Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 12:09   #39
Penny
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Chris i Lena

Vilith odebrała ostatnie rozkazy od swojego zwierzchnika, spróbowała jeszcze wydobyć jakieś informacje o wiosce od dzieci, lecz niewiele udało jej się zdziałać. Może to ostry głos wojowniczki albo jej twarde spojrzenie onieśmieliły maluchy do tego stopnia, że nie powiedziały nic ponad to, że wskazały kierunek. Z pełnym irytacji westchnięciem wojowniczka ruszyła przed siebie nie oglądając się nawet na Makbeta, który musiał wydłużyć krok by nadążyć za szparkim krokiem Strażniczki.

Niedługo po ich odejściu opuścił obóz także Asmel w towarzystwie dzieci udając się w mniej-więcej tym samym kierunku, co Makbet i Vilith. Wkrótce beczenie stada umilkło w oddali, a Lena i Chris zostali przy namiotach razem Urmielem, który udawał nadzwyczaj pochłoniętego struganiem końców długich patyków, na które nabijał przekrojone na pół grzyby, zupełnie tak jakby były kiełbaskami.

W sumie wasze domysły były właściwe, gdyż po chwili w powietrzu rozszedł się dziwny zapach pieczonych grzybów. Strażnik przywołał was do siebie i pokazał jak trzeba piec te dziwaczne frykasy, po czym odszedł po zawinięte w cienkie szmatki małe, okrągłe bochenki i miski.
- Są jadalne, zapewniam was – powiedział spokojnie, jakby czytał wam w myślach. – I smakują nieźle. Trochę gorzkie, ale z chlebem da się znieść.

Danie to, choć wyglądało niepozornie, było bardzo sycące. W ustach grzyby okazywały się być bardzo soczyste, choć - tak jak ostrzegał – gorzkie. Jednak zagryzając je chlebem szybko można było pozbyć się tego posmaku w ustach.
- W tych lasach te grzyby to rzadkość – powiedział Urmiel, kiedy zaczęli jeść. – Ale znalazłem je w kępie młodych iglaków. Na Północy, skąd pochodzę, można je spotkać w innej odmianie, ale są bardzo cenne. I ma się po nich miłe sny.
Spojrzał uważnie na Lenę, a po chwili wahania zwrócił się wprost do niej.
- Jeleno, powiedz mi czy twoja wiara zabrania ci wzięcia do ręki oręża? – spytał świdrując ją uważnym wzrokiem. Zarówno ona, jak i Chris, mieli wrażenie, że Urmiel nie jest tylko gwardzistą Cesarzowej. Było w nim coś więcej, ale dopiero teraz zdaliście sobie z tego sprawę. – Pan kapitan tego nie powie, lecz martwi go to i myślę że chciałby znać przyczynę.

Makbet

Dziewczyna szła szybko, lecz w końcu zwolniła słysząc niezbyt równy oddech towarzysza. Posłała mu przepraszające spojrzenie i pozwoliła nawet na chwilę do odsapnięcia. Gdy znów ruszyli dostosowała swój krok do jego tempa i szli teraz już ramię w ramię. Prowadząc wzrok wzdłuż rzeki w końcu zauważyli małą osadę w zakolu rzeki. Pod ich stopami rozpościerała się dolina w zielonej ramie pastwisk. Można by sądzić, że to żyzna i bogata dolina na uboczu, a właściwie…
- W środku niczego – pełne irytacji słowa wyrwały się z ust kobiety razem z innym słowem, którego cudowny kryształ na szyi Makbeta nie zdołał przetworzyć tego na zrozumiały język. Jednakże z jej miny wywnioskował, że było to jakieś soczyste przekleństwo. Pytający wzrok mężczyzny sprawił, że mimowolnie dziewczyna zarumieniła się.
- Po prostu myślałam czym zapłacimy w karczmie – wyjaśniła. – Wydaje mi się, że jesteśmy daleko od uczęszczanych szlaków, możliwe że stosują tu głównie handel wymienny, co by nas totalnie ugotowało… ja mam tylko marne resztki z mojego ostatniego żołdu – zaśmiała się krótko. – Murion zastanawiał się czy dostaniemy zwrot za te dziesięć lat.

Wydawało się, że osada jest blisko, jednakże w czystym górskim powietrzu wszystko wydaje się bliższe, jednakże marsz zabrał im sporo czasu. Osada wyglądała jak każda wioska rybacka. Było dość późno, na głównej ulicy panował spory ruch, jednakże pojawienie się obcych wywołało sporą sensację. Nie zwracając na to uwag Vilith skierowała się prosto do budynku, który najpewniej musiał służyć tutejszym za karczmę.

Pomieszczenie było ciemne, gdyż małe okienka o szybach z brudnej rybiej błony nie przepuszczało wiele powietrza, w którym unosił się zapach ryb, potu oraz jedzenia, co przypomniało Makbetowi, że po długim marszu jest nie tylko spragniony, ale także głodny. Po krótkiej rozmowie z karczmarzem Vilith zapłaciła mu złotą monetą, której prawdziwość sprawdził na swojej szczerbatej szczęce, po czym nalał im po kuflu pienistego i ciemnego piwa.

Po kilku chwilach do stołu przysiedli się dwaj rybacy, ale ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Strażniczka obdarzyła ich świdrującym spojrzeniem sponad krawędzi kufla.
- Powiedzcie mi, dobrzy ludzie, co się tu do cholery dzieje – powiedziała spokojnie, odstawiając piwo. – Czuję się jakby nie było mnie w Cesarstwie dziesięć lat i nie rozumiem, co się dzieje wokół. Kiedy schodziliśmy z gór spotkaliśmy dwójkę dzieci, która przed nami uciekła. A gdy je dogoniliśmy to stwierdziły, że boją się bandytów. O co tu chodzi?
Wszyscy zebrani popatrzyli na nich z niedowierzaniem, a po przedłużającej się chwili milczenia jeden z mężczyzn odezwał się grobowym głosem.
- Naprawdę nie wiecie? Całe wojsko Cesarstwa miota się po kraju wyszukując buntowników.
- Hm, więc napadają was buntownicy? – spytała, a mężczyźni parsknęli śmiechem, który Makbetowi wydał się bardzo gorzki.
- Nie. To elitarne jednostki jaśnie nam panującego Cesarza stworzone by walczyć z buntownikami i karać tych, którzy im pomagają. – dopowiedział karczmarz stawiając przed nimi miski z parującą kaszą. – Najgorsze zbiry z Cesarstwa z władzą jak stąd do Wysp Równoleżnika. Napadają na wioski pod byle pretekstem, a czasem i bez pretekstu.
Vilith spojrzała zaskoczona na karczmarza, a potem na Makbeta.
- Wygląda na to, że ruch oporu jest solą w oku Cesarza – szepnęła, pochylając się w jego stronę.
- Cesarzowa nigdy by na to nie pozwoliła – mruknął jeden z młodszych rybaków w głębi sali, a siedzący obok niego starszy trzepnął go w głowę, rozglądając się w napięciu wokoło.

Lena i Chris, a potem wszyscy

Cienie wydłużyły się, a słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a Wielkich Orłów, ku waszemu zdenerwowaniu, nie zobaczyliście na horyzoncie. Gdy słońce do połowy schowało się za zachodnim szczytem do obozu przyszedł Asmel. W ramionach trzymał wiklinowy kosz przykryty białym płótnem. Kapitan wydawał się być zasępiony, choć z lekkim uśmiechem wyjaśnił, że matka dzieci tak się ucieszyła z ich powrotu, że obdarowała go owczym serem i bochenkiem chleba. Nic jednak nie wyjaśnił, tylko usiadł przy ogniu.
- Haelith – powiedział w końcu, a Urmiel, który stał na skraju obozu wypatrując powracających towarzyszy, odwrócił się zdziwiony.
- Tak? – zapytał, a wy zrozumieliście, że wcześniej nie przedstawiono wam go prawdziwym imieniem.
- Czy możesz dowiedzieć się, gdzie są nasi Jeźdźcy? – spytał nawet nie patrząc na niego.
- Kapitanie, jestem tylko szamanem – powiedział powoli. – Nie wymagaj ode mnie tego, co robi czarodziej. Jednakże… są gdzieś blisko. Coś ich powstrzymuje.
Widać kapitanowi wystarczyła taka odpowiedź, gdyż skinął głową. Kilka chwil później do obozu wrócili Makbet i Vilith. W takim składzie zebrali się wokół ogniska, do którego dorzucono drewna by strzelające w górę płomienie oświetliły ich twarze. Vilith zrelacjonowała pobyt w wiosce, a Asmel tylko potwierdził to, czego się dowiedziała.
- Zapewne nikt wam nie powiedział, ale wśród nich są Orli Jeźdźcy – powiedział spokojnie. - Miejmy nadzieję, że wśród mieszkańców wioski nie ma donosicieli– powiedział, grzebiąc patykiem w ognisku. –To zmienia postać rzeczy. Widać buntownicy są dobrze zorganizowani i Cesarz się ich boi dlatego zorganizował takie szwędające się grupy. Jednakże… nie podoba się mi to opóźnienie.
- Nam też nie – odpowiedział znajomy głos. Poderwaliście się z miejsc, lecz w krąg światła weszła Tanira. – Wybaczcie, że tak późno, ale mieliśmy małe kłopoty. Dzisiaj rano przezornie wysłaliśmy ptaki na przeszpiegi i doszły nas słuchy o jakimś podejrzanym oddziale kręcącym się po okolicy. Wśród nich byli także Jeźdźcy, więc woleliśmy nie ryzykować z lataniem za dnia. A teraz szybko, zwijajcie obóz. Nie ma czasu do stracenia. Noc jest ciemna, wylecimy z doliny i nikt nas nie zobaczy.

***

Wasza podróż trwała jeszcze wiele dni i nocy, które wydawały się być takie same. Męczące, rutynowe i nijakie. Wyglądało na to, że zgubiliście ogon, lecz tego nikt nie wiedział na pewno. Krajobraz stopniowo się zmieniał, robiło się coraz cieplej odkąd zostawiliście za sobą pasmo górskie. Wciąż pod nogami było zielono, lecz stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej suchy. Aż w końcu ujrzeliście na horyzoncie rzekę wyznaczającą granicę Cesarstwa z królestwem Manartum oraz miasto Raendr wybudowane na obu brzegach rzeki. Jeźdźcy podlecieli jak najbliżej miasta, lecz by nie zwracać na siebie uwagi musieli wylądować na pustkowiu po wschodniej stronie miasta. Jako, że wszystko wokoło było płaską jak stół, odkrytą pustynią Jeźdźcy nie zostali z wami, gdyż nie znaleźli żadnego schronienia dla swoich niezwykłych wierzchowców. Dlatego ustaliliście, że poczekacie dwa dni na pozostałych, lecz gdyby nie przybyli musieliście założyć, że stało się najgorsze i ruszyć w stronę miasta. Po tych słowach i ciepłych pożegnaniach Crundczycy odlecieli.

Czekaliście aż do zachodu słońca. Pierwsza małą kropkę na czerwieniącym się niebie zobaczyła Lena, a później już wszyscy z napięciem obserwowaliście szybko powiększający się punkcik. Gdy zbliżył się na tyle, byście rozpoznali kontury zdziwiło was, że w kierunku obozu leci tylko jeden orzeł. Wkrótce wylądował nieopodal, a w krąg obozu wszedł śmiertelnie blady i zmęczony Murion oraz Ryszard z prowizorycznie obandażowaną głową, zaś Jeździec odleciał tak szybko jakby pędziło go stado demonów prosto z piekielnej czeluści. Zapadła pełna napięcia cisza.

- Ja… - zaczął wojownik i zaciął się, zachwiał i zapewne padłby na ziemię gdyby nie stojący niedaleko Chris, który go potrzymał. – Zawiodłem, kapitanie. Znaleźli nas cesarscy, nie wiem jak. Zaatakowali obóz gdy tylko znaleźliśmy się poza łańcuchem gór… Ja… nie wiem co stało się z resztą.

Posadziliście ich na ziemi w pobliżu ogniska, daliście wody. Z jego bezładnego opowiadania dowiedzieliście się, że oddział żołnierzy musiał zostać poinformowany o tym, że podejrzana grupa kieruje się na południe. Jeźdźcy, którzy zmusili was wcześniej do podzielenia wiedzieli dokładnie co robią i swoim lotem nadali ich podróży kierunek, a oni się nie zorientowali na czym polegał podstęp. Murion uniknął pierwszego zaskoczenia atakiem tylko dlatego, że odszedł za potrzebą, a Perren, który ich do was przywiózł zdołał wspiąć się na swojego Orła i uciec. Co do Ryszarda i Strażnika uniknęli pojmania tylko dlatego, że obaj stoczyli się po skarpie – Ryszard bo cios w głowę ogłuszył go, a Murion dlatego, że pobiegł za ziemianinem. Obaj z powodzeniem udawali martwych, przez co nikomu nie chciało się po nich schodzić. Co najdziwniejsze było dla wszystkich cesarscy nie zaatakowali by zabić, lecz po to by wziąć jeńców.

Zapadła cisza przerywana tylko strzelającym w ogniu drzewem. Nie były to najprzyjemniejsze wieści, lecz mogliście mieć tylko nadzieję, że wasi niegdysiejsi towarzysze wciąż żyją.
- Nie możemy zawrócić – powiedział Asmel z bólem w głosie. – Jesteśmy blisko Raendr, ale musimy mieć się na baczności. Mamy wyroby z Crund, które możemy tam spieniężyć i zapewne uda nam się dołączyć do jakieś kupieckiej karawany, która płynie w kierunku Treganu. Im szybciej opuścimy te miasto tym lepiej.
Spojrzał na jedyne kobiety w grupie – Jelenę i Vilith.
- Wy będziecie musiały zakryć twarze, takie są zwyczaje w tym mieście – powiedział, na co Vilith roześmiała się szczerze.
- Nie muszę, Asmelu. Wszyscy widzą, że pochodzę z Wysp. My nie musimy zakrywać twarzy, gdyż cały świat poważa nasz żeglarski kunszt. Dla nich nie będę kobietą tylko marynarzem.
Kapitan skinął głową w odpowiedzi.
- W porządku. I tak rzucamy się w oczy – stwierdził w końcu. – Dobrze, posłuchajcie. Jutro wstaniemy o świcie i podejdziemy do bram miasta. Przed południem powinniśmy być na miejscu. Mostem przejdziemy na stronę Manartum do dzielnicy handlowej. Tam się rozdzielimy. Urmiel i ja pójdziemy sprzedać skóry i wyroby z kości, które dał nam brat Minasa, Murion i Vilith rozeznają się w plotkach, a reszta rozdzieli się i poszuka transportu. Powiecie że wśród nas jest marynarz z Wysp oraz dobrze wyszkoleni wojownicy. Nie mamy za dużo pieniędzy by zapłacić za przewóz, lecz możemy to zrekompensować świadcząc usługi. Przed zachodem spotkamy się w miejscu, w którym się rozdzieliliśmy i postanowimy, którym statkiem popłyniemy. Vilith może iść sama, lecz wolałbym by Lena poszła w towarzystwie kogoś. W Manartum kobiety nie są ani wykształcone, ani nie pokazują się na ulicy, chyba że na targu i to te biedniejsze, które nie mogą sobie pozwolić na niewolnika. Dlatego musisz być bardzo ostrożna, Leno. Dbaj by nikt nie zobaczył twej pięknej twarzy i nie pozwól by cię zaczepiano.

Po tych słowach kapitan poprosił wszystkich o to by odpoczęli, sam zaś wyszedł poza krąg światła ogniska.

***

Miasto wydało wam się szczytem osiągnięć cywilizacji biorąc pod uwagę, że kilkanaście ostatnich dni spędziliście w leśnej głuszy. Przypominało pustynne miasta pokazywane w filmach historycznych lub opisywane w książkach. Ulice były tłoczne i gwarne a zewsząd dolatywał was duszący zapach, który był mieszaniną potu, perfum i egzotycznych zapachów. Na kramach i stoiskach dzielnicy handlowej pyszniły się drogie tkaniny o soczystych barwach karminu, brązu, zieleni i złota, a kupcy wychwalali pod niebiosa swój towar jako „jedyny taki na rynku, najlepszej jakości, prosto z żyznych plantacji delty Unissy”. Dzięki magicznym kryształom na swoich szyjach rozumieliście większość tych głosów, choć i tak na niewiele wam się to przydało, gdyż sens słów gubiliście gdzieś w tym ogłuszającym zgiełku. Na głównym placu targowym przy fontannie rozdzieliliście się tak, jak przewidywał to plan i umówiliście się na powrót, gdy słońce chylić się będzie już ku zachodowi.

Idąc wzdłuż portu naliczyć można było co najmniej dziesięć statków kupieckich, które powoli przygotowywały się do wypłynięcia. Niewielu jednak było chętnych do wzięcia na pokład obcych, a jeśli już to za sumę, która wydawała się wam horrendalnie wysoka. Nikt też nie potrafił powiedzieć, kto mógłby przewieźć was do Treganu.

Zniechęceni wróciliście na umówione miejsce, a widząc miny waszych towarzyszy byliście pewni, że nikt nic nie znalazł. Został wam brzeg po stronie Cesarstwa, lecz to wiązało się z pewnym ryzykiem, gdyż jak głosiła plotka straż miała baczenie na wszystkich obywateli Cesarstwa udających się do stolicy sąsiedniego królestwa.

Nie widząc innej rady udaliście się do gospody po tamtej stronie Raendr, w której cały dzień Murion i Vilith siedzieli słuchając rozmów stałych bywalców. Zasiedliście przy stole, zamówiliście jadło i napitek, ale zanim je przyniesiono jedna z kelnerek poprosiła was do alkierzyka obok głównej sali, gdyż pewien możny gość chciał z nimi porozmawiać. Pomieszczenie oddzielone od ogólnej było przestronne i jasne. Długa ława była zastawiona jedzeniem i napitkiem, który mógłby się wydawać iście wystawną ucztą. U szczytu stołu siedział ogorzały jegomość w strojnym stroju, który władczym gestem zaprosił was byście spoczęli i najedli się do syta.
Był mężczyzną w słusznym wieku, którego czarne włosy poprzetykane były już pasmami siwizny. Pyszny, nabijany szmaragdami pas opinał się mocno na jego wydatnym brzuchu, a spojrzenie jasnych oczu w okrągłej twarzy zdradzało człowieka uczciwego, ale także chytrego jak większość przedstawicieli jego zawodu. Poznaczone troskami czoło zmarszczyło się lekko na widok bandy, która wkroczyła do jego ustronia.
- Nazywam się Zorion, jestem kupcem. Słyszałem od znajomego kapitana, że po tamtej stronie jacyś obcokrajowcy szukają transportu do Treganu – powiedział, wysączając z pucharu łyk czerwonego wina. – Kazałem mojemu podwładnemu wywiedzieć się o co chodzi, a ten śledził was odkąd opuściliście główny plac. Cieszę się, że wybraliście właśnie ten przybytek.
Umilkł gdy przyszła służąca by wymienić dzbany z winem.
- Chodzi o to, że mam towar, który chcę przewieść do Treganu – podjął gdy za służącą zamknęły się drzwi, a gwar sali ucichł - jednakże od jakiegoś czasu rzeka jest żeglowna tylko do zrujnowanego miasta Ethusem, które nawiedziła ponoć jakaś straszna plaga i ludzie opuścili to miasto. Teraz przez tutejszych jest nazywane Maeh’ta. Przed miastem wszystkie galery są rozładowywane i zawracane, a towar jedzie dłuższą drogą rojącą się od bandytów i łowców niewolników. Nie wierzę w te zabobonne bzdury o duchach, lecz prawdą jest, że miasto jest jakby wymarłe. W każdym razie chcę przepłynąć starą trasę za wszelką cenę, gdyż moje towary są luksusowe, a wiadomo, że takie są łakomym kąskiem dla bandytów, zresztą wszyscy, którzy by zgodzili się na eskortowanie karawany chcą pieniędzy z góry. Problem w tym, że ich nie mam, bo cały mój majątek poszedł na zakup tych towarów. Na sprzedaży ich w Treganie mogę zarobić krocie i dopiero wtedy będę w stanie spłacić długi, które pozaciągałem. Podobno wśród was są dobrze wyszkoleni wojownicy… no cóż, kiedy tak na was patrzę to mam co do tego wątpliwości, jednakże pozory mylą – zaśmiał się sucho. – Zapłacę wam skromną sumę, gdyż sam narażam się na niebezpieczeństwo. Widzi mi się, że co najmniej połowa z was jest z Cesarstwa, ale nie macie na to żadnych dokumentów, a straż zarówno Manartum, jak i Cesarstwa uważnie sprawdza każdy statek wypływający i wpływający do portu. Chyba zarówno Cesarz jak i pan Manartm boją się buntowników. Mam jednak znajomości, które pozwolą mi uniknąć kontroli. Zainteresowani? Cóż, przemyślcie to sobie. Teraz was zostawię na godzinę, gdyż muszę się umówić z kapitanem statku. Wy zostańcie tutaj i przemyślcie propozycję. Jedzcie i pijcie, na mój koszt.

Wychylił ostatni puchar wina, po czym wyszedł z alkierza przypominając przy tym trochę załadowany po brzegi statek prujący morskie fale.
- Maeh’ta – powiedział cicho Murion łapiąc za dzbanek wina. Gestem zaproponował napitek siedzącej obok Lenie. – Co to znaczy?
- W moim ojczystym języku – powiedział powoli Asmel – nazywa się tak miejsca zamieszkałe przez upiory, uroczyska. Cokolwiek spotkało to miejsce musiało być straszne. Podróż jest tak samo niebezpieczna jak przedzieranie się przez wąwóz wyjętych spod prawa. Jednakże podróż rzeką zajmie nam tydzień z okładem. Lądem co najmniej miesiąc. Jeżeli mamy podjąć ryzyko, chcę by wszyscy dobrze się zastanowili i powiedzieli co o tym myślą. Nie wykręcajcie się nieznajomością kraju, gdyż ja też dobrze go nie znam. Pochodzę z Dalszego Południa, nigdy nie bywałem tutaj. Musicie być świadomi niebezpieczeństwa, jakie może czaić się na żeglownej trasie.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline