe że to ostatni. W tej spelunie nie chlały ubogie pijaczki, tylko najgorsze zakapiory, które nie zawahały się nawet sekundy by rzucić się na Rennarda, szczególnie, że zabił ich kumpla. W kiepskim oświetleniu zabłysnęły mętnie ostrza wyciąganych noży. Ci, którzy nie ufali do końca krótkiej stali wyjęli pałki. Siedmiu na jednego to i wiedźmin by nie podołał.
"Nie ma to jak głupia lojalność.-" Westchnął w myślach de Falco. Rennard rzucił się biegiem do drzwi, po drodze chowając szybko sztylet, a wyciągając ładunek hukowy. Krzesiwo dało iskrę, a krótki lont zapewniał, że wybuch nastąpi szybko. Rennard pognal rzucając za siebie wybuhową niespodziankę.

Nim jednak jeszcze zdążył rzucić ładunek poczuł jak coś wbija mu się głęboko w udo. Petarda poleciała gdzieś w tył. Huknęło jak cholera. Hałas i ból wystarczyły by Rennard zatoczył i wyłożył jak długi na ziemi. Noga bolała jak jasna cholera, gdy de Falco próbował wstać.
No nic...pozostało zacisnąć zęby i wydostać się z tego miejsca. Najszybciej jak tylko mógł odkuśtykał, oddalając się od tego przeklętego budynku póki oprychy oprychy były jeszcze zdezorientowane. Skrył się w jednej z uliczek i "przeobraził się" w skulonego żebraka. Sztylet na szczęście ominął tętnicę, ale na tym szczęście się kończyło. Ostrze noża było ząbkowane, więc przy próbie wyjęcia z pewnością rozharatałoby cały mięsień.
Więc Rennardowi nie pozostało nic innego, jak pokuśtykać do świątyni i złożyć datek, co by mu nogę uleczyli. Łatwo będzie wytłumaczyć kapłanom obecny swój stan. Wszak napadnięty został. A potem się zobaczy... Miał nadzieję, że tutejsi kapłani uporają się z tym jak najszybciej. Liczył że do wczesnego ranka nogę uleczą.

(...)

Świątyni Kreve wprost nie sposób było przeoczyć. Jasna łuna z placu świątynnego była widoczna praktycznie w całej dzielnicy klasztornej. Jej źródłem było ogromne palenisko, którego, mimo późnej pory, strzegli dwaj rycerze zakonni.
Sama świątynia była wysoka na kilkanaście metrów, niemal w całości zbudowana z czerwonej cegły, w kształcie przypominała niski prostokąt nawy głównej, postawiony na o wiele masywniejszym prostokącie całej budowli. W efekcie świątynia nie była w żaden sposób strzelista, szczególnie, że nie posiadała dzwonnicy. Front przyozdabiał ogromny witraż wyobrażający mężczyznę otoczonego aureolą płomieni. Żelazna brama wejściowa była jednak zamknięta, co jakoś nie poprawiało nastroju Rennardowi.

Niespodziewanym "wiernym" zainteresował się jednak jeden z rycerzy, zbliżając się do de Falco i głosem nie znoszącym sprzeciwu żądając jego tożsamości. Na szczęście, gdy szpieg wytłumaczył, że jest ranny, mężczyzna spuścił nieco z tonu. Sam podszedł do bramy i załomotał w nią.
-Kluczniku, uchyl że furtę. Ranny pomocy u Kreve szuka.

Wezwanie doczekało się odpowiedzi, bowiem po chwili otworzyła się mała furtka w wielkich stalowych drzwiach i Rennard mógł wejść do środka.
Rzeczony klucznik wyglądał dość nieciekawie: wysokie czoło w połączeniu z wyłupiastymi oczami nadawały mu karykaturalną fizjonomię.


Ale przynajmniej z oczu mu dobrze patrzyło.
-Co się stało panie?- zapytał od razu, biorąc de Falco pod ramie by było mu lżej.

Nie potrzeba było dużo tłumaczenia, sztylet bowiem wciąż tkwił w ranie i starczyło go pokazać. Zaraz więc Rennard zaprowadzony został do bocznej alkowy skrywającej dębowy drzwiczki. Było za nimi zupełnie ciemno, lecz klucznik skrzesał parę iskier i zapalił wiszącą na ścianie pochodnię. De Falco zamrugał kilkukrotnie oczami zanim rozpoznał kształty, które się przed nim ukazały: dwa rzędy łóżek stojących pod ścianą, w chwili obecnej pustych. Tyle, że pod łóżkami szpieg dostrzegał zatarte, brunatne ślady, jakby od krwi. Widać tutaj kapłani zajmowali się chorymi i rannymi. Rennard położył się na pierwszym lepszym łożu, a klucznik szybkim krokiem poszedł po kogoś, kto znał się na medycynie.
Wrócił po paru minutach z dwoma kapłanami ubranymi w szare habity. Jeden starszy, drugi młodszy, choć na dobrą sprawę kler i tak zawsze wyglądał tak samo. Ten starszy przyjrzał się ranie, a młodszy przysunął do łóżka stoliczek na którym wyłożył podstawowe chirurgiczne narzędzia. Klucznik zaś przyniósł miskę z wodą i czyste szmaty.
-Nieładnie pana poranili- zmartwił się starszy kapłan.-Broń to paskudna i nie sposób jej zwyczajnie z rany wyjąć. Mięsień trzeba będzie naciąć, a po wszystkim zszywać. Ale nie mogę obiecać, że wszystko się dobrze zrośnie- zaznaczył, a de Falco zrozumiał, że jest w gorszej sytuacji niż myślał.

do Sentisa

czerwiec, okolice miasta Skania, Rivia

No i udało się opuścić miasto bez nadmiernych kłopotów. Bogowie błogosławcie korupcję! O ileż trudniejszy byłby bez niej świat? No, a przynajmniej o ile trudniejszy dla oszustów, złodziei i kombinatorów? A to przecież pokaźny odsetek społeczeństwa.
Przed parą elfów była tylko spokojna droga, Ilia wtulała się w Sentisa, choć bardziej dla wygody niż z czułości. Niemniej dla postronnego widza mogli naprawdę wyglądać jak para kochanków w podróży. Technicznie rzecz ujmując, to nawet byli kochankami. Jeno poeci wtrącaliby pewne obiekcje.

Wszystko ładnie, wszystko pięknie tylko Sentis na pobycie w Skanii niewiele zyskał. Informacji absolutnie żadnych, pieniędzy nie za wiele, bo część poszła na łapówkę, część dostała Ilia, a obraz dalej jest nie spieniężony. A nawet jak będzie to elf będzie zmuszony tarabanić się znowu przez Rivię po swoją dolę. Uroczo. Co prawda w teorii Sentis mógł się zaszyć gdzieś w pobliżu miasta, ale na dobrą sprawę gdzie? W góry miał iść i liczyć, ze rozbójnicy o których się mówiło nie zabiją go dla czystej rozrywki? Po lasach się ukrywać jak dzikus? To nęci i to kusi.
Zresztą, ślęcząc tutaj dłużej na pewno nie odnajdzie Francesci, a ta kobieta intrygowała elfa na tyle by spróbował ją odnaleźć. Mniejsza o to, że była dobra w łóżku. Nie często spotyka się kogoś z wiedźminem na karku.

Pierwsza karczma przy której zatrzymał się Sentis z Ilią znajdowała się raptem dwie godziny konnej jazdy od miasta. Nie dość daleko by w niej odpoczywać po nagłym wyrwaniu z łóżka i ucieczce, ale dość by coś zjeść i wypić. I ewentualnie zaplanować co dalej.
Karczmarz ani goście jakoś specjalnie przybyciem elfów się nie zachwycili, ale ten pierwszy pieniędzmi nie pogardził, a ci drudzy nie byli chyba w nastroju na wszczynanie jakiś bójek. Sentis i Ilia mogli więc spokojnie zjeść śniadanie. W ciszy, bo dziewczyna jakoś nie odzywała się od opuszczenia miasta. Nie wyglądała na obrażoną, ani nic w tym stylu, ale jednak siedziała cicho.
W związku z tym złodziej mógł podsłuchać o czym się w karczmie gadało, a temat był zasadniczo tylko jeden- wojsko przyjechało zająć się czyhającymi w górach zbójnikami. Obóz rozbili jakieś dwie godziny drogi na południe od miasta, czyli z godzinę na południowy zachód od karczmy. Podobno już łapankę zaczynali robić. Na szczęście elf zmierzał na wschód, do traktu.

W międzyczasie Ilia skończyła śniadanie i postanowiła się w końcu odezwać.
-I co teraz? Do miasta już nie ma po co wracać.
 
Zapatashura jest offline