Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 04-05-2010, 20:28   #421
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Nie tylko trójka artystów opowiadała mniej lub bardziej sprośne opowiastki...
Także i Rennard opowiedział parę opowiastek... między innymi, tą.
- Jest to historyjka o ptaku.- tym słowom de Falco towarzyszył obleśny rechot mężczyzn i wesoły chichot Amber. W tej chwili, wszystko im się z jednym kojarzyło.
-Zdarzyło się w Novigradzie, kilka lat temu. Kapłanom wiecznego ognia udało się wymusić zamknięcie zamtuza. I jego właściciel zrobił wyprzedaż ruchomości. Mebli głównie, acz nie tylko. Pewna kobieta przechodziła wtedy obok tego domu publicznego, gdzie odbywała się ta wyprzedaż sprzętów. Owa kobieta nazywała się Hilda Kronberg i była żoną Zygmuntusa Kronberga, kupca bławatnego. Bogatego kupca, o ile dobrze kojarzę. A więc Hilda zauważyła wśród tych sprzętów, ptaka w klatce. Kruka gwoli ścisłości. I postanowiła kupić ją dla swych córek. Cóż... bardziej dla młodszej, niż dla starszej. Gdyż starsza z jej córeczek była na tyle duża, by lubić łóżkowe rozrywki bardziej od domowych zwierzątek. Właściciel zamtuza jak i kruka, twierdził że to bardzo zmyślny ptak. I że potrafi nawet mówić, więc jest rarytasem. To wystarczyło by przekonać Kronbergową.
Więc Hilda kupiła kruka w klatce i przyniosła go do domu. Klatka była przykryta płachtą przez całą drogę, którą kobieta podniosła, by ptak przyzwyczaił się do nowego otoczenia. No i ciekawska baba chciała usłyszeć jak ptak mówi.-
tu Rennard zrobił przerwę, na łyk piwa, po czym rzekł. –Ptak rzeczywiście mówił... problemem, jednak było to, co mówił.
- O, nowy burdello, nowa burdel-mama - odzywa się kruk, zaraz po odsłonięciu płachty.
Hilda czerwona niczym burak szybko zakryła z powrotem klatkę płachtą. I zaczęła się zastanawiać co zrobić z tym... nieudanym zakupem. A swe rozmyślania w kuchni umilała kieliszkami wina.
Nie zauważyła więc powrotu córek. Dziewczynki od razu dostrzegły klatkę przykryta płachtą i zaczęły się, dopominać, aby im pokazać ptaszka Matka postanawiała zaryzykować i odkryła klatkę. A kruk swoje. - O, nowy burdello, nowa burdel-mama i nowe panienki...
Hilda czerwona jak buraczek, starsza w śmiech. A młodsza zaczęła się dopytywać co to jest ten burdel. A kruk znowu został przykryty płachtą. I tak do wieczora. Bo na kolację przyszedł kochany mąż, Zygmuntus. I jego też zaciekawiła klatka... i jej zawartość. Kobieta postanowiła dać krukowi ostatnia szansę i odkryła klatkę. A ptak rzekł. - O, nowy burdello, nowa burdel-mama, nowe panienki, tylko Zygmuś ten sam stary, wierny klient...
Zygmuś zbladł jak ściana, Hilda poczerwieniała... bynajmniej nie ze wstydu.
Następnego dnia kupiec bławatny wyglądał ponoć, jakby spadł ze schodów na głowę... wielokrotnie.

I tak ciągnął się ten wieczór wśród opowiastek mniej lub bardziej sprośnych, ale zawsze zabawnych. Aż jeden z towarzyszy Amber udał się by zwrócić karczmarzowi to co wypił, obryzgując okolice karczmy wymiocinami. Szpieg zaś wyczuł okazję.
- Muszę usunąć nadmiar płynów, także... tyle że innym otworem.- rzekł więc Rennard przepraszając towarzystwo i chwiejnym nieco krokiem poszedł za... jak mu tam było?
A tak... Leo. Wyszedł zabierając ze sobą jeden pełny kufelek.

Nietrudno było go znaleźć, oznaczał właśnie róg karczmy swoimi rzygami.
-Dobrze nie wyglądasz, lepiej na razie nie wchodź do karczmy. Pooddychaj świeżym powietrzem. Może ci się w głowa rozjaśni.- rzekł nieco troskliwym głosem Rennard.
-A gdzie ja w tym mieście znajdę świeże powietrze?- wybełkotał Leo. A przynajmniej tak zrozumiał to de Falco. Poczucie humoru się go trzymało bardziej niż piwo.
-Mark pisze wiersze...a co robisz ty ? Malujesz, rzeźbisz? A Amber? Tylko za muzę robi? -spytał Rennard nie zważając na ironię mężczyzny.
-Eeee... rysuję. Znaczy węglem- wybełkotał po czym wrócił do przerwanych wcześniej czynności.
- Leo ...wiesz coś może na temat, tej całej rozróby związanej z napaścią hrabiego?- spytał Rennard przyjacielskim tonem głosu, przyłożył palec do ust.- To zostanie między nami.
-A kogo napadł hrabia?-
spytał zdziwiony artysta.
-Z napaścią na zamek hrabiego.- de Falco zaczął się przyłapywać na tym, że i jemu język się plątał.- Wiesz... ta co się niedawno zdarzyła. Jakiś bunt, czy coś w tym rodzaju. Ludzie po mieście gadają, ale jak przechodzą do ciekawszych szczegółów to... cisza jak makiem zasiał.
Wzruszył ramionami dodając.- A człek to ciekawskie zwierzę. Więc chciałbym być nieco wtajemniczony w ten temat.
-A co tu gadać? Bida robolom w oczy zajrzała, a hrabia ma złota jak powietrza. Cała filozofo...fizolo...Eee.-
wyłuszczył sprawę Leo, ale de Falco jakoś nie miał ochoty słyszeć bzdetów o ucisku chłopów, robotników i rzemieślników prze panów. Demagogii dla ubogich.
- I nie bali się? Wiesz, w końcu to napaść na hrabiego. Nie na poborcę podatkowego.- odparł Rennard.
-W kupie siła.- szpieg takiej odpowiedzi Leo mógł się spodziewać. Ciężko oczekiwać inteligencji, po motłochu.
- I kto przewodził tej kupie? Oprócz tych powywieszanych?- spytał Rennard.
-A chuj wie. Powywieszani pewni, bo inaczej by nie wisieli, nie?- stwierdził Leo, z czym szpieg się nie zgadzał.
- Nie byłbym tego pewien. Znasz to powiedzenie? Kowal ukradł, elfa powiesili.- rzekł żartobliwie de Falco.
-Hehehehehe..bluuurp- może to nie był najmądrzejszy pomysł by rozśmieszać kogoś z poważnymi (choć przejściowymi) kłopotami żołądkowymi?
- Nie wspomniałeś, czym zajmuje się Amber. Rysuje węglem jak ty? Może śpiewa?- zapytał Rennard, jak już Leo zaczął dochodzić do siebie.
-Tylko jak jest kompletnie urżnięta.- odparł Leo, a raczej wybełkotał pospiesznie, przed kolejną strugą wymiocin.
- A ten...de Louwe, znasz go może?- spytał Rennard.
-Bruno? Pewnie.- rzekł Leo, a de Falco się uśmiechnął. Był to wreszcie, jakiś postęp.
- Ponoć jest w mieście. Wiesz gdzie można znaleźć?- spytał Rennard.- Jak znam duszkę, to mi nie da życia dopóki go, choćby spod ziemi nie wyciągnę.
-A chuj go wie-
rzucił radośnie pijany Leo. I znowu przed szpiegiem wyrósł mur.
- A ma może jakąś dziewczynę, kochankę?- westchnął de Falco.
Rysownik wzruszył ramionami.-A co to ma za znaczenie?
-Tak z ciekawości pytam. Pewnie jest ładna.-
rzekł Rennard popijając z kufla piwo. „I pewnie się z nią regularnie kontaktuje.”- Ale o tym de Falco wolał nie wspominać.
-To ma jakąś?- ponowił pytanie de Falco, nie otrzymawszy odpowiedzi.
-Eee tam. Pieprzył co się nawinęło.- odpowiedź Bruna była kolejnym ślepym zaułkiem w śledztwie szpiega. Nie była to dobra wiadomość dla Rennarda, który potarł podbródek dodając.- A gdzie w ogóle mieszkał Bruno?
De Falco w stanie wskazującym na spożycie nie pamiętał, czy już odwiedził mieszkanie de Louwe. Ale nawet jeśli, to może Leo poda inny adres.
-A tak w ogóle, to co cię to obchodzi?- Leo chyba powoli zaczynał odzyskiwać władze nad swoim językiem. I stawał się bardziej ciekawski.
- Już ci mówiłem... moja duszka ciągle mi marudzi nad uchem o tym de Louwe.- westchnął teatralnie de Falco, używając starej przykrywki dla swych działań.- Ona i jej uwielbienie poezji, żyć mi nie dają.
-To jak go spotkacie, to się spytacie
- no to chyba plan wziął w łeb.
- Ino go spotkać ciężko. –odparł Rennard marudnie.- Taki to pech.
-Ano pech.-
zgodził się Leo człapiąc po ścianie z powrotem do karczmy.

Rennard rozważał przyciśnięcie typka i zagrożenie mu utratą życia, ale... Leo nie okazał się zbyt pełnym informacji źródłem. A szpieg uznał, że nie co do siebie zrażać towarzystwa, jeszcze nie. Czas pokaże, co potrafią wyniuchać informatorzy Rebeki. A na razie pozostało poprawić sobie humor. Wszedł więc do karczmy dopijając piwo i przysiadając się do stolika artystów, spytał żartobliwym tonem.- A ja nadal nie wiem jaką dziedziną sztuki ty się zajmujesz Amber. Chyba cię będę musiał porwać i osobiście przeszukać.
-Jeden już chyba kiedyś próbował.-
przypomniał sobie Mark. Albo po prostu żartował.
-Nie, żebym mu się dziwił.- odparł niezrażonym tonem Rennard i spoglądając na dziewczynę spytał.- No więc. Jakiej to sztuki jesteś służką, piękna muzo?
-Nie jestem niczyją służką.-
zastrzegła dziewczyna gniewnie marszcząc brwi.
Rennard wybuchł śmiechem... łyknął piwa, po czym dodał.- Źle zrozumiałaś me intencyje... Pytałem o to, jaką gałęzią sztuki się parasz. Liryka, proza, śpiew...rzeźba?
-To pierwsze.-
odparła pociągając solidny łyk piwa i z rozmachem odstawiając kufel na stół.-Dobra, ja mam dość.- oznajmiła, a Mark poderwał się nie wiedzieć czemu z krzesła. Co było podwójnie głupie, bo zaraz stracił równowagę i wywalił się na ziemię przyciągając zainteresowane spojrzenia innych gości.
- To jeden z głowy... cóż, z wami piłem to i ponieść go do domu mogę.- westchnął de Falco wstając.- Jeden za wszystkich, wszyscy za piwo...czy jakoś tak.
-E, nie doceniasz go.-
zgasiła Rennarda Amber. I faktycznie miała rację, bo poeta gramolił się właśnie na kolana i z uśmiechem satysfakcji na ustach.-Wy płacicie.
-Wy, to znaczy ja?-
rzekł ironicznie Rennard wyciągając monety z sakiewki. Praca guwernera może i była uciążliwa, ale dawała spore profity. Trzeba będzie z niej zrobić stałą przykrywkę. Spojrzał na Amber i spytał.- Co dalej?
-Eee, ty nie byłeś wciągnięty z zakład. Płacisz za siebie
.- wyjaśniła dziewczyna i zaczęła szperać po sakiewce. Leo zresztą też.
- Miło wiedzieć.- uśmiechnął się de Falco.

Potem całe towarzystwo udało się do domów. A de Falco był taki miły, że postanowił ich odprowadzić. Szczególnie chętnym był do odprowadzenia Amber, której po drodze prawił mniej lub bardziej wyszukane komplementy. Cóż, pomijając samą chęć poderwania dziewczyny (wszak lepiej spędzić z kimś noc, niż samemu), Rennard chciał wiedzieć, gdzie to Amber, Leo i Mark mieszkają. Te informacje mogłyby się przydać mu później. Poza tym, gdy jego język prawił komplementy dziewczynie, głowa rozmyślała nad jutrzejszym dniem. Ranek trzeba zacząć od roboty guwernera, zbyt cenna to przykrywka by ją stracić. Potem powrót do karczmy, by zobaczyć co zdziałali informatorzy Rebeki, a potem... się zobaczy.
Póki co, jedynym pewnikiem był raport wstępny dla wywiadu, no i poszukiwania Aldony.
Ale na razie... uśmiechał się do Amber, bełkocząc coś o oczach jak gwiazdy i figurze nimfom podobnej. Uda się nie uda, spróbować warto. Najwyżej nic nie zyska, bo nie ma czego stracić.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 05-05-2010 o 20:44.
abishai jest offline  
Stary 09-05-2010, 14:39   #422
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jak na razie wszystko było w jak najlepszym porządku.
Dobra kolacja, wygodne posłanie, czysty choć niewielki pokój bez robactwa, wiadomość o karawanie i jej kierowniku, informacja o możliwości uzupełnienia zapasów leków. Same zalety.
Po dobrze przespanej nocy i niezłym śniadaniu Derrick wybrał się na poszukiwanie sklepiku, w którym niejaki Tarbel, ni to medyk, ni to zielarz, handlował przydatnymi dla każdego chorego towarami. Medyk, taki jak Derrick, również mógł się tu ponoć zaopatrzyć w potrzebne maści, drakwie, zioła, proszki, eliksiry.
W pomieszczeniu niewielkim, z którego drzwi na zaplecze prowadziły, na wielu półkach stały słoiki w kształtach różnych, pudelka i puszki wszelakich rozmiarów, a szafek kilka, co ściany podpierały, sugerowało istnienie innych produktów, cenniejszych może, bo na klucz zamkniętych.

- Moja pomoc jest potrzebna - spytał właściciel tych bogactw, gdy wstępne uprzejmości wymieniono - czy też coś z tego? - w stronę półek ręką machnął.
- Coś z tego. - Derrick się uśmiechnął. - Zdałby mi się korzeń wszewłogi górskiej, kłącza galgantu, liście dyptamu. Przydałaby się też garść berberysu i miarka melisy lekarskiej - wymieniał po kolei.
Tarbel na Derricka przez moment patrzył, potem głową pokręcił.
- Wszewłogi ni galgantu nie mam. A z dyptamu... - Z szafki w rogu izby stojącej słoik wyciągnął i pod światło popatrzył. - A z dyptamu niewiele zostało. Karawana przyjść miała, dni temu nazad z dziesięć. I jak to karawana... Nie przyszła jeszcze.
Nie było, to nie było. I bez tego obejść się można było i chorych leczyć.
- Trafić do pana trudno - powiedział Derrick, gdy Tarbel berberys odmierzał. - Pustki na ulicach, jakby mieszkańcy uciekli.
- To przez to całe zamieszanie z Ukojeniem - skrzywił się Tarbel. - Ludzie albo wolą być w środku wydarzeń, albo omijają rynek z daleka - dodał, potwierdzając wcześniejsze przypuszczenia Derricka. - A wieczorem pewnie znowu kogoś mi tu przyprowadzą. Jakąś ofiarę przepychanek lub też szturmu na burdel. Jakby nie mieli nic innego do roboty - pokręcił głową.
- Z pewnością mają. Ale to jest coś, co niezbyt często się zdarza - odparł Derrick. - Oblężenie przybytku rozkoszy... W sam raz materiał na balladę.
- Nie kracz pan. - Tarbel aż się wzdrygnął. - Jeszcze jakiś bard się znajdzie i będą się śmiać z naszego miasteczka jak Rivia długa i szeroka. Taka sława do szczęścia nam niepotrzebna.
Co prawda niektórzy uważali, że nie jest ważne co się o nich mówi, byle mówiono, to Derrick potrafił zrozumieć nastawienie Tarbela.

Po zapłaceniu opłaty, dość wygórowanej zresztą, Derrick wyruszył w stronę Bramy Południowej.
Wbrew dobrym obyczajom nie było tu straży. Kupcy, jak przystało na mądrych ludzi, zadbali sami o swoje bezpieczeństwo - wokół każdego wozu kręcili się zbrojni ludzie, pilnujący, by nikt niepowołany nie interesował się zbytnio składowanymi na wozach towarami.
Człowiek, który zaczepił Derricka również wyglądał na takiego, co wynajmuje swoją osobę różnym osobom, co potrzebują miecza lub silnej pięści do ochrony.
Derrick do takich raczej się nie zaliczał. Nikt jeszcze nigdy takiej oferty mu nie złożył... Poza tym wokół kupców było wielu. Aż dziw, że żaden z nich nie chciał przyjąć zbrojnego męża...
- Po co mi ochroniarz? - spytał Derrick. Zaskoczony nieco, ale i zaciekawiony.
- Wyglądasz pan na takiego, co ma pieniądze - odparł Allor. Przynajmniej tak się przedstawił. - A pieniędzy w Rivii trzeba strzec.
- A dokąd chcesz dotrzeć, Allorze? - zaciekawienie Derricka wzrosło. Co mogło skłonić najemnika do szukania pracy akurat u niego. - Może w nieodpowiednim dla ciebie kierunku mam zamiar ruszać?
- A to mi akurat obojętne, bylebyś pan gdzieś na południe się kierował.
- Na południe to mnie więcej jadę
- odparł Derrick. - A czemu chcesz opuścić to śliczne miasteczko? - spytał z lekką ironią.
- W tym mieście nie ma nic do roboty - odparł ponuro Allor.
- Ile wynosi twoja stawka, Allorze?
- Dwadzieścia denarów
- odparł najemnik.
- Za jaki okres, jeśli można spytać?
- Za dzień. To moja zwyczajowa stawka.
- Tym razem Allor stał się uosobieniem skromności.
- Za dzień, powiadasz... - zadumał się Derrick. - Przy takich stawkach to za parę dni będziemy się mogli zamienić miejscami... - Pokręcił głową przecząco. - A czemu się nie zatrudnisz u kogoś z nich? - spytał, wskazując na kupców.
- Mogę nieco opuścić - odrzekł Allor, nie odpowiadając na ostatnie pytanie.
- Nieco?
- No...
- Jeszcze do tego wrócimy
- stwierdził Derrik. - Jakie masz doświadczenie?
- Pięć lat jako najemnik
- odrzekł Allor. - A wcześniej cztery lata w rivskiej armii.
- No to co z tymi kupcami? Czemu nie z nimi?
- Derrick powtórzył pytanie.
- Żaden nie chce mnie nająć - oznajmił Allor z rozbrajającą szczerością.
- Wszak doświadczenie masz niezłe? - zdziwił się Derrick.
Tym razem Allor nic nie odpowiedział.
- To u kogo pracowałeś ostatnio? Można to jakoś potwierdzić?
Zapadła krępująca, przedłużająca się cisza.
- W "Słodkim Ukojeniu" - odparł w końcu najemnik.
- I?
- Był tak taki agresywny kapłan...

Allor nie musiał już kończyć. To widać on wybił parę zębów kapłanowi szturmującemu zamtuz. I nic dziwnego, że chciał opuścić miasto.
- Mogę cię zabrać, jeśli masz konia. Za samo wyżywienie - powiedział Derrick.
Allor dwa razy skinął głową.
- Mam nadzieję, że Jan ze Skali nie będzie mieć nic przeciwko dodatkowemu pasażerowi.

Jan ze Skali nie miał nic przeciwko. Pewnie dlatego, że nie musiał go opłacać.
- W kupie zawsze raźniej - powiedział Jan. - Wyruszamy jutro koło południa. A do Loc Eskalott dotrzemy za jakieś trzy, cztery dni.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-08-2010, 20:40   #423
 
Chester90's Avatar
 
Reputacja: 1 Chester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumny
- Nie wygrzałbyś dla mnie łoża?mówiąc to Ilia przeciągnęła dłonią po swoim ciele zatrzymując się na chwilę na piersiach, by pomasować je delikatnie, po czym kuszącym gestem zaprosiła do siebie elfa. Sentisowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Prawdę mówiąc od początku liczył na jakiś miły akcent w ich znajomości.
- Z przyjemnością, ale najpierw rozpalę ciebiepowiedział, a podchodząc do łóżka zdejmował kolejne części garderoby rzucając je bezwładnie na podłogę. Gdy doszedł do łóżka był już kompletnie nagi i gotowy na upojną noc z piękną kurtyzaną. Ilia podniosła się i pocałowało go, a jej ręce zaczęły delikatnie, ale pewnie badać jego ciało. Elf był żywo zafascynowany kobietą i jego ręce też nie pozostawały bezczynne. Jedną z nich pieścił piersi Ilii, druga powędrowała między jej uda. Ich oddechy powoli przyspieszały. Nagle dziewczyna przerwała pocałunek, spojrzała rozpalonym wzrokiem na Sentisa i pchnęła go na łóżko. Mimo, że z początku zaskoczony elf nie zamierzał protestować widząc zamiary kurtyzany. Dziewczyna tymczasem była już poniżej jego bioder, wprawiając w ruch swój zwinny język i miękkie, wilgotne usta. Zdecydowanie było to warte straconego rubinu, przemknęło mu jeszcze przez myśl. Ale jego myślenie zatrzymało się wraz ze zwrotem natężenia pieszczot Ili, której wyraźnie podobała się ta zabawa: zmieniała tempo i kierunek z jakim lizała jego przyrodzenie gotowe by w nią wejść. Oddychał coraz głębiej i szybciej, aż w końcu poderwał się, podniósł głowę kurtyzany, pocałował ją z pasją o jaką sam siebie nie podejrzewał, uniósł jej biodra i posadził na sobie, wchodząc w nią powoli, lecz głęboko. Oboje wydali jęk rozkoszy. Santisowi przypadło do gustu ciało Ili, teraz mógł bez problemu podziwiać jak jej spory biust faluje lekko podczas, gdy ona wykonywała rytmiczne ruchy bioder. Jej ciało było wprost idealne, od samego widoku krew elfa odpływała w jego dolne partie ciała, a ciepło i wilgoć, które wypełniało jej wnętrze, rozpalało go do granic wytrzymałości. . Lecz nie tylko elf pałał się w rozkoszy tej nocy, Ilia bowiem nie ograniczała się z ekspresją swoich doznań, a jej jęki i krzyki wypełniały cały pokój. Jednak kompletnie oczarowany kurtyzaną złodziej, postanowił zafundować jej jedną z lepszych nocy w jej życiu. W końcu nie był zwyczajnym klientem, a i czuł jakąś nagłą więź z nią, spowodowaną pewnie bardziej poziomem adrenaliny, przyjemności i głębokości zatopienia w niej, niż faktem jedności krwi lub co już w ogólnie mało prawdopodobne jakimiś uczuciami wyższymi. Przerwał jednak ich erotyczny taniec bioder i położył Ilię obok siebie na łóżku. Delikatnie całował jej ciało, kawałek po kawałku, schodząc raz wyżej raz troszkę niżej, ale ewidentnie nie miało to na celu pogłębienia jej stanu omamienia rozkoszą. Wprost przeciwnie. Przytulił ją mocniej do siebie. Czuł dotyk jej delikatnej skóry na swojej i pocałował już spokojnie, lecz ciepło, żeby nie powiedzieć z uczuciem. Wyraźnie czekał, aby trochę ostygła i odzyskała zmysły. Pocałował ją po raz kolejny, ale tym razem to Ilia przejęła inicjatywę i nadała pocałunkowi namiętność, która rozpalała ich jeszcze przed kilkoma minutami. Sentis uznał, to za dobry znak i powrócił do działania. Pieścił jej szyję, piersi, brzuch. Elf ze swoimi pocałunkami schodził coraz niżej, dłońmi wciąż delikatnie masując jej biust i pośladki. Dziewczyna jęknęła wraz z pierwszym dotykiem jego ciepłego i mokrego języka. Zaczął powoli, jakby ucząc się jej ciała na pamięć, ale po chwili przyspieszył, a pokój ponownie wypełniły jęki Ili. Może i elfowi można było sporo zarzucić ale kochankiem był dobrym. Dziewczyna wiła się z rozkoszy i oplotła plecy Sentisa nogami jakby chciała zatrzymać go tam na zawsze. Nie pozostawała jednak bierna wobec jego pieszczot, po chwili, prawdopodobnie nawet nieświadomie wprowadziła swoje biodra w ruch, co ułatwiło mu pieszczoty. Zatapiał swój język głęboko, ruszając nim szybko, tak, że po kilku następnych minutach Ilia najpierw zaczęła szeptać, potem mówić, prosić aż w końcu błagać prawie krzycząc by wszedł w nią i doprowadził na sam szczyt rozkoszy. Miała szczęście, tej nocy to ona była władczynią i elf spełnił wszystkie jej życzenia. W okolicach świtu wtuleni w siebie i wciąż rozgrzani żarem upojnej nocy zasnęli.

***
Następnego ranka obudził Santisa delikatny i ciepły dotyk. Uśmiechnął się zanim jeszcze otworzył oczy i przewracając się na bok, odgarnął włosy z twarzy Ili i pocałował ją.
- Dzień dobrypowiedział wciąż lekko rozmarzonym głosem.
-Dzień dobry – odpowiedziała uśmiechając się. Pogładziła go po twarzy i wstała z łóżka. Nie krępując się wcale swej nagości podeszła do stołu i nalała do kubka trochę wody po czym wróciła i bezpretensjonalnie usiadła na Sentisie podając mu szklankę.

Na nic, więcej czasu nie starczyło, bowiem w tej chwili rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. Typowe. Jak tylko znajdzie chwilę dla siebie, żeby odsapnąć, ktoś się wtrąca. Nauczony poprzednimi doświadczeniami poderwał się jednak szybko i porwał swoje rzeczy ubierając się w pośpiechu. Podszedł do drzwi i stanął w ten sposób, by gdy już się otworzą ukryły go przed wchodzącym. Okno też znajdowało się w zasięgu skoku. Swoją drogą w końcu częściej będzie wychodził oknem niż drzwiami. Cóż taki fach i ryzyko zawodowe…
 
__________________
Mogę kameleona barwami prześcignąć,
kształty stosownie zmieniać jak Proteusz,
Machiavela, łotra, uczyć w szkole.
Chester90 jest offline  
Stary 23-08-2010, 20:49   #424
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Wesoła grupka w całości mieszkała w północno-zachodniej części miasta, choć każdy w odrobinę innym miejscu. Przynajmniej pod względem geograficznym, reszta bowiem była bardzo podobna: proste, niskie kamienice, w których artyści wynajmowali sobie pokoje, własnego kąta bowiem żadne nie miało. Pierwszy odłączył się Mark, Amber jako druga. Niestety dziewka, choć komplementy przyjmowała z uśmiechem, nie poddawała się ich wpływowi ani odrobinę. Szansy na przenocowanie u niej Rennard nie miał więc żadnej. Już większą szansę miał na spędzenie jej w loszku, bo jednemu nachalnemu strażnikowi nie podobał się stan upojenia de Falco i Leo, ale po zapewnieniach, że mężczyźni zmierzają do swych domostw odpuścił. Leo mieszkał dość blisko północnej bramy, w pierścieniu dość bliskim miejskich murów, a więc ubogim. Mogła to być dla szpiega cenna informacja, jeśli ją będzie pamiętał jutrzejszego dnia. Trunki miały bowiem to do siebie, że rozwiązywały język, ale otumaniały umysł.

(...)

De Falco nie do końca pamiętał jak znalazł się w swoim pokoju w karczmie, musi alkohol uderzył mu do głowy w połowie powrotnej drogi. I to uderzył dość mocno, bo dalej mu w nim łupało. Cholera, ile ci przeklęci poeci i rysownicy wczoraj wypili? Rennard przecież pił co drugą kolejkę a i tak mu dało w kość. Przynajmniej słońce go nie oślepiało, a w ustach nie miał suchej ziemi. Na wszelki wypadek jednak, gdyby któryś z artystów kiedyś miał go wyciągać na wódkę, warto byłoby jednak odmówić.

Nauczony doświadczeniem zeszłej nocy, Rennard po przebudzeniu sprawdził, czy Monika jest w swoim pokoju. Jeszcze tego by brakowało, by ją gdzieś posiało. Na szczęście była i spała jeszcze. Ostatecznie, wciąż było wcześnie. Z drugiej strony chłopka była rannym ptaszkiem i zazwyczaj zrywała się skoro świt, przyuczona w domu do takiego trybu życia. Szpieg zdecydował się jej jednak nie budzić. We śnie przynajmniej się nie zamartwiała o Aldonę.
Zgodnie z planem dnia de Falco ruszył więc do domu pana Brisske, aby tam wiedzą swą szeroką (acz wybiórczą) się podzielić i opłatę za to należną otrzymać. Nie za bardzo to jednak Rennarda cieszyło, bo głowa dawała się we znaki a i o Aldonie nic nie było wiadomo. W takich warunkach nauczanie pewnie nie pójdzie lekko i przyjemnie.

Nie było jednak aż tak źle. Co prawda ból nie chciał za bardzo ustąpić, ale dzieciarnie za bardzo nie hałasowała, Aron zapłacił bez marudzenia i co do grosza należność. Sama robota także nie szła źle. Ivo oczywiście umiał tyle co i wczoraj, bo czego niby przez dzień miał się nauczyć? Za to Essi okazała się ambitną dziewczynką, bo choć wczoraj alfabetu nie znała ani trochę, za to dziś już w połowie. Niby niewiele, ale przynajmniej nauki szpiega nie szły na marne. Poza tym im szybciej się nauczą czytac i pisać, tym lepiej, bo de Falco będzie mógł przejść do podstaw matematyki, a z nauki tego Brisske pewnie byłby bardziej zadowolony. W końcu był handlarzem, to i interes pewnie planował przekazać synowi. Ten więc musiał umieć liczyć.
Gdy de Falco skończył lekcję, z satysfakcja zauważył, że ból głowy ustał. Może nawet nie był wywołany wczorajszym piciem, w końcu szpieg nie wypił aż tak dużo. Z pewnością po prostu źle spał, szyję miał jakoś niewygodnie wykręconą albo co. W ogóle świat stał się trochę łaniejszym miejscem.
Przynajmniej do chwili, aż mężczyzna nie przypomniał sobie o zaginionej Aldonie, a o tym nie potrafił zapomnieć na dłuższy czas.

(...)

Gdy Rennard wrócił do karczmy, Rebeki jeszcze nie było, za to Monika już dawno wstała i nosiło ją po całym pokoju. Mimo wielu tłumaczeń de Falco, dziewczyna po prostu nie potrafiła być spokojna w obliczu zniknięcia Aldony. Bezradność w obliczu sytuacji dodatkowo jej ciążyła.

Koniec końców pojawiła się i najemniczka. De Falco liczył na to, że pieniądze, z którymi się wczoraj pożegnał nie były wyrzucone w błoto. I nie były, o ile Rebeka nie kłamała.
-Mam dwie wiadomości- zaczęła od razu.-Dobrą i złą.- Bardziej sztampowo już się nie dało.
-Dobra jest taka, że wiem gdzie jest pańska zguba. A zła jest taka, że wiem gdzie jest pańska zguba.

do Derricka Talbitt

lipiec, miasto Myva, Rivia

Allor musiał rozkwasić nos jakiemuś ważnemu kapłanowi, skoro tak śpieszno było mu opuszczać miasto. Z drugiej strony fach najemny musiał mieć we krwi, skoro nawet za uciekanie chciał, żeby ktoś mu płacił. Dla Derricka było to jednak dość korzystne, bo cena była niewygórowana a samemu po królestwie jeździć to niezbyt bezpieczne. Może i Allor nie przypominał w żadnym stopniu Nessy czy Liliel, ale przynajmniej nie powinien sprawiać kłopotów.
Najemnik był co prawda trochę niezadowolony z dnia zwłoki, co wyraźnie było widać po jego minie, ale jęzor trzymał za zębami. Poinformował jedynie Talbitta, że jutro stawi się przy karawanie w samo południe i ruszył w swoją drogę. Co dość istotne, nie była to droga do miasta. Może i dobrze robił? Kapłani Kreve nie byli pacyfistami.

Derrick nie miał jednak takich... religijnych... kłopotów, swobodnie mógł więc wrócić do gospody i w oczekiwaniu na dzień jutrzejszy trochę odpocząć. W drodze był prawie od miesiąca, z krótkimi tylko przystankami. Jeśli trochę pośpi i porządnie poje, to wyjdzie mu to tylko na zdrowie.
Szczególnie, że jadło w „Złotym Prosiaku” bardzo medykowi przypasowało. Jako, że w gospodzie wielu było przejezdnych handlarzy, Talbitt mógł podsłuchać plotek ze szlaku, a były to plotki najprzeróżniejsze.

-Psia krew, powiadam. Na psy złazi to królestwo. Potworzysk co niemiara, a lekarstwo gorsze od choroby. Taki wiedźmin to przecież mutant jaki i pewnikiem czegoś paskudnego załapać od niego można- marudził jeden mężczyzna. Z tego co Derrick słyszał, wiedźmini cieszyli się immunitetem na choroby, więc pretensje mężczyzny były bezpodstawne.-I jeszcze miejsca swego nie znają, nieludzie jedne i do kobit łapska wyciągają. Tfu.
Chociaż były to typowe rasistowskie bajdurzenia, to znalazły chętne uszy. Znak niechybny, że w Rivii dość jest wiedźminów, by byli nielubiani.

-W drodze na południe zważać na dziewki trzeba- prawił z kolei siwy dziad, zupę i pół kromki chleba później.-Sam, na własne uszy żem słyszał, że ktoś je porywa.
-Może to te kikimory- podsunął ktoś.
-Nie, ludzka w tym ręka, powiadają. Choć parszywa i demoniczna. O magu jakim gadają, renegacie ponoć, co to gdzieś między Jeziorem a naszym miastem się skrywa. Króle nie powinni tak lekko pozwalać na istnienie tych szkół czarodziejów i czarodziejek. Ino zło się z tego lęgnie.
Może i zło, ale przynajmniej z gładką skórą i zgrabnym ciałem, przyszło na myśl Derrickowi na wspomnienie Nessy.

Nie tylko jednak o potworach i nieludziach się mówiło. Szczerze mówiąc, takie bajdurzenia były nawet w mniejszości, głównym tematem był bowiem festiwal jeziora, który zbliżał się wielkimi krokami. Z obliczeń wychodziło, że Talbitt powinien dotrzeć do Loc Eskalott na dzień czy dwa przed rozpoczęciem święta. Czy to dobrze, czy to źle- to zależy. Będzie kogo za język pociągnąć, lecz i w tłumie trudniej się szuka. Dla kupców za to był to czysty zysk, bo siły nabywczej w dobrym nastroju będzie na święcie co niemiara.

(...)

Sen w łóżku stawał się powoli dla medyka luksusem, tedy starał się nacieszyć nim ile się tylko dało. Śniadanie przez to Derrick musiał jeść dość pośpiesznie, aby komfortowo dotrzeć do karawany Jana ze Skali. Na miejsce jednak dotarł przed czasem i mógł oglądać jak ostatni członkowie karawany sprawdzają wozy, przeliczają towar i ogólnie dopinają wszystko na ostatni guzik.
Karawana nie była zbyt liczna, w jej skład wchodziły bowiem raptem cztery wozy, za to wypełnione towarem po brzegi i to wszelkiego asortymentu. Może handlarze planowali skorzystać z okazji i opchnąć trochę rzeczy przy okazji święta? Jakikolwiek był powód, Talbitt nie chciałby być w skórze koni, które będą musiały to wszystko ciągnąć.

Nadchodził już czas wyruszenia, gdy łaskawie pojawił się ochroniarz Derricka. Konia faktycznie miał. To znaczy najprawdopodobniej był to koń, bo na osła był za duży, a na byka za chudy. Zwierz to był szkaradny i lazł ze spuszczonym łbem, niezbyt chyba zadowolony ze swej doli wierzchowca. Skoro Allor jeździł na takim zwierzu, to nie dziwota, że godził się pracować za sam prowiant. Przynajmniej jak przystało na najemnika do siodła przywiązany miał miecz, a nawet- co spotykało się rzadko poza polami bitw- tarczę i to z godłem Rivii. Patriotyczny efekt psuł trochę fakt, że tarcza owa wyglądała jakby przebiegł po niej tabun rumaków. Medyk pamiętał dobrze, że najemnik mógł się pochwalić służbą w wojsku. Nie wspominał tylko, że jego ekwipunek też.

do Sentisa

czerwiec, miasto Skania, Rivia

Widząc, że Sentis jakoś nie kwapi się do otwierania Ilia owinęła się kocem i podeszła do drzwi. Natarczywe walenie ciągle się wzmagało i było trochę niepokojące. Elfka spojrzała niepewnie na mężczyznę z którym spędziła noc i uspokojona trochę jego obecnością otworzyła. Zaraz do środka wpadła jakaś postać. Ilia krzyknęła i odskoczyła upuszczając koc. Sentis wahał się na razie, czy uciekać czy walczyć, w końcu napastnik był tylko jeden.

I to on rozwiązał dylemat elfa. W dodatku dając mu trzecią alternatywę, bowiem złodziej nie miał ani po co przed nim uciekać, ani po co z nim walczyć. W końcu Ciarn jeszcze zapłacił mu jego doli. Na razie jednak półelf gapił się z głupkowatym wyrazem twarzy na nagą Ilię, która oddychała głęboko próbując się uspokoić.

-Czyś ty zdurniał?- krzyknęła w końcu.-Po cholerę się tak dobijał?

-Eee, tego- mamrotał coś Ciarn wodząc wzrokiem to tu, to tam.

-Tego co?- spytała rozeźlona elfka, splatając ręce na piersi, zupełnie nie zwracając uwagi na stan swojej garderoby. A raczej jej braku.

Półelf doszedł jednak do siebie, równie nagle jak się tutaj pojawił.

-Straż w całym mieście na nogi postawili. Szukają was. Powinniście natychmiast stąd zniknąć.

Elf myślał błyskawicznie. Ciarn stwierdził, że szukają tylko ich, nie jego. To oznaczało jedno. Przeklęty kupiec musiał wiedzieć, że to oni byli zamieszani w kradzież obrazu. A przynajmniej coś podejrzewał, co w sumie na jedno wychodziło. W obu bowiem wypadkach nikt nie stanie w obronie dwojga elfów. W dodatku dziwki i jakiegoś przybłędy. Gdyby był człowiekiem może i by się z tego wyłgał, ale teraz...

-Masz rację musimy się wynieść i to jak najszybciej, w przeciwnym wypadku ten groszorób gotów jest nas tutaj powiesić. Masz moje pieniądze, Ciarn? I przede wszystkim informacje? - Sentis rzucił okiem na wciąż pozującą nago Ilię. -Ubieraj się, musimy się śpieszyć, pakuj najpotrzebniejsze rzeczy. Tylko, cholera, tylko tyle ile zmieścisz w nieduży plecak. Wiedzą, że tu jesteśmy? - zwrócił się znów do Ciarna.

Półelf wciąż był trochę zdekoncentrowany widokiem nagiej elfki. Na szczęście zaczęła się ona pospiesznie ubierać, Ciarn mógł więc skupić się na pytaniach Sentisa.
-Nie mam ani jednego, ani drugiego. Opchnięcie takiego towaru to delikatna sprawa, wymaga czasu. Zbieranie informacji zresztą też- rozłożył bezradnie ręce.-A czy straż wie, że tu jesteście? To zależy jak dobrze wiadomo, że ona tu mieszka?

Ilia, która wszystko przecież słyszała, niestety stwierdziła, że jej miejsce zamieszkania nie jest wielką tajemnicą.
Elf zaklął. No tak sprasza do domu nie wiadomo kogo afiszuje się na mieście, a ty później biedny elfie uciekaj w podskokach. Eh co za parszywe czasy. Trzeba szybko coś wymyślić.

-Dobra nie ma na co czekać. Mam kamienie, a w stolicy na pewno je spieniężę. Nie masz znajomków przy bramie Ciarn? Takich, których dałoby się umotywować by nas przepuścili i za szybko władz nie powiadomili?

-Półelf? Znajomych? W mieście d'hoine? Z drzewa spadłeś?- zdziwił się złodziej.

-Strażnicy dadzą się podkupić? W tych kamieniach trochę grosza jest mimo wszystko.

-Na pewno dadzą, świat przekupstwem stoi- stwierdził Ciarn. Ilia tymczasem zdążyła się odziać, w strój wcale nie wyzywający, za to praktyczny. Kończyła też chyba zbierać najpotrzebniejsze rzeczy, choć biegała jeszcze jak szalona to tu, to tam po swoim domu.

-Narzuć na siebie jakąś opończę, żebyś mogła ukryć włosy i chociaż częściowo zakryć twarz. - Sentis próbował doradzić elfce. -I nie zabieraj za dużo rzeczy. Ciarn się nimi zaopiekuje, weź całą gotówkę jaką masz to najważniejsze teraz- ponownie odwrócił się do drugiego złodzieja podając mu połowę kamieni, które ukradli w magazynie. -Masz ty wręczysz łapówkę. Pójdziesz z nami do bramy my musimy teraz pozostawać w cieniu. Jak braknie to dopłacasz. I nie myśl, że zapomnę ci tej kasy, którą zdobędziesz na obrazie. Nie będziesz stratny na pewno. Po drodze wstąpimy, a raczej ty wstąpisz po mojego konia. Pojedziemy na jednym, a po drodze coś się znajdzie najwyżej. - Elf mówił nie znoszącym sprzeciwu głosem, teraz najbardziej wszak liczył się czas. Każdy będzie miał później chwilę, by przekląć drugiego.

Ilia nie była głupia, rady Sentisa nie były jej potrzebne by właściwie przygotowała się do wyruszenia. Po kilku chwilach była już gotowa: na plecach pokaźny tobół, na głowę naciągnięty głęboki kaptur. jak się nikt nie będzie przyglądał, to nie będzie źle. Inna sprawa, że straż postawiona w stan gotowości lubi się dokładnie przyglądać i być upierdliwa. Po prostu taka robota.
-Nie powiem, żeby mi się podobało nadstawianie karku, ale po starej znajomości...- zamarudził Ciarn.-Tak czy inaczej, jak chcecie uniknąć lochu to trzeba ruszać.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:05   #425
 
Chester90's Avatar
 
Reputacja: 1 Chester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumnyChester90 ma z czego być dumny
- Poczekaj jeszcze chwilę.

Ilia złapała Sentisa za rękę, gdy ten już się zbierał do wyjścia. Znów wróciła do jednej z komód stojących w mieszkaniu i wyciągnęła z niego niewielki pojemniczek podając go elfowi. Złodziej popatrzył na zdezorientowany najpierw na elfkę potem na pojemniczek i go otworzył. W środku jak się okazało było coś w rodzaju maści o ciemnym zabarwieniu. Nie wiedząc o co chodzi Sentis już otwierał usta zamierzając prosić o wyjaśnienie, Ilia jednak uprzedziła jego pytania.

- To barwnik. Możesz to wetrzeć we włosy. Schodzi po jakimś czasie pod wpływem wody. W ten sposób będziesz mógł zatrzeć nietypowy kolor włosów. – Sentis zerknął na Ciarna. On też wydawał się zaskoczony. Może nie tyle samym posiadaniem barwnika co zaoferowaniem go przez elfkę. Obaj raczej nie oczekiwali od kurtyzany żadnej inicjatywy w ucieczce.

Jednak nikt nie twierdził, że pomysł jest zły. Dlatego też złodziej nabrał na palce trochę substancji i wtarł ją we włosy robiąc parę pasemek, po czym spojrzał na Ilię. Ta kiwnęła głową najwyraźniej zadowolona z efektu. Sentis wyzbył się resztek wątpliwości i szybko dokończył prowizoryczną charakteryzację. Sięgnął jeszcze po dzbanek z wodą i wypłukał ręce. Barwnik nie chciał zejść tak od razu, ale to w tym momencie nie stanowiło problemu. Elf założył rękawice przeznaczone do konnej jazdy i zarzucił na siebie ciemny płaszcz. Cóż był on raczej przeznaczony na nocne wypady, ale teraz też mógł się przydać.

Opuścili mieszkanie, a Ilia na wszelki wypadek zamknęła drzwi. Jednak nie zachowała dla siebie klucza, a podała go Ciarnowi z prośbą, by ten zaopiekował się jej dobytkiem. Półelf nie był tym zachwycony, jednak kiwnął głową na znak akceptacji. Szybko ruszyli w kierunku karczmy, w której Sentis zatrzymał się po przybyciu do miasta. Był im potrzebny szybki i wypróbowany koń, a wierzchowiec, którego ukradł elf był najbezpieczniejszy i zarazem najłatwiej było go zdobyć.

Z dotarciem na miejsce nie mieli żadnych problemów. Nikt nie zwracał na nich uwagi, do czego mogło się przyczynić ufarbowanie przez elfa włosów. Kurtyzana też własne kryła za szalem osłaniającym także część twarzy. Był to dobry wybór. Nie rzucała się za bardzo w oczy i jednocześnie chroniła tożsamość. Jednak pod samą karczmą Ciarn nagle zatrzymał się i pociągnął ich w pobliski zaułek. Wychylając się wskazał im nie rzucającego się w oczy osobnika z mieczem i przy pasie. W ręku człowiek trzymał pałkę, którą nieustannie kręcił pogwizdując przy tym wesoło, choć nieco fałszywie.

- To jeden ze strażników miejskich. Musieli sprawdzić karczmę i teraz czekają na ciebie Sen. Daj klucz do pokoju. Jak wygląda ten twój koń? Nie chcę potem kłopotów i oskarżeń o kradzież jakiegoś wałacha.

Sentis najlepiej jak umiał opisał wierzchowca. Poinstruował też półelfa, który pokój otrzymał od karczmarza. Miał cichą nadzieję, że gość przed tawerną był jedynym pilnującym tego miejsca. Reszta strażników powinna się teraz kręcić po slumsach i dzielnicy nie ludzi i tam prowadzić poszukiwania. Ciarn najwyraźniej też tak uważał, bowiem nie tracąc więcej czasu ruszył do gospody.

Nie czekali nawet dziesięciu minut, a półelf wyłonił się z przylegającej stajni prowadząc elfiego wierzchowca, po czym ruszył w kierunku bramy wiodącej w kierunku stolicy. Elf chwycił za dłoń kurtyzanę i spokojnym krokiem skierował się w ślad za Ciarnem. Teraz najważniejszy był spokój. Wszystko na razie szło po myśli uciekinierów, więc nie było się czym przejmować. Jeszcze. Dogoniwszy półelfa, złodziej pomógł wskoczyć Ili na konia i zarzucił sobie na ramiona plecak z własnym dobytkiem. Wziąwszy od towarzysza wodze i prowadząc konia przez miasto, zastanawiał się czy przy bramie pójdzie im równie łatwo jak dotychczas. Zbliżali się już do bram miasta, więc elf także wskoczył na konia sadowiąc się za kurtyzaną. Elfka przytuliła się do piersi Sentisa i szepcząc zadała nurtujące również jego pytanie:

- Kiedy wszystko zacznie się pieprzyć?

- Miejmy nadzieję, że już po opuszczeniu miasta, bo nie mam zamiaru dać się powiesić w tej dziurze. – odmruknął, a potem już nie było czasu na rozmowę nawet przyciszoną. Drogę do wyjścia i upragnionego szlaku zagrodziło im dwóch strażników z halabardami i poręczniejszymi pałkami przy pasach. Swoją drogą ciekawe kto wymyślił, że strażnik ma łazić z halabardą? Duże to to, długie, nieporęczne. No ale może niektórzy stróże porządku rekompensowali sobie inne braki. Cóż ich sprawa. Teraz jednak nie czas było o tym rozmyślać, bowiem jeden ze stojących przed nimi zbrojnych oparł się o swoją broń i znudzony wyrecytował najwyraźniej powtarzaną od jakiegoś czasu bez skutku formułę.

- Stać. Mamy rozkaz sprawdzać wszystkich opuszczających miasto w poszukiwaniu groźnych złodziei. – jednak wypowiadając te słowa i przyglądając się Sentisowi można było wyczytać z jego miny, że to raczej nie ich miał szukać. Ciarn postanowił rozwiać jego ewentualne wątpliwości i podchodząc sięgnął po sakiewkę z klejnotami.

- Jak widzisz ta dwójka nie jest raczej tymi, których szukasz. To kochankowie. Postanowili opuścić miasto, bo do tej damy zaczęło się zalecać paru hm… mało przyjaznych gentelmanów. – półelf improwizował na poczekaniu. Sakiewka, która trafiła w rękę strażnika też dodawała wiarygodności jego słowom. – Dobrze by było, gdyby ktoś o nich wypytywał, żeby poinformować go, że zapewne opuścili miasto bramą po przeciwnej stronie miasta. Tą wiodącą w kierunku Aedirn.

Strażnik zważył w ręku sakiewkę, a potem zajrzał do środka. Najwyraźniej usatysfakcjonowany kiwnął głową w kierunku dwójki na koniu. Sentis popatrzył na Ciarna i uśmiechnął się przejeżdżając obok stróżów prawa. Półelf także wyszczerzył zęby i kiwnął ręką na pożegnanie. Złodziej skinął głową i popędził konia w kierunku Rivi. Po drodze będzie trzeba znaleźć jakąś karczmę i się napić, by zabić złe fluidy powstałe w wyniku stresu.
 
__________________
Mogę kameleona barwami prześcignąć,
kształty stosownie zmieniać jak Proteusz,
Machiavela, łotra, uczyć w szkole.
Chester90 jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:12   #426
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W "Złotym Prosiaku" daniem firmowym była - nomen omen - przypieczona na piękny złotawy kolor wieprzowina, której sposób przyrządzania był, jak głosiły plotki, pilnie strzeżonym sekretem. Podawana z białym, wytrawnym winem cieszyła się niesłabnącym zainteresowaniem wszystkich gości.
Również Derrick nie omieszkał ponownie poczęstować się tym specjałem, lecz w jego przypadku ilość skonsumowanego przy okazji wina była dużo mniejsza. Ku ewidentnemu zaskoczeniu współbiesiadników, nijak nie rozumiejących potrzeby powstrzymywania się od picia.
- U nas medyk - prawił jeden z kupców - jak trzech kielichów nie wypije, to się nawet do roboty nie zabiera, a na ucztach najlepszym kompanem jest. A chwalą go ludzie, że aż hej.
"Medyka bez wódki żywot krótki" - Derrick powstrzymał uśmiech, przypominając sobie powiedzenie popularne wśród żaków na jego akademii. Z tym, że - wbrew powiedzeniu - nieco inny rodzaj alkoholu cieszył się popularnością przyszłych medyków.
- U jednego pewna ręką bez trunku, u innego nim wypije to się trzęsie. A ja i tak zawsze powtarzam, że im mniej wypiję, tym więcej dla innych zostanie - powiedział Derrick, które to słowa śmiechem skwitowane zostały, tudzież paroma słowami aprobaty.

Wnet od dyskusji na temat wpływu ilości alkoholu na stan pacjenta do innych tematów zgromadzenie przeszli. A były one znacznie ciekawsze, bowiem o pijanego medyka łatwiej zwykle, niźli o wiedźmina, a tu nagle wysyp się objawił owych zabójców potworów, co to ich mutantami niektórzy złośliwi zwali, rozsiewając plotki równie liczne, co nieprawdziwe.
Takoż i o kikimorach usłyszeć można było. Inni zaś prawili, że nie kikimor to była wina, iż dziewice przepadały, jeno magów złośliwych, co na dziewice polując jedzenie smokom biednym odbierali. A jak o magach, to i o czarodziejkach mówiono, których o kradzież dziewic co prawda nie obwiniano, jeno o zdzierstwo wielkie za usługi wszelakie. Tudzież swobodę obyczajów nadmierną.
Swoboda obyczajów myśli i słowa ku Róży skierowały i co poniektóry żałował przybytku zamknięcia. Jeno nie zbyt głośno, co by kapłani się nie zwiedzieli.
O bandytach takoż była mowa, tudzież celnikach i poborcach podatkowych, których do jednego worka z wcześniej wymienionymi wkładano.
O karczmach, gdzie warto się zatrzymać, bo jadło dobre albo gospodyni.
Ale tematem głównym był Festiwal Jeziora.
- Skoro z Janem się zabieracie - odpowiedziano na pytanie Derricka - to przed festiwalem na dwa dni zajedziecie.
- Tylko na sakiewkę uważajcie, po chociaż o wiedźminów pladze się głośno mówi, to złodziejów dużo więcej jest na świecie, a na festiwal to z całej Rivii się zjeżdżają, a niektórzy ponoć i z dalszych stron.
Derrick za radę podziękował, a choć kolacja w wykonaniu niektórych przedłużała się nad miarę, to jednak wolał wcześnie się położyć, by z rozkoszy łoża, choć samotnego, skorzystać. Świadomość faktu, że przez kolejnych dni kilka, a może i więcej, pod niebem gwiaździstym sypiać mu przyjdzie, w podjęciu takiej a nie innej decyzji mu pomogła.

Noc spokojnie dość minęła, jako że pokoik Derricka nie na wprost schodów się mieścił, to goście zbłąkani bądź tacy, co pod wpływem trunków numeru kwatery zapomnieli, raczej tam nie trafiali. Z wyjątkiem panienki jednej, ale nim Derrick ze snu wyrwany do pokoju zaprosić ją zdążył, już kto inny w swe progi ją przyjął.
Aż tak stratą okazji nie przejęty Derrick pod koc wrócił, by spokojnie do rana się przespać.

Na śniadanie kuchnia nie oferowała już prosiaka. Na stole znalazła się dużo bardziej tradycyjna owsianka, która w połączeniu ze świeżym chlebem była w stanie zaspokoić głód największego nawet głodomora.
Gdy Derrick, zapłatę uiściwszy i prowiant na drogę spakowawszy, do stajni ruszył, okazało się, że czasu ma aż nadto, by na miejsce spotkania z Janem ze Skali zdążyć, dzięki czemu zobaczyć mógł, w jakim składzie karawana w drogę wyrusza.


Koń, jaki jest, każdy widzi.
Tak mędrzec jeden napisał ponoć, opisanie zwierzęcia tego szlachetnego rozpoczynając. Co autor ów rzec by raczył, Allorowego wierzchowca widząc, tego Derrick nie wiedział. On sam w każdym razie powagę zachował, jako że właściciel rumaka nie wyglądał na takiego, co komukolwiek choćby i swemu pracodawcy, na śmiechy jakoweś zezwolił.
Nawet się Derrick nie zapytał, czy szkapina owa biedna do końca nie tyle podróży, co choćby dnia jednego wytrzyma. I co zrobi Allor, gdy spieszony nagle zostanie.
Pomysł, by konika do wozu przywiązać, zaś jeźdźca chwilowo na wóz czyiś wsadzić, również mógł Allorowi do gustu nie przypaść.
- Gotowy do drogi? - spytał tylko, na co otrzymał odpowiedź twierdzącą.

- Nie będziemy zwalniać, gdy ta szkapa z sił opadnie - powiedział tylko Jan ze Skali, nim w drogę ruszyli.
Allor wyprężył się dumnie.
- Nie opadnie! - zapewnił, w pierś się uderzając.
Jan tylko z powątpiewaniem na konika spojrzał i głową pokręcił.
Ruszyli.
 
Kerm jest offline  
Stary 23-08-2010, 21:22   #427
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Picie z artystami było przyjemne, ale nie rekompensowało w pełni porannego kaca. Gdyby obudził się jeszcze w łóżku Amber, to ten wieczór Rennard mógłby uznać za całkiem udany. A tak... był jedynie, zajmujący. O samej Amber zresztą niewiele myślał. Bo choć artystka ładna była, to w tym mieście można było znaleźć i ładniejsze i chętniejsze do figli kobiety. Jedynym jego zyskiem z wczorajszej nocy było tylko wierszydło, któremu de Falco nie poświecił większej uwagi i niejasne pogłoski.
Zresztą w tej chwili nie było to ważne. Rennard udał się do roboty, zbyt cennej by ją stracić.
Przedtem jednak upewnił się, że Monika śpi w swoim pokoju i zjadł śniadanie...a właściwie wmusił je w siebie. Żołądek bowiem „zaprotestował” zawiązując się w supeł.

Nauka dawała wyniki, co mile zaskoczyło de Falco. Szpieg zaś widząc postępy swoich uczniów włożył trochę więcej wysiłku w nauczanie. Doświadczenie, jakiego nabrał przekazując swą wiedzę Monice, obecnie procentowało. Więc Rennard był zadowolony i pan Brisske zresztą też, płacąc za naukę swych pociech sowicie. A i bóle głowy ustąpiły.
Chociaż tyle dobrego tego dnia, bo później już tak miło, nie było.

-Dobra jest taka, że wiem gdzie jest pańska zguba. A zła jest taka, że wiem gdzie jest pańska zguba- kwaśny uśmiech Rennarda, to była jedyna reakcja na jaką było stać de Falco po pijackiej, acz średnio-udanej nocy. Czemu te mądre dziewczęta zawsze muszą dramatyzować? Rebeka nie może powiedzieć co i jak?
Szpieg nie miał ochoty bawić się w zgadywanki... więc De Falco odczekał chwilę, po czym rzekł.- To powiedz mi, gdzie jest ?
-W klasztornej jest taka paskudna speluna. Nikt nie pyta, nikt się nie interesuje, a straży nikt tam nie lubi- streściła najemniczka. Jeśli Rebeka spodziewała się zaskoczenia lub zszokowania, to najwyraźniej się myliła. De Falco nadal był spokojny, niecierpliwie jednak stukając palcami o blat stołu. Dodał tylko.- Kontynuuj.
-Jeśli moje kontakty nie kłamią, a nie zwykły tego robić, to widziano pańską żonę właśnie tam. Zapewne nie wybrała się tam z własnej woli, tylko ktoś ją tam trzyma.
Rennard potarł podbródek zastanawiając się.- Tak... a wiadomo pod jakim imieniem moja małżonka tam...występuje?
-Nie-krótko i precyzyjnie odparła Rebeka. W dupę kopane, takie źródła informacji.
- Co to za speluna i przez kogo kontrolowana?- spytał Rennard Rebekę.
-Speluna nawet nie ma żadnej nazwy, ale znana jest jako mordownia. Złażą się tam najgorsze szumowiny a do sprzątnięcia tego gówna nikomu nie spieszno-kolejne ciekawostki na temat miasta ujawniła Rebeka. A de Falco nie wiedział, któremu z gangów podpadnie atakując mordownię.
- Znaczy jedna rozróba więcej, jedna mniej. Nikt nie zwróci uwagi. Piszesz się rozruszanie kości?- spytał de Falco uśmiechając się wesoło do najemniczki.
-Nie- odparła od razu.-Życie mi miłe.

I to tyle jeśli chodzi o odważnych najemników... Cóż, jeśli coś masz zrobić dobrze, zrób to sam.
-Masz własną metę w mieście?- zapytał znienacka de Falco.
-Co?- zdziwiła się Rebeka.
Rennard wyłożył niewielką sumkę na stół mówiąc.- Popilnujesz Moniki i weźmiesz ją do siebie, na dzień lub dwa. Może być gorąco, a ja nie chcę by się przypadkowo sparzyła.
-Nie ma kłopotu, będę jej strzegła jak oka w głowie- zapewniła kobieta.
-Możesz też sprawdzić przy okazji, jak sobie radzi z mieczem. Trochę ją szkoliłem do prawdziwej walki. Ale... szermierka to nie moje powołanie- dodał de Falco wskazując na Monikę.
-Jak pan sobie życzy- odparła Rebeka. A de Falco się uśmiechnął. Przynajmniej problem służki był rozwiązany.
- Moniko...spakuj swoje rzeczy- rzekł Rennard spokojnym tonem głosu.- Pójdziesz z Rebeką, zajmie się tobą przez jakiś czas.
-A co z panem?- zaniepokoiła się chłopka.
- A ja? Uratuję moją żonę...- rzekł lekkim tonem de Falco, w myślach dodając „ ... lub zginę próbując.” Nie miał zbytnio ochoty bawić się w rycerza ratującego dziewicę z jaskini smoka. Tym bardziej, że Aldona nie była dziewicą, on rycerzem, a smok miał postać zgrai zarośniętych moczymord, z którymi nawet doświadczona najemniczka wolała nie zadzierać. Ale słowo się rzekło, kłamstwo stało się faktem, a Rennard nie potrafił się wycofać z sytuacji w którą się wplątał wiążąc się z oboma kobietami w te pokręcone relacje. No i Aldony mu było żal...Bardzo ją bowiem polubił. No i Monika by mu nie wybaczyła, gdyby sobie odpuścił.
-Lepiej żebyś pan miał jakiś plan. Oni tam najpierw dźgają, a potem zadają pytania- ostrzegła Rebeka. Co za domyślność! Oczywiście, że de Falco miał plan. Są w końcu przyjemniejsze formy samobójstwa niż rzucanie się z mieczem na zgraję nożowników.
-Domyślam się... klientela tam chyba niewybredna i niezbyt bogata?- spytał Rennard.
-To nie jest nawet do końca klientela. To miejsce to typowa melina, tam nie chodzą zwykłe pijaki. Tam chodzą pijaki z nożami-Rebeka zaczynała się powtarzać.
Rennard uśmiechnął się tak jakoś ... złowieszczo, mówiąc.- Ważne jak wyglądają, moja droga. Skoro jak twierdzisz, lew tam nic nie zdziała, to lis spróbuje.
-Obcy to obcy, nieważne jak się pan przebierzesz- wyraziła wątpliwości Rebeka.
-Jest tam jakiś kominek na parterze?- spytał de Falco nie przejmując się słowami najemniczki.
-Nie mam pojęcia, nigdy tam nie byłam-odparła Rebeka.
- Moniko zbierz ze swych zbiorów silnie kopcące zioła- rzekł de Falco spoglądając na służkę.- I zostaw w moim pokoju na łóżku.
-Tak jest- od razu odparła dziewczyna.
-Nie jestem pewna co pan wymyśliłeś, ale to się źle skończy- stwierdziła najemniczka.
- Znaczy...mam ją tam zostawić i uciec z podkulonym ogonem? - uśmiechnął się kwaśno de Falco.
-Jeśli wydaje się panu, że pan tam wejdziesz i ją samodzielnie odbijesz, to skończysz pan martwy. Tak tylko mówię- ostrzegła kobieta.
- Ty ze mną nie pójdziesz...- odparł retorycznie Rennard i spojrzał kieskę ważąc ją w dłoni.- Ilu jest w tym mieście odważnych? Na dwóch czy trzech pewnie by pieniędzy starczyło.
-To będzie regularna rzeźnia- westchnęła Rebeka.-Rób pan co chcesz, ja robię to za co mi zapłacono.
- Właśnie- skwitował sprawę Rennard, po czym zmienił temat.
- A na temat de Louwe twoi informatorzy woleli.. milczeć?- spytał Rebekę, patrząc jej prosto w oczy, by zorientować się co do jej emocji.
-Wolą trzymać się z daleka od hrabiowskich spraw. Nikomu nie spieszno na stryczek- odpowiedziała.
- A więc to prawda, że był jednym z prowodyrów całej tej ruchawki na zamku –rzekł Rennard uśmiechając się ironicznie. – Skoro go jeszcze nie powiesili. Hrabiowscy szpicle więc nadal go szukają?
Machnął dłonią dodając.- Nie musisz odpowiadać, umiem czytać między wierszami.
Spojrzał za to wprost w oczy dziewczyny dodając.- Mogę liczyć na twój honor i uczciwość?
-Nie. Może pan liczyć na to, że wywiązuję się z umów.
Rennard dorzucił na stół kolejne parę monet.- Umowa jest taka. Mogę zginąć. Majątku wielkiego nie mam. A spadkobierców też nie. Więc to co po mnie zostanie należy do Moniki.
Przesunął je w stronę Rebeki ze słowami.- Dopilnujesz by otrzymała moje rzeczy i konia.
-Możesz pan to uznać za zrobione- zapewniła Rebeka.
Potem jeszcze wypytał Rebekę o dokładną lokalizację tej mordowni. Nie chciał bowiem skończyć atakując nie ten burdel, co trzeba. Wypytał też Rebekę o jej lokum, by wiedzieć gdzie jej... i Moniki szukać po skoku.

Później odprawił obie kobiety. Miał bowiem sporo do zrobienia. I wolał nie mieć przy tym świadków. Pierwotnie tego dnia miał zamiar napisać wstępny raport dla swych pracodawców. Ale obecnie nie miał do tego głowy. Jeśli dziś zginie, raport nie będzie miał znaczenia. Jeśli przeżyje, napisze go jutro. Obecnie miał wielką ochotę spotkać się z Anielą i tak ją kopnąć w jej zgrabny zadek, by przeleciała nad dachem gospody.
De Falco wydobył z pakunków ładunek hukowy. Nie miał go okazji użyć przy utopcach. Użyje teraz. Szkody wielkiej nie narobi, ale będzie paskudną niespodzianką.
Choć nie tak paskudną jak niespodzianka numer dwa. Mieszając wysuszone zioła od Moniki i odpowiednią ilość prochu de Falco przyszykował paczuszkę zawierającą mieszaninę mocno kopcącą i jeszcze mocniej śmierdzącą. Wrzucona do ognia paczuszka powinna w kilkach chwil wypełnić karczmę gęstym śmierdzącym dymem.

Przygotowując te dwie niespodzianki Rennard przeklinał pod nosem całą tą sytuację. Czemu bowiem się w to pakował? W mieście mógł przecież znaleźć równe ładne co Aldona i bardziej chętne kochanki. Chociażby taka Agnes, która rozkładała nogi przed de Falco niemal na życzenie. A Aldona, tylko wtedy gdy miała na to ochotę. Co niestety nie zdarzało się zbyt często. A mimo to, dbający tylko o swój własny interes de Falco zamierzał udać się tam i uratować kochankę. Szaleństwo! Dla kogo to robił? Dla Aldony? Dla siebie? Dla Moniki?
Sam Rennard tego wiedział. Jednak sama wizja upodlonej Aldony doprowadzała go do furii. Dlatego pójdzie tam i spróbuje ją uratować narażając to co dotąd cenił najbardziej... własną skórę.
Ładunki były gotowe. Jeden dymny, jeden hukowy, do tego sztylety... po drodze zamierzał dokupić jeszcze trzy. Nie będzie pardonu. Tym razem każdy ciśnięty sztylet miał być posłańcem śmierci.

Po określeniu uzbrojenia, przyszedł czas na strój. Rebeka miała rację, że pewnie zostanie rozpoznany jako obcy. Ale jeszcze ważne było jako jaki obcy. Zamierzał się przebrać za ulicznika, za kogoś kogo nie warto zaczepiać, kogoś kto odwiedza takie mordownie.
Odpowiednie szaty i bury płaszcz, włosy splecione w warkocz i ukryte po płaszczem, podobnie jak sztylety i ładunki i miecz.

De Falco się bał. Ale cofnąć się nie zamierzał. Obiecał jednak sobie, że jeśli jednak jakoś uda mu się z tego wyjść to zafunduje sobie noc z Agnes... Nie... Jeśli mu się uda zafunduje sobie w "Słodkich Ustach" dwa „drinki” na raz. W końcu niecodziennie unika się śmierci i ratuje kobietę.
O ile cały ten plan z robieniem zamieszania i ratowaniem Aldony się powiedzie.

Będąc gotowym Rennard udał się najpierw na zakupy. Od tutejszego płatnerza nabył trzy dodatkowe sztylety do rzucania, ponoć ostre jak dowcip królewskiego błazna i nigdy nie chybiające. De Falco ignorował te przechwałki sprawdzając wyważenie sztyletów. Było zadowalające.
Zakupił też skórznię... którą zamierzał ukryć pod ubraniem. Zwykle zbroi nie nosił, stawiając na swą zręczność i gibkość. Ale tym razem postanowił zrobić wyjątek.

Potem zaś udał się do owej mordowni...Nie zamierzał atakować za dnia. Potrzebował się jej przyjrzeć by ocenić potencjalne drogi ucieczki. Dlatego też obszedł ten przybytek, jak i przy okazji ocenił pobliskie budynki. Szczególnie interesowały go zamtuzy mające barczystych ochroniarzy. Dobrym pomysłem byłoby po uwolnieniu Aldony schronienie się w jednym z nich żonką. W razie gdyby bywalcy mordowni wpadli na pomysł ścigania go.
Wejście do zamtuza z Aldoną nie powinno stanowić problemu. De Falco znał kobiety, które w prawdziwą miłosną gorączkę wprawiał widok kochającej się pary. Można było udać, że Aldona cierpi na tą przypadłość. O ile uda się ją uwolnić.
O ile tam będzie. Najgorsze w tej całej sytuacji, było to, że informatorzy Rebeki byli niepewni. I mogło się okazać, że Aldony nie ma w owym przybytku. Więc de Falco nie zamierzał rozkręcać rozróby na ślepo. Najpierw musiał mieć pewność, że Aldona jest w owym burdelu, a potem mógł ją odbijać.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 24-08-2010, 21:07   #428
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
Dzień ‘czynnego wypoczynku' w postaci zakupowego szału był wielce przyjemny. Możliwość swobodnego poplotkowania z Vimką tylko go ubarwiała jeszcze bardziej.
Na straganach rzeczywiście było mydło i powidło.
Allure wypatrzyła urocze rękawiczki z mięciutkiego safianu winnej barwy o mankietach sięgających za łokcie , zapinanych na maleńkie szklane guziczki.

Po półmiarce świecy zażartego targowanie się udało jej się je nabyć z bardzo korzystnej cenie.
Ruszyły dalej. I tak Vimka wypatrzyła śliczne kościane grzebyczki do włosów i zielone wstążki, Allure nabyła muślinowe chusteczki obrębione koronką…
Wczesnym wieczorem wróciły do karczmy rozchichotane, zarumienione, w wyśmienitych humorach piastując czule swe zakupy.
Po kolacji pół elfką nabrała ochoty by wybrać się do karczmy w której kosztowała pysznych trunków imć Wilibalda. Jednak będąc w swym pokoju stwierdziła, że jednak po dzisiejszym , tak ciekawie spędzonym dniu najbardziej ma ochotę na to, by wziąć kąpiel i położyć się spać.

Następny poranek obudził Allure jednostajnym delikatnym stukotem kropli deszczu uderzającego o dach karczmy.
Podczas śniadania zastanawiała się co można zrobić z tak mało, wydawałoby się, atrakcyjnym dniem, jak ten.
Zdecydowała się odwiedzić Celine, licząc, że magiczka nie obrazi się na tak niezapowiedzianą wizytę...
Opatuliła się szczelnie płaszczem z kapturem ruszyła w stronę domu blondynki.

Allure stwierdziła z zadowoleniem, że kamienica czarodziejki nie była pusta, bowiem na kołatanie (czy też raczej śpiew ptaków) ktoś zareagował. Konkretnie mówiąc rudowłosy służący Celine- Pierre. Mężczyzna spojrzał na niespodziewanego gościa, ale że zaraz półelfkę rozpoznał, przywołał na usta usłużny uśmiech i zapytał.
-Czym mogę służyć?
- Witam. Czy jest możliwość zobaczenia się z panią Celine?

Sługa zamyślił się na chwile, co Navielle oznaczało tylko jedno- czarodziejka była w domu, ale Pierre nie był pewien czy chce widzieć jakiś gości. Jego ostateczna odpowiedź była jednak satysfakcjonująca.
-Jest. Proszę wejść- rzekł kłaniając się i odsuwając od drzwi by zrobić przejście.
Allure skinęła krotko głową i weszła do środka, zrzucając kaptur z głowy.

Służący zamknął drzwi i poprosił gościa by udał się z nim.
Czarodziejka przebywała w swoim pokoju na piętrze, jak wyjaśnił rudowłosy. Nie planowała na dzisiaj niczego specjalnego, powinna więc ucieszyć się z odwiedzin. Pierre zapukał w drzwi i spytał lekko uniesionym głosem, by jego pani mogła go wyraźnie usłyszeć.
-Pani de Lure, panna Ferragamo do pani.
Z pokoju dobiegło zdawkowe- Niech wejdzie.
Navielle delikatnie uchyliła drzwi i weszła do środka. Magiczka siedziała przed wielkim lustrem i leniwie rozczesywała szczotką swoje włosy. Choć pora nie była wczesna, wciąż ubrana była w nocną halkę, czym jednak wydawała się wcale nie przejmować. Ciekawe, czy gdyby przyjmowała mężczyznę też pozwoliłaby mu się taka oglądać.
-Witaj Ninunavielle- przywitała się z uśmiechem wstając z pufy.-Miło cię znowu widzieć.
-Witaj Celine. Wybacz, że w tak niezapowiedziany sposób przybywam w twe progi, ale mam nadzieje, że pomożesz mi ocaleć od śmierci...

Czarodziejka chyba poważnie potraktowała słowa półelfki, jej twarz bowiem spoważniała.
-Co się stało?

-Od śmierci z zanudzenia. Ta pogoda sprawiła, że jakichkolwiek planów bym nie miała , muszę je sobie odpuścić, bo raczej konna wycieczka na podmiejskie łąki w tym wypadku nie wchodzi w grę. Wybacz, że może zbyt poważny był mój żart, nie było to mym celem...

Celine westchnęła z ulgą.
-Faktycznie, leje dzisiaj paskudnie. Aż się nic nie chce robić- zgodziła się.-Mnie też nuda by dzisiaj niechybnie dopadła, dobrze więc że przyszłaś w odwiedziny.
- Rozważałam już liczenie kropli deszczu, ale to mało absorbujące zajęcie.Szkoda, że w tak ciekawym mieście nie można nawet zamarzyć o bibliotece...

-Haha- zaśmiała się de Lure.-A w jakim można?
-W Gors Valen, w Vengerbergu, w Ellander ,w Oxenfurcie...kilka by się znalazło. -Rzekła półelfka z uśmiechem.

-W Vengerbergu nie ma biblioteki- zauważyła czarodziejka.-No, przynajmniej nie szeroko dostępnej. Król ma pokaźny księgozbiór. W Aldersbergu też się kilka biblioteczek znajdzie.
-O, naprawdę? Gdzież to, jeśli można spytać?

-Arystokraci mają swoje zbiory, paru bogatszych kupców. A niech to, sama mam niemałe zbiory- pochwaliła się nieskromnie Celine.
-Przyznam szczerze, że żywiłam taką nadzieję. Nigdy bardziej, niż w deszczowe dni nie tęsknie za swoimi książkami.
No może jeszcze zimą, ale wtedy też zazwyczaj pada... Allure na chwilkę oddała się wspomnieniom.

De Lure zrobiła urażoną minę.-Czyli przyszłaś do mnie tylko po to, by poczytać? Nie interesuje cię moje towarzystwo?
-Ależ gdzieżby tam. Zwyczajnie ciesze się, że możemy podyskutować na jeszcze kolejny temat, jakim są księgi. Zawsze to przyjemność, prawda?
Czarodziejka uśmiechnęła się szeroko i ledwo powstrzymała wybuch wesołości
-Oczywiście. Człowiek, a także nie-człowiek na poziomie, powinien być oczytany.
- Jak najbardziej zgadzam się w tej kwestii z tobą.

Celine zamyśliła się na chwilę.
-Dobrze więc. Na razie bądź tak miła i poczekaj w salonie. Muszę się jakoś ubrać. Gdybyś czegokolwiek sobie życzyła możesz wezwać Pierra.
-Oczywiście.
Nie mając nic innego do dodania Allure wyszła z komnaty czarodziejki i starała się trafić do salonu. Nie było to specjalnie trudne, wszak wczorajszego dnia była w nim goszczona.
Usiadła w fotelu przy oknie i zaczęła się przyglądać z uwagą frapującemu obrazowi wiszącemu w pobliżu. Twórca przestawił znajdujących się na nich kochanków z dość...pieczołowitą skrupulatnością jeśli chodzi o szczegóły.


Gospodyni pojawiła się po ładnych paru minutach i jak przystało na czarodziejkę, ubrana była nietypowo. Po pierwsze spodnie rzadko były spotykane na niewieścich nogach, a już z pewnością tak wąskie i opinające. Biała, wzorzysta koszula odważnie rozpięta na piersiach i ozdobny, skórzany pas dopełniały stroju.
-Przepraszam za zwłokę- grzecznie usprawiedliwiła się Celine.-Mam nadzieję, że czekanie nie dłużyło się zanadto?
-Nie, zdecydowanie nie. Podziwiałam sztukę zdobiącą ściany twego domu. Jest zaiste...niezwykła.

Czarodziejka spojrzała na obraz, który wcześniej przykuł uwagę półelfki.
-Niezwykła? Dlaczego? To przecież zupełnie naturalne.
-Niezwykła ze względu na to, że tak rzadko widuje się podobne obrazy. Naturalizm tego typu widuje się stosunkowo nieczęsto na ...ścianach.

-A gdzie byś go chciała oglądać?- zaśmiała się de Lure.-Na podłodze?
-Najchętniej tam, gdzie najlepiej by się go oglądało .

-Czyli jest dobrze, wygodnie ogląda się obrazy na ścianach- magini nie przestawała się śmiać, a dla wygody rozsiadła się na kanapie.
-O tej porze roku często zdarzają się tu deszcze? -spytała Navielle

-Szczerze mówiąc, nie. W lecie jest zazwyczaj słonecznie i ciepło. Po prostu mamy dzisiaj pechowy dzień.
- Najwyraźniej. A co warto robić w takie jak ten, pechowe dni?

Celine rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami.-Cokolwiek, byle zabić czas. Acz rozmowę cenię sobie wyżej niż niektóre rozrywki.
- To rozsądne podejście. Masz ochotę na rozmowę w jakimś konkretnym temacie? Bo mam wrażenie, że cześć kurtuazyjną mamy już za sobą.

-Och, jestem otwarta na propozycje- zapewniła de Lure.

Tematów do rozmów znalazło się bez liku. W pewnym monecie dyskusja meandrowała w kierunku książek, dzięki czemu Ferragamo udało się uzyskać pozwolenie na skorzystanie z księgozbioru czarodziejki. Celine poprosił półelfkę ze sobą prowadząc ją jeszcze raz na piętro kamienicy. Tam, u końca korytarza znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi- i to nie byle jakie. Z ciężkiego, dębowego drewna, dodatkowo z metalowymi okuciami. Musiały być naprawdę trudne do wyważenia, tym dziwniejsze było to, że czarodziejka otworzyła je bez trudu jedną ręką. Z drugiej strony kołatka u jej wejściowych drzwi nie powinna wydawać z siebie ptasich treli.
-Oto i moje skromne zbiory- powiedziała Celine wprowadzając Allure do środka.
Pomieszczenie było mniej więcej wielkości salonu. Na samym jego środku znajdował się okrągły stół z czterema fotelami. Od środka pomieszczenia, niczym szprychy w kole rozchodziły się półki z księgami. Co prawda nie były one wypchane po brzegi, a nawet gwoli szczerości- niektóre regały były bardziej na pokaz niż dla pożytku, lecz cała literatura była pewnie warta sporą sumkę.
-Spora część to różne dysertacje magiczne, ale znajdzie się i co innego.
-Dziękuję za możliwość zapoznania się z twymi zbiorami, Celine. Jest to doprawdy, bardzo szczodry gest.

-Co ja poradzę, że taka ze mnie dobra wróżka- zaśmiała się de Lure. Aż dziw brał, że uczyła się w Aretuzie, bo jej zachowanie nie przypominało za bardzo tradycji uczelni.

Allure podeszła do półek z książkami i zaczęła przeglądać tytuły na grzbietach ksiąg. De Lure posiadała szeroki księgozbiór, choć z pewnością niepełny. Tak jak zaznaczyła, wiele pozycji dotyczyło magii: "Teleportacje i inne wypadki" Hidenburga, "Pyromancja" i tym podobne. Dwa z sześciu regałów zawierały jednak książki bardziej... laickie. Tomiki wierszy, dwie podróżnicze książki, z czego jedna dotyczyła odległej Zerrikanii, szereg ksiąg historycznych w tym poczet królów aedirnskich. A także, co wcale już Navielle nie zdziwiło, dwie pokaźne księgi o sztuce miłosnej.

Zajęła się czytaniem zarówno książki o Zerrikanii jak i jednej z owych ksiąg na temat sztuki miłosnej.


___________________
Post w dużej mierze autorstwa Lhianann
 

Ostatnio edytowane przez Zapatashura : 24-08-2010 o 21:41.
Zapatashura jest offline  
Stary 24-08-2010, 21:08   #429
 
Zapatashura's Avatar
 
Reputacja: 1 Zapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputacjęZapatashura ma wspaniałą reputację
do Ninunavielle aep Flaumavelle Ferragamo

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Celine chyba nie miała zamiaru przeszkadzać gościowi bowiem wybrała jedną książkę dla siebie, naturalnie taką o magii, i pozostawiła Flamavelle samą w bibliotece. Wychodząc jednak poinformowała ją, że gdyby coś jej było potrzebne zawsze może zawołać Pierra.

Pozostawiona w ciszy i spokoju półelfka otworzyła księgę o Zerrikanii. Już z pierwszej strony wyzierał wizerunek ogromnej, pokrytej łuską i uskrzydlonej bestii, którą Navielle bezbłędnie rozpoznała jako smoka.


Dlaczego tak, a nie inaczej wyglądała strona tytułowa wkrótce zaczęło się wyjaśniać. Z księgi wynikało, że Zerrikania była niegościnną krainą na południowym wschodzie kontynentu. Z racji dzikości, zarówno klimatu jak i mieszkańców, obszar ten nie był zbyt dobrze zbadany i widać było, że tekst w dużej mierze składał się z domysłów autora wysnutych z garstki faktów. Mieszkańcy krainy tworzyli społeczeństwo matriarchalne, w którym ważną rolę pełniły świetnie wyszkolone wojowniczki i oddające cześć smokom kapłanki. Sama nazwa krainy pochodzić miała od imienia smoka Zerrikantermenta, jako mówił taki fragment:

Szczezł las do cna, gdy Smok ogniem zionął
pozostawiając ziemie spalona,
co wnet w pustynie się przerodziła.
Lecz wedle woli Smoka się stało:
w sercu pustyni miasto ostało,
Val'kare - tam mieszkał lud sprawiedliwy,
tam kult pradawny był nadal żywy,
tam świątynie Smokom zbudowano,
tam kapłanki wielce poważano.
Ciemnoskrzydły miłował te ziemie,
odgrodził ja przeto ognia tchnieniem
od krain Smokom sprzeniewierzonych,
Az'rhat bezkresną czyniąc. Na onych
ziemiach powstało smocze siedlisko,
a ciemnoskrzydły szybując nisko
nad piaszczystej Az'rhat połaciami
bronił dostępu przed przybyszami.
Smoki znalazły w Val'kare schronienie
i ku pamięci potomnych, ziemie
na cześć ciemnoskrzydłego nazwano -
od jego imienia - Zerrikania.



Klimat w Zerrikanii panował tropikalny, utrzymywała się wysoka temperatura powietrza i duży poziom wilgoci. Trudno tam więc było wytrzymać, a gdyby tego samego było mało, to żyło tam mnóstwo paskudnych potworów: tygrysów, jaszczurów przeróżnych, owadów co to jednym użądleniem człowieka mogły zabić. No i na dokładkę stwory pokoniunkcyjne, głównie bazyliszki.
Z książki wyłaniał się doprawdy obraz piekła, do jakiego nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby się zapuszczać.

Kiedy Allure skończyła już czytać intrygujące ją fragmenty podróżniczego dzieła, odsunęła je od siebie na stole, a jej wzrok spoczął na pokaźnym tomie, którego prosty tytuł: "Sztuki Miłości Wszelakie" nie pozostawiał wiele miejsca na domysły co do treści. Już pierwsze strony dały dowód, że księga w całości nie miała zamiaru pozostawiać niczego wyobraźni, jedyną bowiem przyzwoitą w niej rzeczą były numery rozdziałów. Poza nimi każda strona zawierała rycinę prezentującą parę kochanków w miłosnej pozycji, a pod nią długi i nad wyraz detaliczny opis czynności, jakie powinny być wykonywane dla rozkoszy obu partnerów.

[center][/[center]

Mając pewne problemy z wyobrażeniem sobie kto w Północnych Królestwach mógłby napisać coś takiego, Navielle uważniej sprawdziła kto był autorem. I wszystko stało się z miejsca jasne, książkę bowiem napisano w Toussaint, a to oznaczało, że proces twórczy na pewno odbywał się pod wpływem pokaźnej ilości wina.
Nie wpływało to jednak na płynność i składność tekstu, który był wielce sugestywny a w połączeniu z bezwstydnymi rysunkami także podniecający. Każda pozycja była inna i niejednokrotnie wymyślna: a to kobieta językiem pieściła męskość partnera, a to mężczyzna pocałunki składał gorące na łono partnerki, a to oboje leżeli z głowami pomiędzy nogami partnera przyjemność sobie symultanicznie sprawiając.
Przykłady takiej gry wstępnej przewijały się przez stron ponad dwadzieścia, by ustąpić w końcu długiej plejadzie różnych sposobów uprawiania właściwej miłości. Od zupełnie instynktownych z kobietą na plecach i mężczyzną na niej leżącym, przez dzikie z mężczyzną zdobywającym kochankę od tyłu, lub kobietą ujeżdżającą swego wybranka niby rumaka, po takie wymagające zgoła akrobatycznych zdolności od kochanków, aż po opisujące nietypowe skłonności, na których nie tylko usta i łono przyjmowały mężczyznę. Ferragamo przerzucała strony na których nie znajdowało się nic dla niej nowego, czytała te które ją zaintrygowały lub takie, na których wiedzę zawartą sama chciałaby kiedyś przetestować.

Trochę się półelfka zdziwiła gdy dotarła do końca pierwszego rozdziału, a to dlatego, że nie miała pojęcia co mogłoby się znajdować w następnych. Na nieomal setce stron znajdowało się dość pomysłów, by nie nudzić się w łóżku przez naprawdę długi czas. W dodatku opisano tam chyba wszystko co mogli robić mężczyzna z kobietą.
No właśnie. Mężczyzna z kobietą. "Sztuki Miłości Wszelakie" nie poprzestawały tylko na tym. Rozdział drugi podążał tym samym schematem co pierwszy, lecz próżno byłoby w nim szukać jakiegoś mężczyzny. Za to kobiet było dwa razy więcej i z pewnością nie czuły się samotne. Czytając z uwagą Allure przypominały się dawne doświadczenia z Vimką. I choć wspominała je ciepło i nad wyraz przyjemnie, to zagłębiając się w rozdziale półelfka dostrzegła wyraźne braki w doświadczeniu podczas pierwszych intymnych zbliżeń.
Autorowi z pewnością można było zarzucić wyuzdanie i grzeszną naturę, ale na pewno nie brak konsekwencji. Tak o to trzeci i ostatni rozdział poświęcony był miłości cielesnej dwojga mężczyzn. Rozdział o tyle dla Ferragamo intrygujący, że przecież nie miała żadnych możliwości doświadczyć czegoś takiego, teorię jednak poznać mogła.

W ciekawym świetle traktat ten o ars amandi stawiał Celine. Obrazy na ścianach to jedno, czarodziejki przecież lubiły szokować, lecz taki podręcznik to już co innego. Szczególnie, że musiał kosztować niemałe pieniądze, chociażby za sam transport z Toussaint. De Lure musiała mieć bardzo zróżnicowane życie seksualne. Navielle zaś nie bez zdziwienia stwierdziła, że owe życie seksualne sobie wyobraża. Lektura była nad wyraz sugestywna i teraz półelfka nie mogła wyrzucić tych wszystkich scen z głowy.
Nawet wtedy, gdy drzwi biblioteki znowu się otworzyły i do środka weszła gospodyni.
-Wciąż czytasz?- zdziwiła się.-Wieczór się już zbliża.
Z tego wszystkiego Navielle straciła jeszcze rachubę czasu.

do Derricka Talbitt

lipiec, główny trakt, Rivia

Jazda była dość monotonna, bo i królestwo monotonne było. Na wschodzie lasy i lasy, na zachodzie ciągnął się nieustępliwie Mahakam. I żadnej, ale to żadnej odmiany nie było. Rozmowy też się żadne nie kleiły, widać członkowie karawany nie znali się zbyt dobrze i nie mogli znaleźć żadnego tematu. Tedy nudno było jak sto diabłów. Ale nuda nie zawsze przecież jest zła. Pozwala się trochę rozleniwić, zrelaksować. Niebezpieczeństw na trasie nie powinno być, a przynajmniej nie dużo, bo już dwie godziny od miasta karawana natknęła się na oddział rivijskiej armii patrolujący drogę. Może i królestwo słynęło z tego, że zbroi swych żołnierzy tym, co akurat ma pod ręką, ale nikt nie mógł mu zarzucić braku ducha w armii.
W końcu całego tego marazmu nie wytrzymał pewien młodzik, syn jednego z kupców i nie mając nic lepszego do roboty zaczął nabijać się z...ekhm...konia Allora. Owszem, zwierze to byłoby brzydkie nawet w kompletnych ciemnościach, ale przecież nie ono winne. Najemnik poczuł więc, że musi stanąć w jego obronie.
-Może i ten koń jest brzydki, ale to najlepszy bojowy wierzchowiec jakiego kiedykolwiek miałem. A miałem nie jednego, kiedy służyłem w armii mały- zaczął w trochę przechwalającym się tonie.

-A niby co potrafi ten zdechlak?- zaśmiał się chłopiec.

-Potrafiłby cię kopnąć w rzyć tak mocno...- zaczął Allor, ale widząc minę ojca chłopca urwał, a jego twarz wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
-Dobra mały, wyraźnie się nudzisz, więc może opowiem ci bajkę, co?- zaproponował najemnik.

-A będzie równie brzydka co pana koń?- młodzik nie miał zamiaru łatwo zrezygnować ze swojego źródła rozrywki.

Dość zabawnie było patrzeć na twarz Allora gdy wyraźnie walczył ze sobą by nie odszczeknąć się gówniarzowi. Co było pewnym dowodem na to, jak bardzo nudna była podróż- trzeba być naprawdę zdesperowanym by kłócić się z dzieckiem.
-Nie- zapewnił.-Otóż był sobie raz pewien rycerz. Mąż to był silny i bitny, w stronach swoich poważany. U króla wiernie służył i wraz z kompanią swoją królestwa bronił przed wrogami wszelakimi-zaczął Allor.
-Ale król służby jego należycie nie doceniał i rycerz, choć przyszłość przed nim była świetlana i możliwości jego wielkie, majątku żadnego ni honorów nie otrzymywał, tylko jeździł od jednego niebezpieczeństwa do drugiego, niepokoje w królestwie tłumiąc. Nie narzekał jednak na swój los, przyjaciół mając wiernych z którymi każdą niedolę gotów był przetrwać. Aż do pewnego strasznego dnia- najemnik zawiesił głos, a chłopaczek zainteresowany opowiastką grzecznie słuchał.
-Otóż gdy rycerz ze swymi kompanami stacjonował w miasteczku w środku królestwa, ni stąd ni zowąd pojawił się straszliwy, rudy potwór. Wielu mężczyzn w miasteczku próbowało poskromić rudego potwora, lecz ten pożerał każdego i wypluwał jego smętne resztki. Aż w końcu na plac boju stanął nasz mężny rycerz. Bój prowadził długi i bezpardonowy, środków żadnych ni czasu nie żałując by maszkarę unieszkodliwić. I wreszcie po długich trudach podołał zadaniu.
Lecz tutaj się historia rycerza wcale nie kończy. Bo gdy ten dumny był z dokonania swojego, potwór łeb uniósł czekając jedynie by uśpić rycerza czujność. Czar na niego straszliwy rzucił, niewoląc wielkiego rycerza i porywając go hen, w dal. Z dala od jego kompanii, z dala od szansy awansu. Ach jakże straszliwy los rycerza czekał, bowiem nie tylko stał się on niewolnikiem rudego potwora, ale także jego dwóch pomiotów, przez które już do końca swego życia miał nie zaznać wolności. Koniec
- oznajmił. Chłopcu opowiastka w ogóle się nie podobała, bo końca nie miała radosnego. Za to dorosłych rozbawiła, bo doskonale widzieli drugie dno tej historii.

(...)

I tak ciągnęła się ta niemrawa wyprawa, aż do wieczora, kiedy to zdecydowano, że warto zastanowić się nad miejscem na nocleg. Może nie do końca zastanowić- opcja była bowiem tylko jedna. Mała wioska położona o rzut kamieniem od traktu na zachód. Społeczność utrzymywała się tam głównie z wypasu kóz i owiec, a że majątku się na tym dorobić nie da, to mieszkańcy z chęcią gościli przejeżdżające karawany i samotnych jeźdźców.
Tyle tylko, że tym razem powstał pewien problem. Bowiem gdy karawana Jana zjechała w polną dróżkę, niemal od razu zmuszona była się zatrzymać. W poprzek drogi bowiem ni to stał ni to leżał na boku wóz pozbawiony koni, przejazd blokując kompletnie. Przed tą przeszkodą zdążył już utknąć inny wóz, którego woźnica na zadowolonego nie wyglądał i klął jak szewc. Trzech mężczyzn usiłowało jakoś przesunąć blokadę, ale szło im to jakoś ślamazarnie.

do Rennarda de Falco

czerwiec, miasto Aldersberg, Aedirn

Mordownia wyglądała paskudnie, piętrowy, drewniany budyneczek wyglądający, jakby się miał zaraz zawalić. W dodatku wciśnięty w jakiś paskudny, cuchnący zaułek. Front budynku był osmalony, jakby kiedyś złapał ogień, ale w porę go zgaszono. Okna nawet i w nim były, tylko wszystkie pozamykane, a kto wie, może nawet zabite na głucho? De Falco musiał obejść dookoła kilka paskudnych domków by móc zobaczyć tyły mordowni, a te zachęcające nie były. Praktycznie rzecz ujmując znajdował się tam ściek i śmieci: gówno, odpadki i szczury. Nikt o zdrowych zmysłach by się tam nie pchał.

Okolica mordowni też była do chrzanu, zwykły slums. Biedacy, żebracy i różne typy, co to wyglądały na zbyt dumnych by kraść, ale dość niemoralnych by zabijać. Do jakichkolwiek burdeli był szmat drogi, bo znajdowały się niemal dokładnie po przeciwnej stronie dzielnicy. Sprawa nie wyglądała zachęcająco, a i Rennard nie mógł zbyt swobodnie kręcić się po okolicy, bo mimo odpowiedniego przebrania i tak przyciągał wzrok. Może i był szczurem, ale obcym szczurem. A obcych, jak powszechnie wiadomo, się zabija.

De Falco uznał że przydałby się tu koń, gdyby nie to, że taki zwierzak, przyciąga uwagę, a i osoba go pilnująca też. Do wieczora był jeszcze kawałeczek czasu, więc Rennard sprawdził do czego z mordowni bliżej, do granic dzielnicy klasztornej czy jakiegoś burdelu. Jak się okazało najbliżej z mordowni de Falco miał do świątyni Kreve. Co jednak niespecjalnie ucieszyło szpiega. W zamtuzach nie zadają pytań, a w świątyniach i owszem. Nie ma bardziej ciekawskich mężczyzn niż kapłani (i ponoć eunuchy). Co oczywiście rodziło pytanie czy święcenia kapłańskie nie wymagają ucięcia, tego lub owego ? De Falco nigdy nie kwapił się do sprawdzenia tej teorii. W sumie postanowił zajrzeć do najbliższego przybytku uciech, dla zabicia czasu bardziej, niż z innego powodu.
Zamtuz "Pod pędzącym królikiem"był nieciekawym miejscem. Panny miał nie pierwszej świeżości i jakości. Za to tanie... Rennard zamówił którąś z ładniejszych panienek, butelkę miejscowego sikacza i pokój. Właściwie klitkę z łóżkiem i krzesełkiem. Dziewczyna była przechodzona i mało apetyczna, więc Rennard zełgał, że jest impotentem, a lubi popatrzeć.
Nakazał więc dziewuszce zająć się sobą, a on usiadł na rozklekotanym krześle i się gapił.
No cóż... klient nasz pan. A ona może i ładna nie była. Ale doświadczona na pewno.


Zdjęła część ciuszków i zaczęła masować swoje dwa skarby, jęcząc przy tym głośno. De Falco nawet nie próbował zgadywać ile w tym gry aktorskiej, a ile pradziwej przyjemności.
Popijal wino, spoglądał i starał uciec od ponurych myśli. Która ona skutecznie, zagłuszała swymi jękami. Zwłaszcza, gdy podwinęła spódnicę i sięgnęła do obszaru zwykle skrytego pod majtkami. Ta część bielizny, przy tej profesji była raczej bezużyteczna.Trzeba przyznać, ża albo umiała sobie dogodzić, albo była świetną aktorką. Bo nawet wiarygodnie te jej zabawy wyglądały.
... I na takim pokazie zleciały de Falco ostatnie chwile do zmroku. A potem skierował swe kroki do mordowni, by uratować Aldonę. Po drodze przeklinając swą "heroiczność". Zabrał ze sobą też butelkę owego sikacza, którego nie zdołał opróżnić "Pod pędzącym królikiem".

Gdy już szpieg zaszedł w okolice przeklętego gniazda recydywistów, z oddali mógł usłyszeć dobiegające tam hałasy. A ponieważ robiło się coraz ciemniej, to i okolica wydawała się jeszcze gorsza niż parę godzin temu. Paru młodocianych typków stało przed jedną z paskudnych ruder i jakby od niechcenia podrzucali noże, albo bawili się pałkami. Napad i rabunek były chyba tutaj hobby. Lepiej uważać, bo Rennard gotów zginąć zanim w ogóle do mordowni wejdzie.

De Falco trzymał się cieni i powoli omijał potencjalnych rabusiów. W sumie, gdyby chciał pewnie zdążyłby zabić większość z nich zanim przyszło by im do głowy napaść na niego. Ale nie miał czasu na takie "zabawy". Podszedł w kierunku mordowni, trzymając palce blisko sztyletów. Dziś bowiem nie zamierzał się bawić w subtelności. Wziąwszy ostatni oddech dla uspokojenia Rennard wszedł do środka. Wnętrze mordowni oświetlone było przez potwornie kopcące lampy. Od strony czterech byle jak ustawionych stołów w kierunki de Falco popłynęły wrogie spojrzenia zakapiorów, którymi się straszy dzieci. Zasadniczo w tym budynku nie było niczego: ot, wspomniane stoły i leżące przy nich ławy do siedzenia, schody prowadzące na górę, jakieś drzwi prowadzące do innego pomieszczenia na parterze... i to w sumie tyle.
De Falco rozejrzał się za kominkiem, którego tu oczywiście nie było. Stanął w kącie i przyglądał się zgromadzonym typkom. W myślach przeklinał Rebekę i jej informatorów. Zamiast poinformować go dokładnie, czym jest to miejsce... walneli parę groźnie brzmiących insynuacji. A i Aldony, nie było nigdzie widać. Na razie Rennard obserwował sytuację, by się zorientować co do zasad panujących w tym miejscu.

Bierność de Falco nie jednała mu w tym miejscu przyjaciół. Jeden z ośmiu mężczyzn siedzących przy stołach splunął w jego stronę, jakby na zaczepkę.
Rennard spojrzał na niego zimnym spojrzeniem i rzekł mocno zachrypniętym głosem.- Nie szukaj problemów, bo je znajdziesz. Nie mam dziś ochoty, na zabijanie.
-O, patrzcie. Życie mu się znudziło- zabijaka uśmiechnął się paskudnie wstając od stołu. A razem z nim jeszcze trzech innych.
W dłoni szpiega błyskawicznie pojawiło się wąskie ostrze sztyletu. Jeszcze szybciej zostało ciśnięte w kierunku gadatliwego zabijaki, zabijając go na miejscu. Prosto w szyję, aby zabić. Nim ostrze dotarło w cel, w dłoni Rennarda był już kolejny sztylet.
- Który chce dołączyć do kumpla na tamtym świecie? -de Falco niemal warknął wypowiadając te słowa.

To mógł nie być najlepszy pomysł w życiu de Falco, za to całkiem możliwe że to ostatni. W tej spelunie nie chlały ubogie pijaczki, tylko najgorsze zakapiory, które nie zawahały się nawet sekundy by rzucić się na Rennarda, szczególnie, że zabił ich kumpla. W kiepskim oświetleniu zabłysnęły mętnie ostrza wyciąganych noży. Ci, którzy nie ufali do końca krótkiej stali wyjęli pałki. Siedmiu na jednego to i wiedźmin by nie podołał.
"Nie ma to jak głupia lojalność.-" Westchnął w myślach de Falco. Rennard rzucił się biegiem do drzwi, po drodze chowając szybko sztylet, a wyciągając ładunek hukowy. Krzesiwo dało iskrę, a krótki lont zapewniał, że wybuch nastąpi szybko. Rennard pognal rzucając za siebie wybuhową niespodziankę.

Nim jednak jeszcze zdążył rzucić ładunek poczuł jak coś wbija mu się głęboko w udo. Petarda poleciała gdzieś w tył. Huknęło jak cholera. Hałas i ból wystarczyły by Rennard zatoczył i wyłożył jak długi na ziemi. Noga bolała jak jasna cholera, gdy de Falco próbował wstać.
No nic...pozostało zacisnąć zęby i wydostać się z tego miejsca. Najszybciej jak tylko mógł odkuśtykał, oddalając się od tego przeklętego budynku póki oprychy oprychy były jeszcze zdezorientowane. Skrył się w jednej z uliczek i "przeobraził się" w skulonego żebraka. Sztylet na szczęście ominął tętnicę, ale na tym szczęście się kończyło. Ostrze noża było ząbkowane, więc przy próbie wyjęcia z pewnością rozharatałoby cały mięsień.
Więc Rennardowi nie pozostało nic innego, jak pokuśtykać do świątyni i złożyć datek, co by mu nogę uleczyli. Łatwo będzie wytłumaczyć kapłanom obecny swój stan. Wszak napadnięty został. A potem się zobaczy... Miał nadzieję, że tutejsi kapłani uporają się z tym jak najszybciej. Liczył że do wczesnego ranka nogę uleczą.

(...)

Świątyni Kreve wprost nie sposób było przeoczyć. Jasna łuna z placu świątynnego była widoczna praktycznie w całej dzielnicy klasztornej. Jej źródłem było ogromne palenisko, którego, mimo późnej pory, strzegli dwaj rycerze zakonni.
Sama świątynia była wysoka na kilkanaście metrów, niemal w całości zbudowana z czerwonej cegły, w kształcie przypominała niski prostokąt nawy głównej, postawiony na o wiele masywniejszym prostokącie całej budowli. W efekcie świątynia nie była w żaden sposób strzelista, szczególnie, że nie posiadała dzwonnicy. Front przyozdabiał ogromny witraż wyobrażający mężczyznę otoczonego aureolą płomieni. Żelazna brama wejściowa była jednak zamknięta, co jakoś nie poprawiało nastroju Rennardowi.

Niespodziewanym "wiernym" zainteresował się jednak jeden z rycerzy, zbliżając się do de Falco i głosem nie znoszącym sprzeciwu żądając jego tożsamości. Na szczęście, gdy szpieg wytłumaczył, że jest ranny, mężczyzna spuścił nieco z tonu. Sam podszedł do bramy i załomotał w nią.
-Kluczniku, uchyl że furtę. Ranny pomocy u Kreve szuka.

Wezwanie doczekało się odpowiedzi, bowiem po chwili otworzyła się mała furtka w wielkich stalowych drzwiach i Rennard mógł wejść do środka.
Rzeczony klucznik wyglądał dość nieciekawie: wysokie czoło w połączeniu z wyłupiastymi oczami nadawały mu karykaturalną fizjonomię.


Ale przynajmniej z oczu mu dobrze patrzyło.
-Co się stało panie?- zapytał od razu, biorąc de Falco pod ramie by było mu lżej.

Nie potrzeba było dużo tłumaczenia, sztylet bowiem wciąż tkwił w ranie i starczyło go pokazać. Zaraz więc Rennard zaprowadzony został do bocznej alkowy skrywającej dębowy drzwiczki. Było za nimi zupełnie ciemno, lecz klucznik skrzesał parę iskier i zapalił wiszącą na ścianie pochodnię. De Falco zamrugał kilkukrotnie oczami zanim rozpoznał kształty, które się przed nim ukazały: dwa rzędy łóżek stojących pod ścianą, w chwili obecnej pustych. Tyle, że pod łóżkami szpieg dostrzegał zatarte, brunatne ślady, jakby od krwi. Widać tutaj kapłani zajmowali się chorymi i rannymi. Rennard położył się na pierwszym lepszym łożu, a klucznik szybkim krokiem poszedł po kogoś, kto znał się na medycynie.
Wrócił po paru minutach z dwoma kapłanami ubranymi w szare habity. Jeden starszy, drugi młodszy, choć na dobrą sprawę kler i tak zawsze wyglądał tak samo. Ten starszy przyjrzał się ranie, a młodszy przysunął do łóżka stoliczek na którym wyłożył podstawowe chirurgiczne narzędzia. Klucznik zaś przyniósł miskę z wodą i czyste szmaty.
-Nieładnie pana poranili- zmartwił się starszy kapłan.-Broń to paskudna i nie sposób jej zwyczajnie z rany wyjąć. Mięsień trzeba będzie naciąć, a po wszystkim zszywać. Ale nie mogę obiecać, że wszystko się dobrze zrośnie- zaznaczył, a de Falco zrozumiał, że jest w gorszej sytuacji niż myślał.

do Sentisa

czerwiec, okolice miasta Skania, Rivia

No i udało się opuścić miasto bez nadmiernych kłopotów. Bogowie błogosławcie korupcję! O ileż trudniejszy byłby bez niej świat? No, a przynajmniej o ile trudniejszy dla oszustów, złodziei i kombinatorów? A to przecież pokaźny odsetek społeczeństwa.
Przed parą elfów była tylko spokojna droga, Ilia wtulała się w Sentisa, choć bardziej dla wygody niż z czułości. Niemniej dla postronnego widza mogli naprawdę wyglądać jak para kochanków w podróży. Technicznie rzecz ujmując, to nawet byli kochankami. Jeno poeci wtrącaliby pewne obiekcje.

Wszystko ładnie, wszystko pięknie tylko Sentis na pobycie w Skanii niewiele zyskał. Informacji absolutnie żadnych, pieniędzy nie za wiele, bo część poszła na łapówkę, część dostała Ilia, a obraz dalej jest nie spieniężony. A nawet jak będzie to elf będzie zmuszony tarabanić się znowu przez Rivię po swoją dolę. Uroczo. Co prawda w teorii Sentis mógł się zaszyć gdzieś w pobliżu miasta, ale na dobrą sprawę gdzie? W góry miał iść i liczyć, ze rozbójnicy o których się mówiło nie zabiją go dla czystej rozrywki? Po lasach się ukrywać jak dzikus? To nęci i to kusi.
Zresztą, ślęcząc tutaj dłużej na pewno nie odnajdzie Francesci, a ta kobieta intrygowała elfa na tyle by spróbował ją odnaleźć. Mniejsza o to, że była dobra w łóżku. Nie często spotyka się kogoś z wiedźminem na karku.

Pierwsza karczma przy której zatrzymał się Sentis z Ilią znajdowała się raptem dwie godziny konnej jazdy od miasta. Nie dość daleko by w niej odpoczywać po nagłym wyrwaniu z łóżka i ucieczce, ale dość by coś zjeść i wypić. I ewentualnie zaplanować co dalej.
Karczmarz ani goście jakoś specjalnie przybyciem elfów się nie zachwycili, ale ten pierwszy pieniędzmi nie pogardził, a ci drudzy nie byli chyba w nastroju na wszczynanie jakiś bójek. Sentis i Ilia mogli więc spokojnie zjeść śniadanie. W ciszy, bo dziewczyna jakoś nie odzywała się od opuszczenia miasta. Nie wyglądała na obrażoną, ani nic w tym stylu, ale jednak siedziała cicho.
W związku z tym złodziej mógł podsłuchać o czym się w karczmie gadało, a temat był zasadniczo tylko jeden- wojsko przyjechało zająć się czyhającymi w górach zbójnikami. Obóz rozbili jakieś dwie godziny drogi na południe od miasta, czyli z godzinę na południowy zachód od karczmy. Podobno już łapankę zaczynali robić. Na szczęście elf zmierzał na wschód, do traktu.

W międzyczasie Ilia skończyła śniadanie i postanowiła się w końcu odezwać.
-I co teraz? Do miasta już nie ma po co wracać.
 
Zapatashura jest offline  
Stary 24-08-2010, 21:36   #430
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wbrew pozorom niewydarzona szkapa Allora trzymała się całkiem nieźle. Ani nie padła, ani nie została z tyłu, ani nie zatrzymywała się na postój co pięć minut. Co prawda takie zdarzenie urozmaiciłoby monotonię podróży, ale z drugiej strony również byłaby pewnym utrudnieniem. Lepiej zatem, by się obyło bez takich 'atrakcji'.
A jeszcze lepiej by było, gdyby nie trafiali się młodzi idioci, co to pewni poparcia stojącego za ich plecami tatuńcia z forsą niewybrednymi zaczepkami obrażają innych, silniejszych.
Na szczęście Allor okazał się mądrzejszy, a jego opowieść o rudej maszkarze była całkiem niezła. Co prawda smarkacz historii opowiedzianej nie zrozumiał i nie docenił, ale odszedł. Nieco skrzywiony, gdyż bajka nie zakończyła się szczęśliwie, ale przestał zaczepiać Allora. Być może obawiał się, że po kolejnej zaczepce poczęstowany zostanie jeszcze dłuższą opowieścią.
Słuchacze pośmiali się jeszcze, niektórzy z historyjki, a niektórzy z chłopaczka naiwności, zaś jeden z najemników kolejną opowieść przedstawił, o równie smutnym i pouczającym zakończeniu.

Monotonia podróży, przerwana na moment, wnet wróciła.
Derrick drzemał nieco w siodle, podobnie jak niektórzy członkowie karawany. Prym jednak wiódł Allor. Jego wierzchowiec, z wyglądu na miano chabety prawdziwie zasługując, na pół nawet metra nie zmienił odległości dzielącej go od ostatniego wozu. A jego pan palcem nawet kiwnąć nie musiał i spał smacznie, kiwając się w rytm końskich kroków.
Nawet jeśli Allor z prawdą się nieco mijał, swe wojenne przewagi opisując, to koń wiedział aż za dobrze, jak utrzymać swe miejsce w szyku i jak zadbać o interesy jeźdźca.

***

Południowy postój był krótki. Tyle tylko, że można było zjeść posiłek siedząc na ziemi, miast w siodle, oraz konie napaść i napoić.
- Jeśli za długo będziemy popasać, to nocować będziemy w polu, a nie pod dachem - wyjaśnił, niepytany zresztą, Jan ze Skali. - A jak się pospieszymy, to wieczorem w sam raz do wioski zajedziemy.
Wkrótce ruszyli dalej.

***

Przewrócony wóz nie oznaczał ani miejsca bandyckiego napadu.
Stojący obok wozu kupiec, miast pomóc swym ludziom, lamentował w głos i włosy sobie rwał z głowy o czarnej bestii z piekła rodem, co to z lasu się wynurzywszy rzuciła się na konie i je z sobą porwała, do swej rodzinnej otchłani powracając.
- Zwalcie to do rowu i przejazd zróbcie - zaproponował jeden z widzów, gdy właściciel, za pomoc którą mu chciano udzielić, nawet piwa postawić nie zamierzał, o czym w głos mówił. - Precz z zawalidrogą, bo w polu nocować będziemy.
Kilku ludzi z ochrony taboru widząc oddalającą się wizję wczesnego dotarcia do wioski i spokojnego noclegu wnet się do roboty wzięli, a że chłopy były mocne wnet wóz ruszyli z miejsca. Kupiec jeszcze szybciej zdanie na temat piwa zmienił, lecz rozochoceni najemnicy na słowa niezbyt byli podatni. Dopiero brzęk wyciąganych z sakiewki monet i perora Jana ze Skali zmieniły ich nastawienie.
I chociaż niektórzy narzekali, że zepchnięcie wozu do rowu byłoby o wiele ciekawszą rozrywką niż stawianie go na koła, to po chwili wóz znalazł się w takiej pozycji, jak należy.
- Co to za diabeł był? - spytał Derrick kupca, gdy ostatnie pakunki z drogi na wóz przenoszono.
- Ano wielki, panie. Większy znacznie niż konie. I z rogami. O, takimi. I cały czarny. Stamtąd przygnał - kupiec krzaki znajdujące się na lewo od drogi wskazał - wóz obalił, konie porwał. O ja biedny... - znów zaczął lamentować kupiec, przypomniawszy sobie najwyraźniej o tym obowiązkowym dla wszystkich poszkodowanych zachowaniu.
Tymczasem Allor, co przed momentem jeszcze przy podnoszeniu wozu pomagał, wdał się w rozmowę z dwoma chłopami, co widać z pobliskiej wsi się zjawili. Po chwilach paru 'ochroniarz' Derricka zjawił się u jego boku i powiedział:
- No to już się wyjaśniła sprawa diabła.
Derrick spojrzał na niego zaciekawiony, ale Allor nie potrzebował zachęty do dalszego mówienia.
- No więc w wiosce stało się nieszczęście. Chłopi sprowadzili sobie byka, coby im krowy pokrył. No i wszystko było fajnie i w ogóle, aż się byczek nie wyrwał i nie pognało go w cholerę.
- Pewnie na jakąś mniej fajną Krasulę trafił i się chłop zniechęcił - powiedział Derrick.
- A i to być może, że ryża potwora to jakaś była - skrzywił się Allor - a byczek rozumu w głowie trochę miał. No i bryknął sobie, a że pokaźny był, to i szkód narobił. A teraz hasa sobie na swobodzie.
- I? - spytał Derrick.
- No i złapać by go warto... Chłopi bogaci nie są - rzekł Allor - ale zawsze jakoś starania wynagrodzą.
- Na mnie nie patrz - powiedział Derrick. - Ja tam za bykami po okolicy biegać nie będę. Do krów też go nie zaprowadzę, skoro taki niechętny. Weterynarzem nie jestem.
Allor znów się skrzywił, tym razem bardziej pociesznie.
- Tu nas trzech, czerech do kompanii by się zebrało, skoro wioska blisko i ochrona zbędna. Jeno pozwolenia mi trzeba, bo skoro na służbie jestem, to i prywaty czynić nie mogę.

Rozstali się.
Allor, z trójką najemników, na poszukiwanie byczka i koni spłoszonych wyruszył, zaś Derrick ku wiosce się skierował, przez chłopa jednego prowadzony, który to chłop po konia ruszył, by go do wozu kupca przyprząc. Derrick koni sprowadzać nie zamyślał, lecz inna sprawa ku wiosce go prowadziła.
Z gospodarzy, co na drodze byka stanęli, jeden czy dwóch oberwał nieco i medyka pomoc zdałaby się przydatna. Za co pan medyk zapłatę miał dostać - jeśli nie w monetach, to w naturze.
Pan medyk uśmiechnął się, wrażenie dość dwuznaczne słysząc. Przy małym nakładzie środków własnych tudzież czasu i wysiłku skłonny byłby udzielić pomocy za wygodne spanie na sianie i dobrą kolację oraz śniadanie. Powabny i chętny dodatek do łoża nie byłby niczym złym... choć niekoniecznym.
Z drugiej strony, jak każdy, miał świadomość, że coś tanio zdobyte kiepsko jest cenione i lepiej było niekiedy dużo żądać, niż usłyszeć za plecami "tani, to i kiepski być musi".
Ciąg dalszy perory chłopa wątpliwości wszelkie wyjaśnił. W skład owej 'natury' nocleg i posiłki wchodzić miały, tudzież prowianty różne, w tym i prosiak niewielki.
- Zobaczymy co i jak - powiedział Derrick - potem zaś o cenie porozmawiamy. Jak roboty będzie dużo i trudna będzie, to świniak nie starczy. Ale to się zobaczy i oceni - dodał, przerywając tym samym jakiekolwiek tłumaczenia czy wyjaśnienia prowadzącego go chłopa.

- To tamta chata - powiedział przewodnik, wskazując dom, niezbyt wielki, ale w przeciwieństwie do innych pobielany. - Tam mocniej poszkodowany leży. A i tam nocleg dostaniecie, czym już się wójtowa zajmie.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 23:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172