Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 24-08-2010, 19:40   #31
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Minty

Uczta okazała się być świetnie przygotowana. Jedzenie było smaczne, a atmosfera swojska i miła. Biorąc pod uwagę to, że goście znajdowali się w obcym dla siebie świecie, był to nie lada wyczyn.
Ryszard od dawna chciał z kimś porozmawiać, jednak z natury był człowiekiem, któremu ciężko było zawierać nowe znajomości. Dopiero teraz, na uczcie, kiedy atmosfera mocno się poluźniła zdecydował się podjąć kroki w kierunku bliższego poznania swoich towarzyszy. Jako pierwszy „cel” obrał sobie Jelenę.
- Świetne jedzenie - rzekł Ryszard nie bardzo wiedząc jak zacząć rozmowę.
- Owszem - Spojrzała na młodego mężczyznę. - I do tego na pewno w stu procentach bio - Dodała jakby żartem.
- Ale to nie to, co w Polsce... - zamyślił się. - Cholerka, jestem chyba zbyt uczuciowy, trudno mi przestać tęsknić do ojczyzny... Co oczywiście nie zmienia faktu, że tutaj jest pięknie. I interesująco.
- To chyba normalne, że tęsknisz. Ja osobiście wolałabym być teraz w domu. Ale, jesteśmy tu, więc należy poszukać dobrych stron tego.
- Też tak myślę. Powoli nawet przekonuję się do tego świata. Jest taki dziewiczy, nieskażony... Dodatkowo zawsze uwielbiałem fantastykę - dodał uśmiechając się. - Kto by pomyślał, że znajdziemy się w takim miejscu...
- Dziewiczy? Nieskażony? - Spytała zaskoczona. - Wątpię. Patrz na powód, dla którego nas tu sprowadzono.
- Dobra, może źle się wyraziłem. Chociaż tutejszy świat jest mniej skażony od Naszego. W tej kwestii nie mam wątpliwości. No ale to nie czyni go jeszcze nieskażonym - dodał. - Ale spój... chociaż nie, magia komplikuje sprawę. Ciekawe, jak nazywa się ten świat - rzekł nieco "z innej beczki".
- Ale nieskażony w jakim sensie?
- Nieskażony cywilizacją – odpowiedział.
- Ale można rozumieć to jako nieskażony... yyyy... podłością, chociaż to raczej bzdura.
- Wiesz, na naszej cudownej Błękitnej Planecie - Nie było tu ani krztyny drwiny. - też można spotkać takie ludy koczownicze.
- Też racja... Wiesz, początkowo chodziło mi o pierwotność, ale to za mocne słowo. I jakieś takie... no, niepasujące do tego świata magii.
- Obawiam się, że szybko zmienisz zdanie o tym świecie. Ale... - Uniosła swój kubek do góry. - Póki co jest przyjemnie. - I wypiła jego zawartość.
- Oby nie tak szybko - Ryszard uniósł kubek, w którym czerwienił się sok owocowy i również opróżnił go w kilka sekund. - Ale niektórych plusów nie da się podważyć.
- W końcu jaki facet nie chciał być w dzieciństwie rycerzem.
- Tak - Rozmarzyła się. - Gdzie indziej przynoszą śniadanie do łóżka. Przygotowują kąpiel?
- W końcu najciekawsze: gdzie indziej można być bohaterem?
- Praktycznie z przypadku - dodał.
- Bo kryteria doboru Naszej drużyny cały czas pozostają dla mnie tajemnicą.
- Bohaterem? - Uniosła oczy w górę. - Obudź się. Żadnym bohaterem nie będziesz. A przynajmniej nie tak jak w książkach.
- Jak to nie? Wszystko na to wskazuje.
- Mamy uratować królestwo, będziemy bohaterami. - Cesarstwo - poprawił się. - To nawet lepiej.
- A skąd wiesz, że... - A zresztą co ona będzie mu tłumaczyła. Nalała sobie coś jeszcze do kubka i ponownie wzniosła go do góry. -To za tych bohaterów
- Za bohaterów. I za optymizm - Ryszard wzniósł toast kubkiem ciepłego mleka.

***

Jak wiele rzeczy może zmienić się jedynie dlatego, że ja jestem tutaj... Czy jestem już skazany na to, że gdy powrócę do domu zastanę jedynie starców i świat, którego już nie znam?
Nie, nie to niemożliwe. Tym razem magowie będą ostrożni, będziemy mieli szczęście, Bóg weźmie Nas w opiekę...
Tak, Bóg... ale czy on jest? Co jest kłamstwem: Pismo Święte, teorie, czy może zwyczajnie nie potrafimy ich zrozumieć?
Ten świat przeczy istnieniu Boga takim, jakiego go znamy, poważnie podważa jego istnienie w ogóle.
Jak ufać teraz czemukolwiek, skoro najmocniejsza prawda w moim życiu legła w gruzach ot tak, niczym domek z kart??
Najmocniejsza teoria... zbudowana na samej niepotwierdzonej wierze, a nie na poznaniu... I jak tu wierzyć w cokolwiek?
I tak nie potrafię przyjąć, że Boga nie ma. Chociaż czasami chciałbym. Wszystko byłoby łatwiejsze.
Nawet teraz pluję sobie w twarz za to, co myślę. Nie wiem, czy to mnie cieszy, czy niepokoi. Chyba po trochu z każdego.
Nie mogę łapać się każdej nadziei, nie będziemy mieć szczęścia, Bóg nie weźmie Nas w opiekę, a magowie nie poznają żadnych nowych prawd, które umożliwią im zapewnienie Nam bezpieczeństwa w podróży... Nie chcę się później zawieść. Ale muszę czymś żyć!
Będę żyć wiarą, kolejny już raz. Będę wierzyć w to, że tym razem los się do mnie uśmiechnie.

***

Na wieść o tym, że walka mieczem idzie mu miernie, Ryszard poczuł niemały zawód. Był sportowcem, nienawidził przegrywać. Mimo wszystko nie zamierzał jednak zrezygnować z nauki walki tą bronią. Jedynie przykładał się do tego już mniej, siły zostawiając na naukę strzelania z łuku. W końcu nigdy nie wiadomo jak przyjdzie nam bronić życia.
Po długim i męczącym treningu strzeleckim Polak czuł się wykończony. Tego dnia nie było inaczej, a do wystrzelenia zostało mu jeszcze kilkanaście celnych strzałów. albo i kilkadziesiąt... Mimo wszystko Czereśniowiecki uwielbiał strzelać z łuku. Sprawiało mu to o wiele więcej przyjemności, niż machanie mieczem. A i tak nie miał nic lepszego do roboty.
Nawet najbardziej przyjemne rzeczy mogą spowodować zmęczenie i od czasu do czasu należy odpocząć. Najlepiej w cieniu drzewa, chroniąc się przed upalnym słońcem.
Makbet klepnął trawę obok siebie.
- Siadaj - powiedział. - Chwila przerwy dobrze zrobi i tobie i mi.
- Dobrze powiedziane - Ryszard spoczął obok Makbeta. Milczał przez chwilę, obracając w rękach łuk. - Niesamowite... To wszystko, cały ten świat nagle stał się taki rzeczywisty. To zaskakujące jak problemy mogą wyklarować sytuację...
Makbet przeniósł wzrok z Ryszarda na trzymany przez niego łuk, a potem ponownie spojrzał na towarzysza 'wycieczki'.
- Najważniejsze, że robią to z odpowiednim wyprzedzeniem - odparł. - Brak wiary w prawdziwość tego świata mogłaby się boleśnie zemścić. Ładnie tu - ruchem ręki objął połowę okolicznej przyrody - ale sądząc z tego, co widzieliśmy i słyszeliśmy - dość niebezpiecznie.
- Tak, ładnie... ale jeszcze obco, chociaż zdaje mi się, że nieodwracalnie łączymy się z tym światem, ale to pewnie zbyt sentymentalny punkt widzenia - dodał z uśmiechem Ryszard.
- Prawdę mówiąc mam nadzieję - odparł Makbet - że nasz związek nie będzie, jak to powiedziałeś, nieodwracalny. Świat jest piękny, ale mimo wszystko jesteśmy tu obcy. Zgubisz naszyjniczek i nawet sobie nie pogadasz... A im dalej - machnął w stronę, w którą mieli się udać - tym będzie ciekawiej. Jeśli nie dogadasz się z dziewczyną czy karczmarzem, to pół biedy, ale wrogom od razu wpadniemy w oko. Nigdy nie przepadałem za nudnym życiem, ale bez przesady. - Uśmiechnął się. - Nadmiar emocji jest szkodliwy dla zdrowia.
- A cały czar może prysnąć w jednej chwili... Nie wiem, jak reszta, ale ja nie chcę tego używać - tutaj poklepał leżący obok łuk. - Oczywiście w ostateczności, kiedy od tego będzie zależało czyjeś życie.. zresztą, co tam, po co się martwić na zapas?
Makbet pokręcił głową.
- Nikt nie chce, ale nasi przyjaciele gwardziści są pewni, że bez tego się nie obędzie. A że znają ten świat lepiej niż my, to chyba mają rację. Ta twoja ostateczność może nadejść zbyt szybko.
Też bym sobie pochodził po okolicy, nie przejmując się niczym. Wspaniała wycieczka by była.
- Za to - mówił dalej z kpiącym uśmiechem - niedługo poczujemy się jak bohaterowie z bajki dla dzieci, spieszący z pomocą uwięzionej, nieszczęśliwej księżniczce. Marzyłeś o czymś takim jako mały chłopak?
- A kto nie marzył? Jednak nigdy nie przypuszczałem, że z marzeń może zrobić się coś więcej... Nawet w tej chwili podchodzę do tego wszystkiego w lekko marzycielski sposób.
- Tak to jest, jak bogowie zabierają się za spełnianie marzeń - roześmiał się Makbet. - Tylko ręki księżniczki pewnie nie będzie...
Miał cichą nadzieję, że w krytycznej sytuacji podejście Ryszarda do całej sprawy będzie nieco bardziej realistyczne. Jemu także nie odpowiadało zabijanie, ale w sytuacji "ja jego, czy on mnie" nie zamierzał się wahać.
Ryszard uśmiechnął się i dźwignął na nogi.
- No, pora trenować. Coraz bardziej podoba mi się to strzelanie.
- Jeszcze trochę i będziemy lepsi od Robin Hooda - powiedział Makbet, również przerywając odpoczynek. - Może pora zacząć próbować strzelać do ruchomego celu? - zaproponował.
- Zaraz się coś wykombinuje...
Ryszard przez chwilę szukał czegoś, co mógłby przytwierdzić do drzewa i rozbujać, tworząc ruchomy cel, jednak nieznalazłszy niczego, co spełniałoby jego oczekiwania postanowił zwrócić się w tej sprawie do Minasa.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:41   #32
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Discordia

Mimo najszczerszych chęci, Kate nie umiała się dostosować do warunków. Wszystko dla niej było jakieś takie inne, nie-swoje. Niby drzewa były zielone, świerszcze cykały w trawie a ptaki latały na niebie. Księżyc świecił w nocy a słońce w dzień. Dookoła były góry a pod stopami trawa i kamienie. Wszystko było prawie takie samo. No właśnie, prawie. Drzewa należały do gatunków, których nie znała. To, co odzywało się w krzakach z pewnością niewiele miało wspólnego z cykadami. Księżyc był za duży a gwiazdy układały się w konstelacje, których nigdy nie zobaczyłaby na Ziemi. Nawet góry były jakieś inne, obce. Obce. To było słowo, którego nauczyła się używać i rozumiała je teraz doskonale. Zyskało nowe znaczenie nagle, w ciągu kilku dni marszu do wioski Minasa. Dosłowne znaczenie. A ludzie, którzy ją otaczali, mieszkańcy tego dziwnego świata, to byli właśnie obcy. Nie Klasyczne Zielone Ludziki, nie wielkookie istoty z Roswell tylko obcy, którzy wyglądali prawie jak ludzie. Różnili się tylko drobnymi szczegółami, jak niebieskawy odcień włosów lub inny język. Ale to wystarczało, żeby byli obcy.
Kate nie żywiła do nich nienawiści, nie bała się ich ani nie okazywała niechęci, chociaż może powinna. W końcu przez ich głupie pomysły wylądowała na tej zapomnianej prze boga planecie z dala od własnego życia. Przez większość czasu obserwowała, rzadko się odzywała, dużo słuchała. Nie lubiła niekontrolowanych sytuacji a tu znalazła się w obcym środowisku, którego nie mogła kontrolować dopóki nie zrozumiała praw nim rządzących. Dlatego zamknęła się w sobie, jak w kokonie, który oddzielał ją od świata grubą błoną. Taki bufor bezpieczeństwa, przez który nic się nie przebijało. Z drugiej strony również i ona nie mogła wydostać się na zewnątrz.
Czasem tylko wyciągała rękę i dotykała czegoś takim, jakim jest. Czasami dotykała, dosłownie. Zwykle przypadkiem, jak na przykład w czasie walki lub podczas jedzenia. Tak, aby nikt się nie zorientował. Wzięliby ją przecież za wariatkę. Tylko w niektórych momentach wracała do rzeczywistości przyjmując ją z dobrodziejstwem inwentarza. Tak było na przykład, gdy zjechała na łeb na szyję po zboczu prosto na Ryszarda i zobaczyła krążące nad doliną orły. Lub gdy pierwszy raz trzymała w dłoniach miecz. Poczuła się wtedy zarazem absurdalnie i pewnie.
Zwykle jednak wszystko, co ją otaczało docierało do niej jako sen lub halucynacje. Niestety, nie trwało to długo. Wszystko, co dobre, kiedyś musi się skończyć. Więc mimo usilnych starań z jej strony, w końcu życie upomniało się o Kate i przywróciło ją do rzeczywistości bardzo brutalnie.
Trening w wiosce podziałał na nią jak kubeł zimnej wody. To już nie była zabawa ani takie sobie machanie mieczykiem bez ładu i składu. O nie, to było ciężkie, wyciskające pot doświadczenie, po którym Kate poczuła się przywiązana do tego kawałka żelaza, który trzymała w dłoni. Zmachana, odpoczywając na trawie między sparingami, przypomniała sobie treningi, jakie fundował jej Stuart Patterson, jej trener skoków. Nie myślała, że może być jeszcze kiedykolwiek tak zmęczona, jak tamtego pierwszego dnia na parkurze. A co było zadziwiające, była tak samo usatysfakcjonowania zarówno dziś jak wtedy. Była zadowolona pomimo zmęczenia. Mniej więcej w połowie treningu ramię zaczęło ją boleć. Nie była przyzwyczajona do dźwigania ciężkiego miecza przez tyle czasu. I w dodatku jeszcze machania nim na wszystkie strony. Widły to owszem, jak najbardziej, też taczki, rąbanie drzewa, siłowanie się z młodym koniem i niesfornymi żaglami. Ale to było dawno, całe wieki temu, w zupełnie innym życiu, czyli dokładniej rzecz ujmując kilka dni. No i nie trwało tyle czasu.
Chłopcy z Ziemi nie byli tacy męczący. Za to ludzie Asmela już tak. Sparing z którymkolwiek z nich dostarczał niezapomnianych wrażeń i dużej dawki adrenaliny. Zwłaszcza, jeśli przez przypadek ląduje się co i rusz na ziemi. Tyłek miała strasznie obtłuczony. Również lewy łokieć i nadgarstek rwały ją jak po upadku z konia. Kate była leworęczna i pomimo wielu starań nie umiała się przyzwyczaić do trzymania miecza w prawej ręce. Jasne, każdy treningowy pojedynek zaczynała walcząc prawą, ale szybko jej ciało dawało znać, że to jest wybitnie niewygodna pozycja, więc czym prędzej przekładała ostrze do drugiej ręki. Przy czym robiła to zupełnie nieświadomie. Musiało to być szalenie wkurzające dla reszty, jednak nic nie mogła na to poradzić. Było to jednak również niebezpieczne dla niej samej. Jeden raz podczas zmiany ręki, poślizgnęła się na trawie i przeciwnik przeciął jej bluzę na ramieniu. Cios miał być chybiony w zamiarze, a zadrasnął do krwi. Syknęła z nagłego bólu. Rana nie była jednak głęboka. Ze ściśniętych brzegów wyciekło mało krwi i Kate po chwili mogła kontynuować trening.
Gdy skończyli, dziewczyna położyła się na trawie dysząc ciężko. Uważała, że radzi sobie wcale nieźle jak na żółtodzioba. Nie podzielała entuzjazmu miejscowych, którzy twierdzili, że posługuje się mieczem z wrodzonym talentem. Ona czuła i widziała jak wiele jej jeszcze brakuje, żeby wypaść dobrze na tle pozostałych. Zresztą, taką miała naturę: jak coś się zaczyna to się to kończy. Zamierzała nauczyć się walczyć mieczem, pomimo, że nie czuła się dobrze trzymając ostrze w rękach. Tak naprawdę, głęboko w sobie wiedziała, że robi to pod wpływem słów Vilith. Strażniczka dopiekła jej
Stwierdzając, że prędzej czy później każde z nich będzie się musiało nauczyć zabijać. Że życie tutaj ich do tego zmusi.
- Trzeba obiektywnie przyznać, że miała rację- pomyślała Kate.- Chociaż, jak znam życie to nie wszyscy się z tym zgodzą.
Poszukała wzrokiem Leny, która od samego początku zdawała się uważać wszystko dookoła za mistyfikację. Biedna dziewczyna nie miała szans, jeśli nie znajdą się obrońcy. Ale z drugiej strony była medykiem i nie uczono jej odbierać życia.
- To zbyt skomplikowane – Kate dała za wygraną, nie chcąc stracić dopiero co odzyskanej równowagi.
Dźwignęła się na nogi i podniosła miecz. Wszyscy wracali ścieżką do ich namiotu. Kate wiedziała, że nieopodal na pewno jest strumień, czy rzeczka. Wioski zawsze budowano w pobliżu wody. Najbardziej to chciałaby się znowu wykąpać, ale nie uśmiechało jej się łażenie samej po tym dziwnym kraju.
Weszła do namiotu razem z pozostałymi i siadła na swoim barłogu. Niespecjalnie wiedziała, co teraz robić. Wzięła kawałek szmatki postanawiając oczyścić nieco broń. W końcu miała jej długo służyć, więc wolała, żeby nie była brudna. Mogłyby wtedy wyniknąć różnorakie problemy. Przecierając tak bardzo pogrążyła się w myślach, że nawet nie zauważyła, że prawie wszyscy wyszli. Zdawało jej się, że minęła raptem jedna chwila odkąd usiadła. Podniosła głowę i zobaczyła, że w półmroku namiotu została sama z Chrisem. Uśmiechnęła się do niego chowając miecz do pochwy. Już miała coś powiedzieć, gdy w wejściu pojawiło się dwoje gości: Tanira i Perren.
Kate przyjęła ich propozycję z entuzjazmem. Zawsze kochała zwierzęta i gdziekolwiek była, chciała dotknąć, pogłaskać, poprzytulać się do nich. Dlatego teraz poderwała się energicznie i ruszyła za gośćmi. Chris także nie zwlekał. W ciągu kilku minut dotarli do dwóch wielkich ptaków, na których latali ich przewodnicy.
Orły były ogromne. Przytłaczały swym dostojeństwem i urodą. Kate nigdy wcześniej nie widziała tak majestatycznych ptaków.
- Na pewno są jeszcze wspanialsze w powietrzu.- Szepnęła pełnym podziwu głosem.
Spojrzała w duże, złote oczy i zakochała się natychmiast. Poczuła też nieodparte pragnienie, żeby je dotknąć. Nie zwlekając, ani nie pytając o pozwolenie, wyciągnęła rękę i pogłaskała po piersi najbliższego orła. Tak jak przewidywała, pióra były jedwabiście gładkie a równocześnie wyczuwało się ich twardość. Musiały być długie co najmniej na łokieć. Aż strach pomyśleć, jakiej długości były lotki. Tych piór nikt nigdy nie używał jako przyborów do pisania. Kate westchnęła cicho odsuwając się od ptaka. To była chwila, jaką na długo zapamięta.
Wielkie drapieżniki przestworzy były jeszcze wspanialsze w powietrzu. Podczas lotu Kate napawała się prędkością i pędem wiatru. Nawet wysokość nie przerażała jej tak bardzo, chociaż na samym początku kurczowo trzymała się pilota i miała zamknięte oczy. Po pewnym jednak czasie, gdy wyczuła, że ptak leci pewnie na stałym kursie, otworzyła jedno oko a potem drugie i spojrzała przed siebie.
Byli na wysokości najwyższych szczytów otaczających ich gór. Przed nimi, nie tak daleko jak mogłoby się wydawać w tym czystym powietrzu, znajdował się ośnieżony wierzchołek góry. Lód połyskiwał w słońcu, śląc jaskrawobiałe odblaski na wszystkie strony. Kate zaryzykowała i rozejrzała się dookoła. Przede wszystkim otaczały ją czarne skały pokryte wieczną zmarzliną i niesamowicie niebieskie niebo. Poczuła się jakby ktoś ją zaczarował. Było pięknie, wspaniale tak lecieć i lecieć bez końca, z dala od ludzi i ich spraw. Ciągle wolna i niezależna od nikogo. Pomyślała, że mogłaby tak spędzić całe życie, tylko latając i patrząc na świat pod nogami. A właśnie- pomyślała i spojrzała w dół oczekując zawrotów głowy, histerii i hiperwentylacji. A jednak.
Dziewczyna aż się zachłysnęła. Las wyglądał jak dywan z grubego włosia, tkany z rozmaitych kolorów włóczki. Przez korony drzew nic nie było widać. Tworzyły jeden, nieprzebrany kobierzec dzikiej, nieujarzmionej przyrody. Postrzępiony na brzegach tam, gdzie przechodził w pasma hal wspinających się na zbocza gór. Poprzecinany kilkoma traktami i wygolony w miejscach, gdzie założono wioski. To wszystko było jak ze snu. Nierealne, magiczne. Sama czuła się jakby zanurzona oceanie doznań. To uczucie opuściło ją dopiero, gdy daleko po lewej ręce zobaczyła miejsce, z którego przyszli – Świątynię. W jej duszy zagrały sprzeczne emocje, ale nie chciała się teraz nimi zajmować. Tylko zepsułaby sobie humor.
- To jest wspaniałe!- Nachyliła się nad uchem pilota, żeby ją usłyszał.- Jak to możliwe, że po takim locie masz jeszcze ochotę zejść na ziemię?
Wyszczerzył zęby w najszczerszym uśmiechu.
- To niemiła konieczność - odpowiedział głośno. - Większość życia spędzamy na grzbietach naszych Orłów. To nasi Obrońcy i Karmiciele, dzięki nim nasz lud przetrwał tak długo.
Kate zachichotała i pomyślała, że jednak ona nie miałaby chyba siły. Czuła się tak samo dobrze jak na końskim grzbiecie. A może nawet lepiej. Chociaż faktycznie, człowiek jest się w stanie do wszystkiego przyzwyczaić.
- A jak wysoko i daleko mogą latać?- Była ciekawa jak bardzo są wytrzymałe. Sprawiały wrażenie olbrzymów i długodystansowców, które nigdy się nie męczą, jednak Kate wiedziała z doświadczenia, że im większe zwierzę tym szybciej się męczy, bo pojemność klatki piersiowej nie idzie w parze z ogólnymi rozmiarami.
- Staramy się nie wzlatywać ponad chmury, bo tam ciężko zaczerpnąć powietrza, jest zimno i wilgotno, przez co pióra nasiąkają wodą, przez co szybciej wypadają, lecz czasem nie potrafimy sobie odmówić lotu ponad chmurami - w tym samym momencie, jakby w odpowiedzi na myśli Kate orzeł wzniósł się jeszcze wyżej. - Samotny Jeździec, który nie spieszy się nigdzie, z niezbędnym ładunkiem może przebyć drogę stąd do wschodniej granicy Cesarstwa w niecały tydzień. Mniej lub więcej. Wszystko zależy od warunków. Jednak im więcej ze sobą weźmiesz, tym wolniej polecisz. Dlatego my dotrzemy do południowej granicy masywu górskiego za trzy dni, a stamtąd zostanie nam jeszcze około sześciu dni lotu.
Kate pokiwała głową w odpowiedzi. Jej myśli powędrowały jakby obok. Zastanawiała się, co teraz będzie. Z nimi, z ich życiem i nadziejami. Żeby jednak nie zamartwiać się niepotrzebnie tym, na co nie miała wpływu znowu zwróciła się do pilota.
- A co jest za tymi górami?- Zastanawiała się nad tym już od dawna. Chciałaby w ogóle zobaczyć mapę i wiedzieć dokładnie gdzie teraz są. Czuła się dziwnie bezradna, zdając się na łaskę i niełaskę tutejszych.- I w drugą stronę?
- Na wschodzie rozciągają się wyżynne, wiecznie zielone krainy Lirnan i Mateny. Są tam też większe ośrodki handlu zagranicznego i kultu. I oczywiście lasy. Całe mnóstwo lasów, lecz raczej nie są zamieszkane tak, jak Puszcza Sigl, która rośnie po zachodniej stronie, u stóp Crund. Dalej na zachód mamy równiny Escadany, nad rzeką Severat wzniesiono stolicę Cesarstwa o tej samej nazwie. A dalej, jest też i Ocean Kryształowych Wód i Wyspy Równoleżnika o kapryśnym klimacie.
Jeszcze przez kilka minut maglowała ją pytaniami, co orły jedzą, gdzie gniazdują, jak się rozmnażają i jak są „zajeżdżane”, jeśli to właściwe słowo. Jednym słowem, chciała się dowiedzieć wszystkiego. A potem pozwoliła już sobie na zanurzenie się we wrażenia.
Mimo, że tak, jak uprzedzali Tanira i Perren, było zimno a chłód szczypał policzki, Kate nie mogła sobie wyobrazić wspanialszej przygody. Bo jak inaczej można nazwać lot wielkim orłem na zupełnie obcą ziemią? Było niesamowicie. Zasadniczo trzeba przyznać, że gdy przejażdżka dobiegła końca, dziewczyna z żalem zsunęła się z grzbietu ptaka. Przez chwilę opierała głowę na jego piersi słuchając własnego oddechu i bicia serca władcy przestworzy. To była magiczna chwila, tylko jej, do której nit nie miał dostępu. Po kilku sekundach wyprostowała się i jeszcze raz spojrzała w te bursztynowe tęczówki. Ptak przechylił głowę wpatrując się w nią z zainteresowaniem.
- Pewnie chce mnie zjeść na obiad.- Kate zauważyła z uśmiechem i odwróciła się by podziękować ich przewodnikom.- Było wspaniale. Jaka szkoda, że już jutro musimy odejść. Bardzo chętnie nauczyłabym się powodować takim stworzeniem.
Jeźdźcy uśmiechnęli się szeroko.
- Spędzisz z nami jeszcze wiele dni, kto wie... Może odkryjesz w sobie zdolności? - Powiedział Perren. - Jednakże nauka ta przychodzi w tym wieku z trudem, gdyż my wychowujemy nasze dzieci w cieniu orlich skrzydeł, a pewne zdolności wysysają z mlekiem matek.
- Szkoda.- Mruknęła pani weterynarz.
Rzuciła ostatnie, tęskne spojrzenie na ptaka i odeszła z powrotem do wioski.

Wieczorem był impreza. Taka najprawdziwsza biwakowa impreza. Z alkoholem, śpiewaniem, tańcami i przemawianiem, obowiązkowo przy ognisku. Wszyscy świetnie się bawili a Kate postarał się spróbować wszystkiego i z każdym zamienić chociaż jedno zdawkowe słowo. Już jutro opuszczą tą gościnną wioskę i wyruszą w nieznane. Nie wiedzieli czy przyjdzie im walczyć w otwartej walce, czy skradać się jak szpiegom, czy też uciekać. Czekała ich niewiadoma, a ta mała wioska była ostatnim przyjaznym domem.
- Pi…one elfy.- Kate zaklęła gorzko do siebie i pociągnęła łyk z kubka. Poczuła się nagle niewyraźnie. Zupełnie jakby za chwilę wszystko miało się zmienić na gorsze. I to w dodatku nieodwracalnie.- Szlag by to…
Westchnęła sobie ciężko, dopełniła kubek i dziarsko postanowiła nawalić się w czarnoziem. Dla złagodzenia pobudki, jak to sobie sama powiedziała na usprawiedliwienie.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:42   #33
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Jako MG

Poranek nad obozem wstawał mglisty, zimny i cichy. Po wczorajszej późnonocnej zabawie pozostały tylko ślady po wielkich ogniskach i gdzieniegdzie porzucone gliniane dzbany. Podróżnych obudzili crundczycy (pod przywództwem znanego już niektórym Perrena), którzy oprócz śniadania przynieśli wypełnione po brzegi tobołki z dobrem, które kobiety przygotowały dla was poprzedniego dnia. Otworzyli je by pokazać, co zostało zapakowane. Oprócz ubrań na ciepłe i zimniejsze dni otrzymali także rzeczy niezbędne do przeżycia w głuszy – hubkę i krzesiwo, bandaże, zrobione z ości igły oraz lniane nicie, kawałki mydła w małym glinianym garnuszku oraz ręczniki. Mężczyźni znaleźli w swoich tobołkach zawinięte w miękko wytłaczaną skórę brzytwy. Oprócz tego dostali także znane już Chrisowi i Kate futrzane opończe oraz skórzane rękawice. Nie były nowe, jak zauważył z zadowoleniem Asmel, toteż nie krępowały ruchów dłoni, gdy ta układała się na rękojeści miecza. Oprócz tego wręczyli im także proste skórzane pochwy na miecze i małe noże. Oprócz tego Ryszard, Makbet, Urmiel i kapitan mieli ze sobą skórzane pakunki z łukami i kołczanami. Minas pokazał im jak mają zwinąć swoje posłania, których używali w obozie i w jaki sposób przytoczyć je do tobołków.

I nadszedł czas pożegnania. Z gościną Haekana i jego żony, z Minasem i Zilacanem, który tego samego dnia miał ruszyć do swej rodzimej krainy oraz z Sybillą, która złożona gorączką została pod troskliwą opieką Jerona. Ich gospodarz pożegnał ich jeszcze w obozie, gdyż wieści od gońców, którzy przybyli wczorajszej nocy, były sprawą pilną i ważną dla całego plemienia. Dwóch gwardzistów odprowadziło ich do miejsca, gdzie wczorajszego dnia Chris i Kate wystartowali na swoją podniebną wycieczkę. Tak jak wtedy zobaczyli Orły, lecz tym razem było ich aż cztery, ale tylko jeden z nich był znajomy – brązowo-kasztanowe upierzenie należało do Orła Perrena. Na prawo od niego siedział orzeł o upierzeniu czarnym niczym smoła, lecz końcówki jego piór barwione były na biało. Po lewej stronie siedziały dwa orły – jeden także był ciemny, lecz jego głowa i grzbiet wpadały w jasny kolor brązu, a drugiego nie wyróżniało upierzenie, lecz kolor oczu – były jasnoniebieskie.

- Zaczynam żałować, że nie polecę z wami – rzekł Minas, wzdychając tęsknie na ten widok. – Lecz i tak jesteście sporą grupą. - Spojrzał na swoich towarzyszy broni i po kolei ściskał ich dłonie, żegnając się. Vilith ze złośliwym uśmieszkiem na ustach potargała jego włosy i ucałowała w policzek. W ślady Minasa poszedł Zilacan, którego wojowniczka ściskała mocno i ze łzami w oczach. Potem zbliżyli się do was.
- Pamiętaj by uważać na słowa, synu – powiedział groźnym tonem Zilacan, ściskając prawicę Ryszarda, ale po chwili uśmiechnął się serdecznie. – Nie każdy nie wsadzi ci żelaza w brzuch, po tym jak potraktowałeś mnie podczas naszej rozmowy w świątyni. Uważaj jak wymachujesz mieczem i przykładaj się do łuku. Obyśmy się jeszcze spotkali.
Minas zaś nieśmiało, choć wciąż z wesołym uśmiechem na ustach, zbliżył się do Leny.
- Było mi cię bardzo miło poznać, Leno – powiedział. – Polubiłem cię od momentu, kiedy po raz pierwszy się do mnie odezwałaś. Myślałem… myślałem, że będę mógł cię chronić przez całą podróż, ale obowiązki rzucają mnie gdzieś indziej i… chciałbym – zawahał się na moment, po czym wziął głęboki oddech, ściągnął z szyi biały „lotniczy” szalik i wręczył go jej mówiąc: Chciałbym byś to wzięła i czasem o mnie pomyślała. Jak o przyjacielu.
Nie śmiał chyba jej uściskać, więc tylko dwornie, trochę nieudolnie kopiując Muriona, pokłonił się i odszedł by pożegnać się z resztą.

Gdy dwaj gwardziści odeszli odezwał się Perren.
- Długo zastanawialiśmy się jak zrobić, by przewieźć was jak najbliżej Raendr nie zwracając uwagi na naszą liczebność – powiedział, gdy tylko zgromadziliście się wokół niego. – Dlatego uznaliśmy, że musimy podzielić was na dwie grupy. W jednej ja będę prowadzącym, a w drugiej Tanira. Wybraliśmy na tyle silne Orły by mogły, oprócz potrzebnego bagażu, unieść dodatkowych ludzi. Asmelu, wczoraj pytaliśmy ciebie jak mamy was podzielić. Czy coś postanowiłeś?
Kapitan Straży skinął lekko głową.
- Murion jest po Zilacanie starszy stopniem, dlatego będzie przewodził grupie, która poleci z Tanirą – arystokrata wyprostował się na te słowa, odrzucając na ramię swój szkarłatny płaszcz. Został wyczyszczony i zreperowany przez kobiety z plemienia, toteż nie mógł sobie odmówić nie założenia go dzisiejszego poranka. – Z Murionem polecą Lena, Makbet, Tim i Urmiel. Ze mną - Kate, Chris, Ryszard i Vilith.
Tanira na dźwięk swego imienia skinęła głową i machnęła ręką na znak, że wymienione osoby mają iść za nią.

Ryszard, Chris, Kate – grupa pierwsza


Wylecieliście, gdy tylko wygodnie i bezpiecznie usadowiliście się na grzbietach wielkich orłów. Mocno pozaciągane rzemienie na nogach przez pierwsze godziny dawały wam się we znaki, lecz dzięki temu nie musieliście trzymać się kurczowo swojego pilota. Wyjątkiem była Vilith, która mocno uczepiła się paska Chrisa, opierając głowę na jego plecach. Widać taka forma transportu była jej obca i napawała ją lękiem.

Lecieliście w szyku: jako pierwszy leciał Perren z Asmelem; z tyłu po obu swoich stronach mieli Delga i Ryszarda na kruczoczarnym orle, Millę i Kate na niebieskookim wierzchowcu, a klucz zamykał Elim z Chrisem i niebieskowłosą wojowniczką.

Lena, Makbet, Tim – grupa druga

Tanira poprowadziła was dalej i wyżej niż resztę, jednak widok, jaki rozciągnął się przed wami był podobny do tego na dole. Z tym jednak, że orły które na was czekały upierzenie miały w różnych odcieniach brązu.

Okutani w futrzane płaszcze zostaliście przydzieleni do swoich pilotów, a ci wytłumaczyli wam szczegółowo jak dostać się na grzbiet ptaka i w które rzemienne pętle wsadzić nogi. Zaciśnięcie ich należało już do Jeźdźców.

Siedząc już na grzbietach Orłów widzieliście jak pierwsza grupa wznosi się nad obozem, dwa razy okrąża je, a potem kieruje się dalej na południowy wschód. Wy czekaliście aż słońce na dobre wzniesie się nad horyzont.

Lecieliście w szyku: jako pierwszy leciała Tanira z Murionem; z tyłu po lewej stronie leciał Erian z Leną i Urmielem, a po prawej Inara i Tima, a klucz zamykał Keindir z Makbetem.



Lecieliście przez dobre kilka godzin, a krajobraz pod waszymi stopami raczej się nie zmieniał. Jak okiem sięgnąć widzieliście lasy, jeziora i wąskie wstążki pomniejszych potoków. Wydawało wam się, że lotem Orła sterowała sama siła umysłu jego Jeźdźca i to on mówił, dokąd chce polecieć. I właśnie kiedy już myśleliście, że lecieć będziecie tak aż zapadnie głęboka noc ptaki zaczęły kołować nad okolicą, by po jakimś czasie zbliżyć się do pokrytych kosodrzewiną półek skalnych. Słońce powoli chyliło się wtedy ku zachodowi, a ziemia aż parowała od ciepła przenikającego wasze zmarznięte członki. Pomimo grubych futrzanych płaszczy i tak większość z was zmarzła. Bolały też mięśnie od siedzenia w jednej pozycji. Byliście zmęczeni, a przede wszystkim głodni, gdyż od śniadania nie mieliście w ustach porządnego pokarmu. Wprawdzie kilkakrotnie posilaliście się w czasie lotu suszonymi owocami lub mięsem, a pragnienie zaspokajaliście lodowato zimną wodą z bukłaków, to jednak nie wystarczyło by nasycić się w pełni. Toteż szybko wyprawiono myśliwych, którzy po niecałej godzinie wrócili z kilkoma królikami, które upiekliście nad ogniskiem. Nikt nie miał siły na to, by zagonić was jeszcze do ćwiczeń, toteż rozsiedliście się na kocach wokół ogniska, odpoczywając po męczącym locie. W czasie, kiedy inni polowali wy odciążyliście trochę wasze wierzchowce, które następnie odleciały by same zatroszczyć się o jedzenie dla siebie. Znoszenie wszystkich najważniejszych pakunków i worków z jedzeniem zajęło wam sporo czasu toteż, gdy siadaliście do posiłku słońce już dawno skryło się za skałami, a ze wschodu zaczął wiać zimny wiatr.

Następnego ranka było jeszcze ciemno i zimno, gdy zostaliście wyrwani ze snu przez krzątaninę crundzkich Jeźdźców. Ponownie rozpalono ognisko, na którym tym razem przygotowano kozie mleko z dodatkiem ziół i suszonych owoców, które wypiliście ze smakiem zagryzając mącznymi plackami z kawałkami leśnych grzybów. Po posiłku wasi „piloci”, jak zaczęliście ich nazywać, przygotowywali się do dalszej drogi, Asmel i Strażnicy zapędzili was do ćwiczeń.

Kolejny dzień wyglądał tak samo jak poprzedni, choć krajobraz zaczynał się powoli zmieniać – lasy zaczęły powoli ustępować karłowatym sosnom i zbitym gęstwinom wysokich krzaków, a krajobraz stawał się powoli coraz bardziej kamienisty, a górskie szczyty zdawały się po prostu tonąć w puszystych chmurach, które wy mieliście jeszcze dosyć daleko nad głowami.

Tej nocy bardzo się wam poszczęściło – Orły wypatrzyły kamienną nieckę ukrytą wśród wysokich karłowatych lecz gęstych sosen, dzięki czemu nie będzie wam doskwierał wiatr ciągle wiejący od wschodu. Zaś po dłuższej eksploracji okolicy okazało się, że między skałami prowadzi dość wygodna ścieżka w górę, gdzie skryły się gorące źródła, w których można było się wykąpać, z czego każdy z chęcią by skorzystał. Z drugiej jednak strony musieliście zaspokoić swój głód cienkim rosołem ugotowanym na suszonych kawałkach mięsa i doprawionego dużą ilością ziół i znanych wam już bulw ricony, którą przygotował Asmel do spółki z Perrenem, podczas gdy reszta Jeźdźców odeszła na bok zawzięcie dyskutując o czymś ściszonymi głosami.
- Muszę wam coś powiedzieć – zaczęła Tanira, gdy siadali do spóźnionego już posiłku. Widocznie właśnie tego dotyczyła dyskusja na stronie. – Około południa zaczęła lecieć za nami mała grupa Jeźdźców. Nie wiemy jakie są ich zamiary, nie jesteśmy też do końca pewni czy nas śledzą. Równie dobrze mogą to być ich tereny łowne w tym sezonie i chcą się upewnić, że nie naruszamy ich terytorium. Faktem jest, że lecą naszym śladem.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:50   #34
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Wielkie Orły.
Ta nazwa w zupełności oddawała zarówno ogrom, jak i piękno stworzeń, które miały ich zanieść daleko stąd.
- Piękny - powiedział po chwili. - Jak ma na imię?
- Sares - odparł Jeździec. W jego głosie dało się słyszeć nie tylko dumę z faktu bycia Jeźdźcem, ale i miłość do Orła.
- A dużo pa... dużo zjada dziennie? - spytał Makbet. Widać wszędzie tak jest, że faceci, porównując swoje pojazdy, zaczynają od konkretów. Marka, ile pali, ile kosztował. Chociaż to ostanie jest zwykle mniej ważne. Prędzej padnie pytanie "Ile wyciąga na godzinę?"
- W zasadzie sarna mu wystarczy - odparł Keindir. - W dodatku jest w stanie unieść trzech takich jak ty czy ja i jeszcze nasze bagaże.
Co prawda ziemskie awionetki miały lepsze osiągi, ale tego Makbet nie zamierzał mówić. Nie tylko z czystego rozsądku. Piękny ptak to było jednak coś innego, niż najpiękniejszy samolot. Tak jak najlepszy samochód nie może się równać z wierzchowcem pełnej krwi.
Rozejrzał się, ale wśród zgromadzonego sprzętu nie zauważył niczego, co choćby troszkę przypominało spadochrony. Widać wiara w Orły była tak duża, że Jeźdźcy nie wymyślili tej jakże przydatnej dla wszystkich awiatorów rzeczy.
Szkoda...
- Przymocujemy te wszystkie bagaże do uprzęży, a potem pomogę ci się pozapinać - powiedział Keindir.

Start należał do średnio przyjemnych, ale następne minuty lotu z nawiązką zrekompensowały pierwsze wrażenia.
Lot był wspaniały, a wrażenia - niezapomniane.
Czegoś takiego nie można było przeżyć w żadnym samolocie. Nawet balon czy lotnia nie dostarczały tego typu odczuć. Chyba tylko własne skrzydła dałyby takie poczucie swobody.
- Cudownie! - Makbet pochylił się w stronę Keindira i dotknął jego ramienia. Ten odwrócił głowę i odpowiedział uśmiechem.

Po paru godzinach lot przestał być taki przyjemny. Nie można było wstać z fotela i się przespacerować, mimo futer doskwierało wszechobecne zimno, zaś posiłki pozostawiały nieco do życzenia. W dodatku nie było stewardes.
Widoki, choć niby zmieniające się przez cały czas, w gruncie rzeczy były stale takie same i i zaczynało się powoli robić nudno. Szkicowanie odpadało, gdyż ołówek mógł wypaść z zziębniętych dłoni, poza tym zmarznięte palce straciły zwykłą sprawność.
Ale te wszystkie, niewielkie w gruncie rzeczy wady, musiały ustąpić wobec tempa, w jakim pokonywali odległości. Pieszo by szli i szli...

- Nieprzyzwyczajeni mają na początku trochę trudności - powiedział Keindi, pomagając Makbetowi zejść z powietrznego rumaka.
Razem zaczęli odpinać i ściągać bagaże.

Trwało kilka chwil, zanim Makbet odzyskał pełną sprawność, a wtedy z przyjemnością wybrał się z łukiem do lasu, gdy tylko padła propozycja, by myśliwi spróbowali uzupełnić zapasy.
Niespełna godzinę później wrócił do obozowiska, niosąc ze sobą ładnego, dość tłustego królika. Upieczony nad ogniskiem smakował wspaniale.

Noc zapowiadała się na chłodną... Wiatr był nieprzyjemnie zimny.
Najlepszym wyjściem byłoby przytulenie się do kogoś. Podwójny prost zysk, bo co dwa koce, to nie jeden. Ale problem też był jeden - brak pewności co do reakcji osoby, do której zgłosiłby się z taką ofertą. Nawet gdyby to była propozycja bez tak zwanych zobowiązań...
Tego mu brakowało, by na wstępie dorobić się nieodpowiedniej opinii. Pozostawało więc jedynie położenie się jak najbliżej ogniska. I marznięcie tylko z jednej strony.
Na szczęście nie zrobił z siebie głupca i nie złożył nikomu takiej propozycji.
Mieli namioty.
Problem zamarznięcia odpadł.

Trening po wczesnej pobudce był świetnym sposobem na pozbycie się resztek snu, więc Makbet z przyjemnością pomachał mieczem. Nie dało się ukryć, że w miarę ćwiczeń szło mu coraz lepiej. I chociaż imperialny miecz stale nie dorównywał szkockiemu rapierowi, to jednak coraz bardziej zaczął się przyzwyczajać do nowej broni.


Kolejny dzień lotu był podobny do poprzedniego i chociaż rozciągający się daleko w dole krajobraz zmieniał się co jakiś czas, to Makbet z dość dużym zadowoleniem przyjął kolejne lądowanie. Niestety otrzymane wieści były nieco niepokojące.
- Ta niewielka grupa, o której mówiłaś, Taniro, to ile orłów? - spytał.
- Widziałam dwa orły - padła odpowiedź.
Skoro ich śledzili, to raczej postawili na mobilność. Czyli jedna, góra dwie osoby na orła. Maksimum cztery...
- Czy śledząca nas grupa widziała, gdzie lądujemy?
- Nie jestem pewna - odparła Tanira - ale sądzę, że tak.
Makbet również był tego zdania. Ale miał również inne pytania...
- W jaki sposób odbywają się walki? Strzelacie do siebie? Z powietrza atakujecie tych, co są na ziemi? Czy też Orzeł walczy z Orłem? - A załoga robi wszystko, by nie spaść... dodał w myślach.
- Tak, czasem odbywają się takie walki - odrzekła Tanira, nie wdając się w szczegóły.

Nie zanosiło się na to, by ewentualny atak miał nastąpić w tej chwili. Warto zatem było skorzystać z owych ciepłych źródeł, o których istnieniu dowiedzieli się przed chwilą. Gorąca kąpiel piechotą nie chodzi, a możliwość wygrzania kości zmarzniętych podczas podniebnych wojaży też była wiele warta.
Makbet zabrał ze sobą przybory toaletowe, na wszelki wypadek zabrał również broń. Należycie wyposażony ruszył górską ścieżynką w stronę źródeł.
Pogwizdując cicho wesołą piosenkę minął zakręt. I zamilkł.
Niewielka sadzawka, nad którą unosiła się para, była zajęta. W wodzie w najlepsze taplała się Lena
- O... przepraszam... - powiedział, zatrzymując się. - Nie sądziłem... Nie będę ci przeszkadzać.
Obrócił się.
- Poczekam aż skończysz - dodał.
 
Kerm jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:56   #35
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Kroniki Chrisa Twinkle’a 1


Kiedy znalazłem w starych spodniach notatnik i długopis, kompletnie nie wiedziałem, co mam robić. Wreszcie padła decyzja: piszę pamiętnik. Wprawdzie przypomina to nieco to, co robią nastolatki, którym serca wala mocno na widok Roberta Pattinsona czy innego Viggo Mortensena, ale cóż, skoro nikt nie zobaczy, nikt się nie będzie śmiał.

Cała sprawa wygląda na porypaną i przypomina czystą scence fiction. Czary, orły, na których można latać, miecze. Jednym słowem jaja jak berety. Jeżeli to nie sen, albo jednak wariatkowo, co było moim pierwszy przypuszczeniem, to znajdujemy się w jakimś dziwacznym świecie, gdzie wszyscy tłuką się ze wszystkimi (co jest normalne) oraz, gdzie trzeba uratować jakąś piękną cesarzową (co już normalne nie jest). Żeby było jasne, nie narzekam specjalnie. Naprawdę, Afganistan był gorszy, ale brak świeżych majtek może wkurzać. Wprawdzie dostaliśmy od znajomych przepaski, składające się ze sznurka oraz kawałka materiału, ale wolałbym coś normalniejszego. Cóż, trzeba się przyzwyczajać. Damy radę.

Notabene, nie napisałem jeszcze, ze nie jestem tutaj sam. Wraz ze mną zostało tu przeniesionych parę innych osób. Między innymi Finka Lena, która ma najbardziej rewelacyjne cycki, jakie zdarzyło mi się widzieć. Hm, ciekawe, czy ta nieznana cesarzowa jest podobna do niej. Wedle opowieści to piękna, samotna, gnębiona kobieta, która tylko czeka na swoich wyzwolicieli. Istna królewna zamknięta przez złą Babę Jagę. Nic, tylko ulitować się, pomóc, a potem bohatersko poślubić, lub przynajmniej otrzymać pół królestwa. Przynajmniej tak jest w bajkach, bo, kiedy przypominam sobie coś nieco bardziej realnego, to przeważnie bohaterowie ratują królewny, potem zaś dostają kopniaka, co najwyżej okraszonego miłym słowem. Najlepszy przykład d’Artagnan i królowa Anna Hiszpańska. Chociaż oczywiście „Trzej muszkieterowie” to także powieść.

Dodajmy jeszcze, że oprócz nowych pseudomajtek, nowego ubrania, mam jeszcze nowy miecz. Całkiem niezła broń, chociaż nie równa się dobremu Smith&Wesson. Uczę się nią machać, podobnie, jak inni. Nie jest źle, ale pewnie daleko mi do tutejszych fajterów. Ale mam też kilka sztuczek, hehe, które mogą im zrobić kuku. Przede wszystkim te kilka noży do rzucania, świetnie wyważonych. Stal jest stal. Wszędzie identyczna. No, może bez dodatku węglików spiekanych, ale do walki nadaje się całkiem nieźle. Ponadto wziąłem sobie jeszcze sztylet. Hehe, mogę walczyć trzymając miecz w jednej, sztylet zaś w drugiej dłoni, jednocześnie atakując lub broniąc się obydwoma.


***

Dzień był męczący, lot męczący oraz ogólnie Chris byłby także męczący, ale nie chcąc wypróbowywać cierpliwości innych siedział cicho. Powtórny lot może nie był fajny, ale do zniesienia, szczególnie, że całkiem ładnie zbudowana, niebieskowłosa Vilith trzymała się za jego pasek tak mocno, ze przy jednym z pikowań orła niemalże nie ściągnęła mu gaci. Kiedy spojrzał na nią z dwuznacznym uśmiechem, który mógł wskazywać wszystko i jednocześnie nic, zostawiła spodnie i po prostu objęła go od tyłu, mocno wpijając piersi w jego plecy. Widocznie miała chorobę lokomocyjną lub lęk wysokości, uznał kapitan armii brytyjskiej i jako gentleman nie tylko nie przeszkadzał dziewczynie, ale sam silnie ujął obejmujące go dłonie oraz prowadząc rozmowę starał się oderwać ją od budzących obawę myśli. Była wojowniczką, więc kiedy wspomniał parę afgańskich historii, odnaleźli wspólny język.

Kolejny dzień natomiast przyniósł trochę zmęczenia oraz niepewność po informacji Taniry. Według Chrisa, ci goście ich śledzili. Gdyby bowiem sprawdzali swoje tereny łowieckie to:
- po pierwsze, ich piloci prawdopodobnie wiedzieliby, jakie to plemię, albo mogliby przynajmniej przypuszczać,
- po wtóre, tamci nie mieliby powodu się ukrywać, wręcz przeciwnie. Byłby to ewidentny sygnał: mamy pokojowe zamiary, ale jakby co, mamy na was oko.
Winkle nie łudził się więc. Ci ludzie ich śledzili, aczkolwiek powód owej obserwacji mógł być różny. Można było tylko mieć nadzieję, że po jakimś czasie tamci sobie odpuszczą. Jeżeli zaś nie, Chris był prostym człowiekiem nie lubił bawić się w półśrodki. Tamci ich śledzili, ale nie wiedzieli, że Asmel i spółka doskonale o tym wiedzą. Przedstawił więc najpierw, to co myśli na temat śledzenia, potem zaś, co należy zrobić.
- Jeżeli będą się tak zabawiać, ja zrobiłbym zasadzkę. Nie wierzę, żeby jakiekolwiek plemię miało tereny łowieckie na trzy dni przelotu. Toż to olbrzymia odległość. Nie wierzę, żeby mieli też dobre zamiary. Dla mnie to: albo zbóje, albo, co gorsza, wrogowie. Oni mają dwa orły, my cztery. Jeżeli dołożymy do tego odpowiedni moment zaskoczenia, chmury, mglisty poranek etc. to dostaną po uszach. Najwyżej pasażerowie mogą poczekać dzionek tutaj, żeby nie obciążać niepotrzebnie orłów podczas walki. Wiem, że mieliśmy ustalone plany, ale może warto przedłużyć drogę, ażeby się pozbyć napastników. Zresztą, robiąc zasadzkę zobaczylibyście ich blisko. Jeżeli okazałoby się, iż to są jakimś cudem przyjaciele plemienia, to po prostu się powstrzymacie i dowiecie się, dlaczego robią te podchody.

Oczywiście, Chris nie był dowódca, ale swoje uwagi przekazywał, jak inni. Przekąsił kawałek czegoś paskudnego, popił, potem zaś walnął się spać. Uznał, że na pisanie kolejnego odcinka pamiętnika jest zbyt zimno.
 
Kelly jest offline  
Stary 24-08-2010, 19:59   #36
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Pisane wspólnie z Kermem

Nadszedł moment pożegnania. Minas okazał się nad wyraz wylewny. Wręczył jej dodatkowo prezent. Oczywiście przyjęła go. Nawet lekko uśmiechnęła się gdy nastolatek ukłonił się na pożegnanie.
- Mi również. - Może nie była to do końca prawda, ale trochę kurtuazji nie zaszkodzi nikomu.


Ludzie od zawsze marzyli o unoszeniu się w przestworzach niczym ptaki wolni i nieskrępowani. Dedal był pierwszym, który ziścił te marzenia. Zapłacił za to jednak najwyższą cenę. Da Vinci też o tym marzył. Ale to bracia Wright dali początek erze samolotów, no przynajmniej na Błękitnej Planecie. Tutaj ludzie mieli do dyspozycji gigantyczne orły i wykorzystywali je. Podróż takim środkiem lokomocji była z początku fascynująca. Ale z biegiem czasu stawała się uciążliwa. Jelenę bolał nie tylko tyłek, czy nogi od siedzenia w jednej pozycji, ale też wszystkie mięśnie. Do tego dochodziło jeszcze zimno i nieprzyjemne ssanie w żołądku. Przestała zatem podziwiać widoki i to już pierwszego dnia i zajęła się analizowaniem swojej sytuacji. Najbardziej ją ciekawiło jakimi kryteriami kierowała się władczyni tej krainy przy wyborze nieszczęśników, poprawka szczęśników, którzy mieli jej pomóc. I o ile mogła znaleźć logiczne wytłumaczenie na pojawienie się tutaj Chrisa czy Tima, byli w końcu wojskowymi, to wybór pozostałych, w tym i jej samej, stanowił dla niej nie lada zagadkę.

Przy każdym postoju starła się rozmasować sobie zdrętwiałe kończyny i te partie mięśni, do których była w stanie sięgnąć ręką. Dlatego z nieskrywaną radością przyjęła informację o gorącym źródle. Zabrawszy bieliznę na zmianę, w końcu jeszcze w obozowisku podczas kąpieli zdążyła była przeprać sobie to co miała na sobie w chwili porwania, ruszyła ścieżką prowadzącą do tego skarbu Matki Natury.
Rozebrawszy się i złożywszy w równą kosteczkę swoje ubranie, usiadła wygodnie w niecce z gorącą wodą. Wykorzystując mydło, które otrzymała w prezencie przeprała sobie kilka rzeczy. Higiena osobista to podstawa. Następnie ułożyła się wygodnie w niewielkim zagłębieniu, ale na tyle głębokim iż nad wodę wystawała jej tylko głowa, zamknęła oczy. Westchnęła kilka razy gdy ciepło rozlało się po jej zziębniętym ciele.

- O... przepraszam... - powiedział Makbet, zatrzymując się. - Nie sądziłem... Nie będę ci przeszkadzać.
Obrócił się.
- Poczekam aż skończysz - dodał.
Lena aż podskoczyła na dźwięk jego głosu. Właśnie relaksowała się w najlepsze, gdy zjawił się Szkot.
- Ale mnie przestraszyłeś - powiedziała siadając w sadzawce.
Tavvi z pewnością zabiłby ją za coś takiego. I miałby rację. W końcu poszła sama wykąpać się. Sama w obcym i chyba niezbyt przyjaznym terenie. Ale, co tam. Gorąca kąpiel była jej tak bardzo potrzebna, że zapomniała o środkach ostrożności.
- Chyba nie uciekniesz niczym spłoszona dziewica? - uśmiechnęła się do Makbeta. - Tu jest tyle miejsca, że pomieścimy się oboje. I obiecuję, że nie będę podglądała, gdy będziesz się rozbierał - dodała kładąc się ponownie w wodzie i zamykając oczy.
Perspektywa wspólnej kąpieli miała w sobie coś... Niektóre przyjemności się sumowały...
- Myślałem raczej, że mogę ci przeszkadzać - odparł Makbet odwracając się. - Nie uciekam przed ładnymi kobietami. Ale też nie pcham im się nachalnie do wanny. - Uśmiechnął się lekko.
Nie był co prawda pewien, jak by to było ze striptizem na oczach Leny, ale z pewnością sama ambicja nie pozwoliłaby mu się wycofać.
Odłożył broń tak, by była pod ręką, a potem usiadł na ziemi i zaczął ściągać buty. Korzystając z tego, że dziewczyna ma zamknięte oczy, cieszył równocześnie swoje, przypatrując się widocznym w wodzie kształtom Leny.
- Już mogę otworzyć? - spytała poważnie unosząc do góry jedną z nóg, by naciągnąć mięśnie, przy okazji sprawdzając co ją boli. A właściwie co nie boli, bo to było łatwiejsze.
- Już... To znaczy zaraz - poprawił się szybko Makbet, odrywając wzrok od zgrabnej łydki Leny. - Złożę tylko trochę spodnie i koszulę...
Co było średnio rozsądne, jako że temperatura powietrza mimo wszystko nie należała do tropikalnych.
Po paru sekundach zanurzył się w ciepłej wodzie.
- Boskie uczucie... - powiedział.
- O tak. Boskie - odparła siadając. Sadzawka nie była zbyt głęboka. Woda sięgała tak do kolan. Następnie Lena, zupełnie nie przejmując się, że odsłania pewne fragmenty swojego ciała, i tak wszystko dokładnie było widać w wodzie, zaczęła masować sobie stopy.
- Przydałaby się jeszcze jakaś obsługa, która podałaby drinki z palemką.
- Widać wszystko ma jakieś wady - odparł z uśmiechem Makbet. - Nawet sadzawka z nimfą w środku. Daj drugą nogę. Rozmasuję ci stopę - zaproponował.
- Powiedz jeszcze, że zrobisz mi masaż pleców i karku. I ogólnie całego ciała - uśmiechnęła się wyciągając w jego kierunku kształtną nogę. - A obiecuję odwdzięczyć ci się tym samym.
Makbet usiadł nieco inaczej, by zarówno jej, jak i jemu było wygodniej. Ujął oburącz stopę dziewczyny i wykonując koliste ruchy kciukiem przesuwał dłonie od palców do pięt.
- Nie ma sprawy - skomentował propozycję Leny. - Z przyjemnością.
- O jak dobrze. - Finka położyła i drugą nogę na kolanie Makbeta, sama natomiast wróciła do pozycji leżącej i wydała z siebie pomruk zadowolenia.
Makbet dokończył masaż, delikatnie opuścił nogę Leny, a potem powtórzył masaż dla drugiej stopy, dokładając do tego masaż kostki i łydki.
- Co teraz? - spytał. - Który kawałek ciebie czuje się szczególnie zmęczony? Albo też, który ma większą ochotę na masaż? Plecy, kark, uda?
Podniosła leniwie powieki. W zasadzie od pierwszego dnia podróży na wielkich orłach marzyła o czymś takim. Jednak czasami marzenia się spełniają. Powoli obróciła się na brzuch.
- Plecy, poproszę.
Podczas obracania się Lena w uroczy sposób, acz z pewnością nieświadomy, wypięła pośladki, powodując przyspieszenie bicia serca u swego ‘masażysty’.
- Już, już - powiedział po chwili potrzebnej na odzyskanie głosu.
Wszystkie szkoły masaży zalecają rozpoczęcie tej czynności od delikatnego głaskania, najlepiej opuszkami palców. Działa to odprężająco i jeśli mięśnie nie są zbyt spięte - zwykle wystarcza.
- Troszkę mocniej? - spytał.
- Yyyyyyhhyyy. - Wydała z siebie potwierdzający dźwięk poddając się zabiegom McAlpina. - Zwłaszcza tam przy odcinku lędźwiowym. - Dodała po chwili rozmarzonym głosem. Otworzyła przy tym nieznacznie lewe oko i usiłowała z tej pozycji dojrzeć co też Makbet robi, co było oczywiście niemożliwe. Kilka razy też jęknęła z bólu, gdyż całe ciało miała obolałe po podróży. W końcu jej ciało nie było przyzwyczajone do tak długiego siedzenia w jednej pozycji i to przez kilka dni z rzędu.
Odcinek lędźwiowy to, jeśli Makbet dobrze pamiętał, obszar przechodzący powoli w rejony, w których plecy - jak to niektórzy dowcipnie określali - zaczynały tracić swoją szlachetną nazwę. Co wcale nie znaczyło, że do masażu nadawał się mniej, lub że stawał się on z tego powodu
mniej przyjemny. Trzeba było tylko uważać, żeby człowiekowi ręka nie drgnęła...
- Powinniśmy w czasie lotu robić przerwy - powiedział, gdy Lena jęknęła po raz kolejny. - Takie siedzenie jest gorsze niż praca za biurkiem.
Miał oczywiście na myśli siedzenie bez ruchu, a nie pewną część ciała.
- Spróbuj się troszkę powyginać... Zobaczysz, czy jest lepiej.
Sama dobrze wiedziała, że powinna to zrobić, ale było jej tak dobrze, iż nie chciało jej się w ogóle ruszać. Ale cóż...
Ponownie, niczym syrena, obróciła się w wodzie. Usiadła sobie wygodnie. Przeczesując dłońmi mokre włosy, splotła je na karku i wygięła ciało, a właściwie jego górną część, w łuk. Przeciągając się przy tym i wypuszczając równocześnie powoli powietrze z płuc.
- Tu dobrze. - Odparła po chwili, opuszczając ręce wzdłuż tułowia. - To teraz poproszę ramiona i kark.
Makbet przez moment wpatrywał się w znajdujący się tuż przed jego oczami biust Leny i przez chwilę nie myśli o masażu były mu w głowie.
- Tak, tak... ramiona - powtórzył nieco odruchowo. - A... a możesz się odwrócić? - spytał, przenosząc wzrok z piersi dziewczyny na jej twarz. Co prawda w takiej pozycji również można było zrobić masaż, ale dla niego byłoby to ciut krępujące, uwzględniając przeźroczystość wody i oddziaływanie na niego urody Leny.
Dziewczyna zrobiła to o co poprosił. Czyli odwróciła się do niego plecami.
Makbet przesunął się nieco. Tracił co prawda wspaniały widok, ale coś trzeba było wybrać - albo masaż, albo utrwalanie w pamięci szczegółów anatomii Leny. Delikatne ruchy od karku w dół, w stronę stawów barkowych. Rozgrzać, rozluźnić naprężone mięśnie. Niech nawarstwiające się, wielogodzinne zmęczenie zniknie...
Delikatne początkowo ruchy nabrały nieco siły, by oddziaływanie sięgnęło głębiej. Po chwili jednak dłonie Makbeta przesunęły się na ramiona, by później powędrować w stronę obojczyków.
I przyprawić panią doktor o dreszcze, gdyż natrafił na bardzo wrażliwą, przynajmniej u niej, na dotyk część ciała.
Makbet na sekundę zawahał się. Nie całkiem rozumiał reakcję Leny. Ponieważ jednak dziewczyna nie rzekła ani słowa kontynuował działanie, zmieniwszy tylko, na wszelki wypadek, dotyk na bardziej delikatny.
Trzeba mu było przyznać, że zna się na rzeczy. Prawie jak zawodowy masażysta. Kąpiel w gorącym źródle, a później masaż sprawił że poczuła się odprężona i mięśnie przestały jej tak dokuczać.
- A możesz tak jak poprzednio? - zapytała gdy Szkot począł ją delikatniej masować. Jednak mocniejszy ucisk dawał lepsze rezultaty. A to było dobre, dla... Tu Lena uśmiechnęła się do swoich myśli. Teraz do niej dotarło w jakiej sytuacji są. Nie skomentowała tego jednak.
- Mocniej, znaczy się? - upewnił się Makbet.
- Tak. Mocniej. - Potwierdziła.
Z kobietami często tak było. Nieraz człowiek nie wiedział, co może im bardziej odpowiadać. Na szczęście Lena nie kazała mu zgadywać, tylko potrafiła powiedzieć, o co chodzi.
- Oczywiście - powiedział, zgodnie z życzeniem dziewczyny wracając do poprzedniej siły nacisku. - A co potem? - spytał.
- Ty się położysz. A ja ci się odwdzięczę - znowu uśmiechnęła się do siebie. - Znaczy ja... rozmasuję twoje zesztywniałe człon... części ciała. Pasuje?
- Pasuje! - odparł Makbet. Odwrócił się plecami do Leny. Nie był pewien czy chciałby, by dziewczyna widziała, jaką reakcję wywołała uroczo dwuznaczna propozycja. Chociaż z pewnością i jako lekarka, i jako kobieta, widywała takie reakcje nieraz.
- Kark, jeśli można prosić - powiedział.
- Wygodniej mi będzie, jeśli się położysz.
Makbet skinął głową.
Co prawda dla niego taka pozycja była nieco mniej komfortowa, w tym akurat momencie, ale nie był z Leną na takiej stopie zażyłości, by zwierzać się z pewnych... chęci. Czy prosić o pomoc w tej materii.
Zgodnie z prośbą położył się. Na brzuchu oczywiście.
Pani doktor nie miała najmniejszych oporów, by usiąść na jego plecach swoimi zgrabnymi czterema literami.
Makbet aż westchnął z wrażenia.
- Rewelacja... - powiedział po chwili. - O tym nie pomyślałem...
Następnie przesunęła się nieco do przodu, a biodra ułożyła wzdłuż jego boków.
- Bardzo proszę, kark. - I zgodnie ze znanymi wszystkim technikami masażu karku zaczęła od rozgrzania skóry i tkanek pod nią. Całą powierzchnią dłoni zaczęła delikatnie głaskać go, wodząc dłonią od kości potylicznej w stronę stawów brakowych.
Makbet ponownie westchnął, tym razem z przyjemności. Podwójnej...
- Pomyliłaś się chyba z powołaniem - powiedział.
Po jakimś czasie, gdy uznała, że można przejść do następnego etapu, zaczęła opuszkami palców, ale znacznie silniej powtarzać te same ruchy.
- Znaczy? - spytała nie przerywając.
Cóż miał jej powiedzieć... że zarobiłaby majątek jako masażystka... erotyczna? Że niemal stracił oddech gdy końcówki piersi Leny musnęły przypadkiem jego plecy... Że pewna część ciała dziewczyny, stykająca się z jego lędźwiami, wywierała na niego oszałamiający wpływ...
- Postawiłabyś na nogi najbardziej nawet wyczerpanego człowieka, Leno - powiedział. - Masz cudowne ręce.
- Nie wiem jak inni lekarze, ale ja przepisuję swoim pacjentom środki farmakologiczne w ostatniej kolejności - pominęła wymownym milczeniem jego dwuznaczną wypowiedź. Już kiedyś coś takiego usłyszała z ust byłego narze... z ust faceta, z którym się kiedyś spotykała
“Tajski masaż erotyczny” jak był łaskawy stwierdzić mecenas Karhumäki
- Człowiek w twoich rękach odzyskuje siły szybciej, niż po jakichś tabletkach czy proszkach - odparł Makbet. - I z pewnością jest to zdrowsze, niż jakiekolwiek farmakologiczne świ... Środki - poprawił się.
Teraz lekarka wykonywała kuliste ruchy po obu stronach szyjnego odcinka kręgosłupa, dość mocno ugniatając włókna mięśniowe wokół kręgów.
- Są różne inne metody łagodzenia bólu. Zaczynając od masażu. Ale można też wykonać i akupunkturę. Problem polega niestety na tym, że tak niespodziewanie dostałam zaproszenie na zwiedzanie tej krainy, że nie zdążyłam zabrać ze sobą odpowiedniego sprzętu - wyjaśniała ugniatając jednocześnie skórę miejsce przy miejscu schodząc palcami na staw barkowy.
- Moja wiara w twoje umiejętności i znajomość medycyny alternatywnej jest ogromna, ale nie czuję się jeszcze aż tak źle, bym odczuwał zapotrzebowanie na wkłuwanie we mnie srebrnych igieł... Wolę, prawdę mówiąc, taki masaż, jak teraz.
- Nic na siłę. - Dodała kończąc rozmasowywanie mieśni karku ponownie delikatnie dotykając je całą powierzchnią dłoni.
- Nigdy na siłę. - Makbet poruszył ramionami, poddając się towarzyszącej masażowi przyjemności. - To się na dłuższą metę nie opłaca... A ręce i tak masz cudowne - dodał.
O innych elementach, składających się na ciało Leny wolał nie wspominać. Jeszcze gotowa by była go utopić. Albo zostawić samego w tej wodzie.
- A teraz na co masz ochotę? - spytała opierając swoje dłonie o jego łopatki.
Makbetowi na moment odebrało głos.
Oczywiście wiedział, na co miałby ochotę w tym momencie. I wystarczyłoby parę słów, by przekazać Lenie te chęci. Jednak nie sądził, by szczere wynurzenia było tym, co wprawiłoby dziewczynę w zachwyt... Prędzej chyba skończyłoby się na ‘duchowi memu dała w pysk i poszła”.
- Może tak trochę niżej? - poprosił. - Pokazałbym, ale akurat siedzisz na tym miejscu.
Lena spojrzała w dół. Położyła dłonie mniej więcej tam gdzie siedziała zapierając się nimi przesunęła się do tyłu, tak by wygodniej jej było siedzieć. Czyli tak teraz padło, że usadowiła się na jego pośladkach.
Makbet poruszył się nieco, dopasowując do nowej sytuacji. I pewnej zmiany obciążenia.
- Jedyne czego żałuję to to, że nie mogę popatrzeć na ciebie przy pracy - powiedział.
- Dlaczego? Zresztą sam dobrze wiesz jak to wygląda od tej strony.- Lena całą płaszczyzną dłoni zaczęła delikatnie wodzić po jego plecach. Na chwilę zatrzymując się tylko przy dwóch bliznach. Obie z pewnością nie były świeże i obu raczej nie oglądał lekarz przed zrośnięciem. Jak mężczyzna nie miał blizn? Po bijatykach, upadkach na rowerze i innych takich. Doskonale to znała, zarówno z praktyki zawodowej jak i z życia rodzinnego. Jej bracia też mogli się kilkoma pochwalić. Ale w ich przypadku zawsze lekarz oglądał i zszywał rany.
Tavvi opowiadał co nieco o swoje pracy w helsińskiej policji. Opowiadał również, że w dzisiejszych czasach członkowie organizacji przestępczych nie zgłaszają się aby leczyć urazy. Popatrzyła podejrzliwie na leżącego pod nią mężczyznę. Czyżby i on należał do jednej z takich?
W końcu mówi się że diabeł jest niezwykle urodziwym mężczyzną. Tak rozmyślając zastygła na dłuższą chwilę w bezruchu zapominając jakby o tym co robiła.
- Coś się stało? - Głos Makbeta wyrwał Lenę z zamyślenia. - Już koniec?
- Nie - odparła niepewnie. - Zamyśliłam się tylko trochę - dodała starając się, aby głos jej brzmiał normalnie. I wróciła do poprzedniego zajęcia. Po chwili jej dłonie zaczęły zataczać okręgi mocniej uciskając masowane partie ciała. Zaczyna oczywiście od pasa i przesuwała się w górę, w kierunków barków. I tak po całej powierzchni pleców.
Później, zgodnie ze sztuką, zaczęła ugniatać poszczególne odcinki mięśni. I na koniec ponownie zaczęła całymi dłońmi wodzić delikatnie po plecach Szkota.
W sumie to zrobiła się milcząca. Cały czas zerkając na dwie blizny i zastanawiając się jak powstały. Pomimo, że skończyła nie wstała jednak. W końcu się jednak przemogła. Delikatnie położyła dłoń na jego barku, w miejscu, gdzie znajdował się pierwsza z blizn.
- Lekarz tej rany to raczej nie oglądał i nie szył? - Przesunęła opuszkiem palca po nierówności na skórze.
Makbet odruchowo chciał się odwrócić w stronę rozmówczyni. W ostatniej chwili zreflektował się, jednak Leną nieco zakolebało.
- O, przepraszam... - powiedział. - Na jej temat powinnaś porozmawiać z moim dziadkiem. Uznał, że lepiej zrobić to samemu, niż wieźć mnie ponad pół dnia do lekarza. No, chyba miał rację, chociaż efekty są takie, jak widzisz. Krawcową nie był i szew wyszedł dość kiepski. Mało artystyczny...
- Mojego zaraz babcia pogoniłaby - dodała uśmiechając się do wspomnień. - Ile miałeś wtedy lat? Z dziesięć?
- Mniej więcej. Byłem z dziadkiem i kuzynem na małej wycieczce. Dziadek uczył nas, jak przeżyć w lesie - powiedział Makbet. - No i pobawiliśmy się z kuzynkiem w rycerzy. Tak jakoś przypadkiem mnie zahaczył, i to nie drewnianym mieczykiem. A byliśmy wtedy parę dni drogi od domu, to dziadek się za mnie zabrał. Ale bardziej niż szycie bolał mnie tyłek. Kuzyn zresztą oberwał mocniej.
- Mój też często zabiera moich braci na takie wyprawy. Teraz zaczynam żałować, że z nimi nie jeździłam. - Po chwili zastanowienia dodała - A ta druga?? Też nie byłeś z nią u chirurga. Wygląda na to, że to dużo świeższa rana była?
- Afryka - powiedział.
- Afryka? - powtórzyła ze zdziwieniem i podniosła się powoli, gdyż właściwie skończyła mu rozmasowywać plecy.
- Podróżowałem trochę - odparł Makbet. Odwrócił się i podciągnął kolana. Widok, jaki prezentowała Lena był mu już znany, ale to nie wpływało na niektóre reakcje organizmu. - Troszkę z rodzicami, potem troszkę sam. Ponoć mam to we krwi... Zamiłowanie do podróży. - Przeciągął się leniwie. Mięśnie zagrały pod skórą. - Fantastycznie. Ciąg dalszy byłby nadużywaniem twego dobrego serca...
- Ty mi wymasowałeś więcej - odparła.
- Z wdzięczności mógłbym cię wyściskać, ale nie wiem, czy taki objawy wdzięczności byłyby mile widziane. Ale jeśli zechcesz... Może jeszcze trochę łydki i okolice.
- Mamy chyba jeszcze trochę czasu zanim zaczną się zastanawiać, co się z nami stało. - Usiadła obok niego. - Tak że mogę to zrobić. W sumie czemu się dziwię. Egipt czy Tunezja też leżą w Afryce - kotynuowała przerwany na chwilę temat.
- Kongo - wyjaśnił Makbet. - Piramidy to dość oklepany temat. I kiepskie natchnienie dla grafika.
- Czy ja wiem? Hotele pięciogwiazdkowe i allinclusive. Baseny z ciepłą wodą i zjeżdżalnie - Tęsknota zabrzmiała w jej głosie. - Mi się tam podobało.
- Wiesz... Nimfa w hotelowym basenie to nieco nie pasuje... Smoka też lepiej umieścić w dżungli. Za to potem powrót do cywilizacji jest tak przyjemny, że człowiek nawet nie potrafi uwierzyć, że chciał wyjeżdżać w głuszę...
- I też lubię dobre hotele - dodał.
- Czego niestety tu nie uświadczysz.
- Nie uświadczymy - poprawił Lenę. - Ale odbijemy to sobie po powrocie - stwierdził.
- Po powrocie do czego? Mag, który nas tu sprowadził prędko nie wydobrzeje. A oni wątpią, by inny dał radę nas odesłać.
- Chcesz tu zostać, czy wrócić? - spytał.
- Stanowczo chcę wrócić do siebie.
- Chcesz wrócić, bo to nasz świat, czy też do kogoś? - spytał. - Wybacz pytanie, ale tak prawdę mówiąc znaleźliśmy się tu w parę osób, jedyni z naszej Ziemi, a w gruncie rzeczy nic o sobie nie wiemy...
- Chcę wrócić, bo tam mam rodzinę. Bo tam jest moje miejsce. Mam tam poukładane, ustabilizowane życie.
Makbet przez moment spoglądał na Lenę. Rodzina... Raczej nie wyglądało na to, by chodziło o męża czy córkę. Aż dziw, że taka atrakcyjna kobieta była sama...
- To tak jak ja... Chociaż żadna panna łez wypłakiwać za mną nie będzie, ale dom jest domem... Wielkie miasto, jakaś mieścina?
- Niewielka miejscowość. Vehmaa. Robię karierę małomiasteczkowego lekarza. - Usmiechnęła się gdy to powiedziała. - Ale przynajmniej dobrze znam swoich pacjentów.
- Musiałbym uruchomić Interenet, by to wyszukać - uśmiechnął się. - Ale i tak masz bliżej do ludzi, niż ja. Mam niby trzy godziny drogi do Aberdeen, ale w gruncie rzeczy to odludzie...
- Mam i pieniądze i pozycję. Więc to jest coś. Co oni mogą mi zaoferować?? - Lekko się skrzywiła.
- Tytuł hrabiny i ziemię za zasługi - zażartował Makbet. - Ale nie wiem, czy to by ci zrekompensowało tamte straty. A jak ci się wiedzie na tej praktyce? Często masz ochotę udusić któregoś z pacjentów?
- Nie interesują mnie ich pieniądze. Mam wystarczająco własnych. - Jelena była jednak poważna. - A pacjenci są nader mili. Dostaję nawet konfitury domowej roboty.
- Pyszności - Makbet skinął głową. - Moi klienci nie wręczają mi takich darów. Może dlatego, że żaden z nich nawet by nie pomyślał o domowych przetworach.
- A ty?? Jak ty się znajdujesz w tych okolicznościach?? - Rzuciła mu krótkie spojrzenie. - Też marzysz o dziewicach do ratowania??
- Do uratowania mamy zdaje się Cesarzową - nieco kwaśno uśmiechnął się Makbet. - Nie wnikam w to, czy jest dziewicą, czy nie, ale jak na razie ona jedna mi wystarczy do szczęścia. Kolejna księżniczka uwięziona w wysokiej wieży to już by był nadmiar dobrobytu. A tak prawdę mówiąc to myślę o dwóch rzeczach - przeżyć i wrócić do domu.
- Czyli jednak podoba ci się to wszystko??
- Podoba mi się? - powtórzył Makbet. - Nie do końca. Podobają mi się te góry, ale osobiście wolałbym siedzieć teraz w mojej rodzinnej Szkocji i kąpać się z tobą w tamtejszym jeziorku.
- Czy wy jakieś zawody sobie urządzacie?? - Uniosła oczy w kierunku nieba, potrząsając lekko głową z dezaprobatą.
- Zawody? - Makbet spojrzał na nią z zaskoczeniem. - W Szkocji?
- Nieważne. - Wcale nie miała ochoty tłumaczyć mu, że jest już trzecim z kolei mężczyzną w tym świecie robiącym takie podchody. - Jednym słowem jesteś jednak zadowolony z roli wybawiciela dziewicy??
- Prawdę mówiąc wyrosłem już z tego wieku. - Makbet pokręcił głową. - I nie chodzi mi tu o to, czy ratowana jest dziewicą, czy nie. Boję się jednak, że nasz powrót jest ściśle związany z ratowaniem i chcąc nie chcąc będziemy musieli się za to zabrać.
- A na końcu i tak się okaże, że musimy tu zostać. - Pesymizm zawarty w tej wypowiedzi chyba dobitnie świadczył o jej chęciach co do ratowania. Zajęła się masowaniem jego nóg.
- Uratujemy i nie uda nam się wrócić? Nie mam mowy. Wrócimy z pewnością.
- A potem się okaże, że straciliśmy dziesięć lat. Jak i oni.
- To też możliwe i musimy się na to przygotować. Ale mimo wszystko mam nadzieję, że nasz mag da sobie z tym radę. Co prawda - mówił dalej - gdyby czekała na mnie żona, to nie wiem, czy chciałbym wrócić po tylu latach. Dlatego wolę o tym nie myśleć.
- Ale nie jest to zbyt zachęcające do współdziałania. - Nie poprawiło jej to humoru.
Makbet machnął ręką.
- Nie mam żony ani dzieci. Rodzina jakoś przeżyje to, że zniknąłem na tyle lat. A ja przeżyję te wszystkie problemy, z odzyskaniem tożsamości. I sądzę, że damy sobie radę.
- Gdyby nie to, że nie wiem gdzie jestem, to zabrałabym się już dawno stąd i poszła. - Uśmiechnęła się smutno.
Dokąd? - pomyślał Makbet. - I co byś zrobiła potem?
- Nie powinnaś tak myśleć. W żadnym wypadku. - Przez moment zastanawiał się, co powiedzieć. - Mamy dwa wyjścia - albo spróbować coś zrobić i może wygrać, albo nie zrobić nic i czekać na cud. Wolę zrobić to pierwsze.
- To chyba byłoby na tyle. - powiedziała gdy skończyła, w zasadzie to i tak nie było o czym dalej rozmawiać. -Pora chyba wracać?
Podniosła się z sadzawki, rozgrzane ciało parowało. Wytarła się czymś, co miało służyć za ręcznik i ubrała się.
Makbet przez moment jeszcze siedział i wpatrywał się w Lenę, a potem wyszedł z wody i również zaczął się wycierać, może nawet szybciej niż Lena. W każdym razie skończył się ubierać równocześnie z nią.
- Jeszcze raz dziękuję - ukłonił się w iście dworski sposób. - Wracamy?
- Ja również dziękuję - ale ona się nie ukłoniła. - Oczywiście. Bo co innego nam pozostaje?
Makbetowi parę rzeczy może by i przyszło do głowy, ale i tak by się tymi pomysłami nie podzielił z Leną. Zabrał broń i ruszyli w stronę obozowiska. Lekarka szła przed nim, ona w sumie nie nosiła broni, no może poza tym sztyletem, który dał jej jeszcze w świątyni Chris.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny
Efcia jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:13   #37
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
DROGA W CIEMNOŚCIACH


Gdy już wszyscy skorzystali z uroków gorących źródeł skupiliście się wokół dwóch ognisk, wokół których krzątał się milczący jak zawsze Urmiel. W dwóch żeliwnych stągwiach warzył aromatyczny napój, którego zapach poruszał wami do głębi i obudził tęsknotę za domem. Dla niektórych było to najprzedniejsze grzane wino, dla innych kubek parującej herbaty. Płyn przyjemnie grzał ręce trzymające czarkę, a po wypiciu czuliście jak ciepło gorących źródeł przestaje z was ulatywać w coraz to silniejszych podmuchach zimnego wiatru z północy. Opatuleni futrami skupiliście jedno przy drugim z niepokojem myśląc o nocy oraz kolejnych dniach podróży.
- Myślałem nad tym, co powiedziałeś – Asmel zwrócił się do Chrisa, podając Vilith pełną czarkę. – Zasadzka to dobra myśl, lecz crundczycy są sceptycznie do tego nastawieni. Uważają, że jeśli utrzyma się taka pogoda Orły nie będą miały możliwości szybkiego manewru. Nie oszukamy wiatru, w każdym razie nie tutaj.
- Jesteśmy też obciążeni ładunkiem – dodał Perren. – Nie możemy ryzykować. Dlatego pomyśleliśmy, że powinniśmy się rozdzielić. Jedna grupa poleci na drugą stronę łańcucha i zboczy trochę nad Wyżyny Orizy. Spotkamy się na granicy z Manartum. Jeśli nasi prześladowcy rozdzielą się to dobra nasza.
Wszyscy Strażnicy Pałacu wydawali się być przychylni temu pomysłowi, zaś oczy Orlich Jeźdźców rozbłysły w ciemnościach. Widać, że palili się do bitki już nie od dziś.
- Chciałabym tylko zasugerować pewną zmianę – powiedziała Tanira. – Niech Inara poleci z tobą, Perren, a Elim ze mną. Wolę mieć jego na ogonie niż Inara. Nasze Orły są niespokojne a myśli plączą się i nakładają na siebie. To przez nasze bliskie pokrewieństwo.
Prowadzący pierwszej grupy skinął głową, przystając na ten układ, a wy mieliście poczucie, że nic więcej nie zdołacie zrobić. Lepiej chyba zawierzyć obytym z powietrzną walką Jeźdźcom niż własnym, niejasnym przeczuciom. Zresztą napój Urmiela oprócz właściwości rozgrzewających sprawił, że wszyscy poczuliście senność. Jeden po drugim kładliście się w namiotach wręcz tonąc w zapachu świeżo ściętych gałęzi sosen oraz ciepłych śpiworach.

Było jeszcze ciemno, gdy budzili się z głębokiego snu. Byli przemarznięci, ale wypoczęci, co zapewne było zasługą ziołowego naparu. Szybko rozdzielili prowiant pomiędzy dwie grupy, a gdy crundczycy zaciskali paski, rzemienie i sprzączki przy uprzężach swoich wierzchowców wy ćwiczyliście walkę, choć były to ćwiczenia bardziej na rozgrzanie i ochronę przed północnym wiatrem niż po to by utrwalić nabyte już umiejętności.

Pierwsza poleciała grupa Taniry, za którą zamiast Muriona usiadł Asmel. Nic nie zapowiadało tego, że ta podróż będzie inna niż poprzednie, lecz czuliście, że nerwy waszych pilotów są napięte do granic możliwości, a wokół unosi się atmosfera radosnego oczekiwania. Co jakiś czas Tanira lub jej skrzydłowi rozglądali się wokoło i za siebie, lecz nie potrafiliście dociec czy zauważyli chociaż ślad po śledzących ich Orłach. Lecieliście dość wysoko unoszeni dmącym północnym wiatrem, lecz niebo było pogodne. Po błękitnym nieboskłonie gdzieniegdzie żeglowały puszyste, białe chmurki. Jednakże około południa pogoda pogorszyła się. Niebo zasnuły brzemienne deszczem burzowe chmury, zrobiło się ciemno. Zniżyliście lot szukając dobrego schronienia na przeczekanie najgorszego.

Jeźdźcy znaleźli dla was idealne miejsce – małą zalesioną dolinkę, przez którą płynęła z gór szeroka rzeka. Nie było to jednak dobre miejsce dla Orłów, dlatego po waszego ekwipunku zostawili was i polecieli w kierunku jaskiń, które zauważyliście wlatując do doliny. W pośpiechu rozstawiliście namioty, według wskazówek Urmiela zabezpieczyliście je wewnątrz i z zewnątrz ściętymi gałęziami z iglastych drzew by za bardzo nie przemakały. Ledwie skończyliście wielkie krople deszczu spłynęły z nieba, a grzmot przetoczył się przez dolinę. Rozpętała się prawdziwa burza.

Siedzieliście w namiotach czując jak linki napinają się pod naporem wiatru, a deszcz bił niczym bicze w ścianki namiotu. W końcu położyliście się spać wśród szumu wody i zawodzenia wiatru.

Ranek wstał zimny i mokry, lecz burza przeszła, a niebo miało kolor czystego błękitu. Znad rzeki powoli podnosiła się mgła iskrząc się w porannym słońcu. Rozeszli się wokół obozu w poszukiwaniu w miarę suchego drewna, lecz ulewa zmoczyła wszystko. Po wielu próbach w końcu udało im się rozpalić małe ognisko, na którym ledwie podgrzaliście kozie mleko. Dopiero w świetle dnia zobaczyliście, że miejsce, w którym jesteście to tak naprawdę niewielkie wzniesienie, jakby hala pasterska, tuż pod zwartą ścianą lasu. Wzniesienie przecinał wąski potoczek o krystalicznie czystej wodzie, który spływał wartką strugą i łączył się w dole z migotliwą nitką leniwiej rzeki.

Krzątaliście się wokół obozu czekając na powrót Wielkich Orłów, lecz nikt nie widział ich w czystym powietrzu tego słonecznego dnia. W końcu Asmel zagonił was do ćwiczeń i dał wam spokój dopiero południu, gdy słońce przygrzało już tak, że oblewaliście się potem, a ręce słabły z wysiłku, a z wilgotnych ubrań unosiła się para. Urmiel i Vilith bezskutecznie próbowali podsycić ogień by zrobić jakiś porządny obiad.

Nagle czyste górskie niebo wypełniło przeciągłe beczenie i dzwonienie. Strażnicy zerwali się na nogi i w tym samym momencie za zakrętu wyłoniło się całkiem pokaźne stado owiec, które na widok namiotów i ludzi becząc bezradnie rozbiegły się wokoło. Na końcu owego stada szło dwoje bosonogich dzieci dziewczynka i chłopiec. Na widok obcych zatrzymały się jak wryte i wytrzeszczyły oczy, lecz na widok broni przy ich pasach dziewczynka przelękła się, krzyknęła cienko i czmychnęła w stronę lasu, zaś chłopak poszedł w jej ślady z tą różnicą, że on okręcił się na pięcie i uciekł co sił w nogach.

Trwaliście przez chwilę w bezruchu zaskoczeni tym niecodziennym widokiem, lecz nagle Urmiel drgnął, jakby się zbudził z głębokiego snu i krzyknął:
- Łap dzieci! – i ruszył w ślad za dziewczynką. Lena pobiegła za nim, jakby obawiając się, że gwardzista jeszcze bardziej przestraszy dziecko. Chris zaś pomknął jak strzała za chłopakiem.

Chris


Chłopca dopadłeś już po kilku metrach. Rzuciłeś się na niego szczupakiem, lecz ten był szybszy i wymknął się ci z rąk. Zdołałeś złapać go tylko za kostkę, wywróciłeś go, lecz zwinnie przewrócił się na plecy i kopał, drapał i gryzł. W końcu zerwał się z trawy i znów popędził przed siebie. Niezdarnie wygramoliłeś się z trawy i ślizgając się po mokrej glebie znów ruszyłeś w pościg. Tym razem miałeś szczęście – chłopak sam się przewrócił wpadając w sprytnie ukrytą wśród wysokiej trawy króliczej dziury. Chwyciłeś go pod ramiona, a on zrezygnowany i bezładny niczym szmaciana laleczka pozwolił ci się zanieść do obozu.

Lena

Za Urmielem wpadłaś na leśną ścieżkę wśród gęstych krzewów i największych paproci, jakie widziałaś. Nie chciałaś wiedzieć ile w nich może być kleszczy. Biegła za gwardzistą przez kilka metrów, lecz w końcu dostała świerkową gałęzią po twarzy i zaniechała pościgu. Już na spokojnie przeanalizowała sytuację. Gdyby była małą, przestraszoną dziewczynką to gdzie by się schowała? Przypomniała sobie, że przed chwilą mijała gęstą kępę leszczyny i paproci. Cofnęła się do niej i rozgarnęła gęste listowie. Ledwie dostrzegła błysk jasnych włosów, a z krzaków wytrysnęła mała postać i sprintem wróciła po swoich śladach w stronę obozu, gdzie wpadła prosto w ramiona Makbeta, który miał już ruszyć za Leną i Urmielem. Dziewczynka zaczęła piszczeć, krzyczeć i bić małymi piąstkami, aż w końcu i Makbet zawył z bólu! Ta mała diablica go ugryzła! Daleko jednak nie uciekła, gdyż Lena złapała ja i mocno przytuliła do siebie próbując uspokoić ją życzliwymi słowami. Ta jednak rozpłakała się.

Chris przyniósł bezwładnego chłopca i usadził go tuż obok chlipiącej dziewuszki. Oboje byli brudni i obszarpani, a stopy były najbrudniejszymi stopami na jakie tylko widzieli. Dziewczynka miała włosy jak pszenica, a chłopak czarne jak smoła. Asmel z pomocą Vilith spędził ich stadko w jedną drżąco-beczącą kupę, po czym podszedł do dzieci i przyjrzał im się z zainteresowaniem.
- Spróbujecie je wypytać o okolicę i naszych Jeźdźców? – Spytał unosząc lekko brwi. Jego niepewny ton zdradzał, że nigdy nie miał do czynienia z dziećmi. – Może coś widziały? Ja w tym czasie spróbuję zrobić coś do jedzenia?

Wkrótce też wrócił Urmiel bez koszuli, gdyż w niej niósł spory stos dorodnych grzybów. Rzucił zaciekawione spojrzenie na maluchy, lecz szybko zainteresował się tym, co się dzieje wokół ogniska.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 24-08-2010, 20:14   #38
 
Efcia's Avatar
 
Reputacja: 1 Efcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputacjęEfcia ma wspaniałą reputację
Post wspólny, Efcia, Kelly, Kerm i MG

Jelena siedziała z dziewczynką na kolanach, gdy Makbet posadził obok chłopca. A na kapitana popatrzyła się jak na idiotę.
~I może mam się jeszcze o stopień wojskowy zapytać i jednostkę??~ Ale to pytanie padło już tylko w myślach. Westchnęła tylko ciężko i ponownie przeniosła swój wzrok na dzieci.

- Zobacz. - Kiwnęła głową w stronę stada zwracając się do chłopca. - Wasze stado jest już razem. - Miała nadzieję, że ten gest dobrej woli dzieci przyjmą z ulgą.
Pogładziła dziewczynkę po włosach.
- Powiecie mi jak się nazywacie?? - Mówiła spokojnym głosem.

- Ja jestem Makbet - przedstawił się Szkot, pragnąc zachęcić dzieci. - Przepraszamy za to całe zamieszanie. Gdybyśmy wiedzieli, e to wasza dolinka, z pewnością byśmy tu nie wylądowali - zapewnił.

Przestraszone dzieci popatrzyły na siebie i niemal bezwiednie wzięły się za ręce.
- Nic wam nie powiemy! - wykrzyknął chłopak, buntowniczo unosząc głowę. Ciemna, nierówno przycięta czupryna upadła mu na oczy.

- Nie powiecie? - zdziwił się Makbet. - Czego nam nie powiecie?
Jasne... Imiona, nazwiska, adresy, kontakty, pomyślał rozbawiony, na zewnątrz jednak nie okazując rozbawienia.

- Twój brat jest bardzo odważny. - Wyszeptała dziewczynce do ucha. - Zapewne chce być taki jak wasz tato i inni mężczyźni z wioski.

Chris nie znał się na psychologii dziecięcej. Wiedział doskonale, jak reagowały dzieci afgańskie na żołnierzy, którzy chcieli im naprawdę pomóc. Uzasadnioną nieufnością. Jak bowiem miały ocenić, co jest dobre, co złe, co właściwe, czego natomiast należy się strzec? Większe szanse na przełamanie nieufności miały raczej kobiety, które naturalnie powinny się kojarzyć z matczyną czułością. Toteż odsunął się od ogniska udając, że nie interesuje się sprawą. schwytał przecież chłopaka, który pewnie wcale nie był do niego pozytywnie nastawiony. Jego obecność podczas próby wyciągnięcia od dzieci informacji mogła tylko spowodować blokadę. Szepnął tylko, by może dali coś do jedzenia. Słodkości nie mieli chyba, ale może jakiekolwiek jedzonko ułatwiłoby przełamanie losów.

- Zobaczymy, co uda nam się zrobić - stwierdziła Vilith. - Mamy jeszcze trochę suszonych owoców.
Po chwili zamówione danie pojawiło się przed dziećmi.

- Proszę, częstujcie się. - Makbet podsunął dzieciom miskę z owocami. Sam wziął jeden z owoców na dowód, że można je bezpiecznie jeść.

Doktor Metsänkylä również poczęstowała się jednym z owoców. Wzięła następny i podsunęła trzymanej dziewczynce.
- To musi być ciężka praca, takie wypasanie owiec??

Dziewczynka niepewnie spojrzała na podsunięte owoce, a chłopczyk łypnął na nie spode łba. Jednakże widok dorosłych jedzących owoce bez obaw ośmielił ich na tyle, że sięgnęli ostrożnie po suszone smakołyki.
- Tak odkąd nie mamy już psa - odpowiedziała na pytanie Leny dziewczynka. Nie patrzyła na żadnego z dorosłych, lecz na plamy na swojej sukience.
- A co się z nim stało?? - Panna Metsänkylä postanowiła spróbować z tej strony.
- Mama mówiła, że był już stary... Ale tata był bardzo zły jak umarł...
- A innego nie mieliście?? - Yelena podała dziewczynce następny owoc. - Mi jak zdechł pies, to znaczy moim dziadkom jak zdechł pies pasterski, to poszli do sąsiada po następnego.
Chłopczyk spojrzał na kobietę z miną wyrażającą zdziwienie.
- Gdybyśmy mieli to nikt by nie narzekał... - odpowiedział tonem, jakby chciał powiedzieć: "Czy to nie oczywiste?"
- W sumie masz rację. - Pokiwała głową, zupełnie ignorując zaczepny ton wypowiedzi chłopca. - Pies pomaga bardzo przy takim wypasie. - Dodała w zadumie. Postanowiła również troszeczkę zmienić temat rozmowy. - A wasi sąsiedzi nie wypasają tutaj swoich owiec?? Mój dziadek często spędzał stado z sąsiadami i razem wypasali. - Lena nie dodała, że chodziło o wypas koni, bo to nie było aż takie istotne.
Dziewczynka potrząsnęła głową.
- Oni wypasają po drugiej stronie rzeki - wyjaśniła przejęta. - My mamy największe stado w okolicy, dlatego wypasamy tutaj.
To mogło oznaczać brak bliższych kontaktów a nawet wrogość... Warto by było o to rozpytać. Ale Leny ominęła ten wątek... Coś również było nie tak z tymi psami, ale wypytywanie świadczyłoby o całkowitym braku wiedzy. Gdyby chcieli zdobyć przyjaciół, powinni zdobyć dla nich psa.
- Najlepsza trawa?? - W zasadzie powinno to być pytanie retoryczne.
~Jak ja mam wyciągnąć informacje od tych dzieci nie znając zupełnie tutejszych realiów. ~ Pani doktor rzuciła długie spojrzenie kapitanowi straży. A następnie wyłowiła Vilith, ona też była kobietą i wiedziała więcej o tych ludziach. ~Ciekawe czy byliby tacy mądrzy, gdyby mieli zrobić wywiad w Helsinkach.~ Była zła, tyłek ją bolał od lotu. Tyłek, plecy, nogi. Nie było to tak dotkliwe ze względu na wczorajszy, przyjemny masaż i kąpiel. Nie mniej jednak...
- A handlujecie może tymi owcami?? - Wzięła głęboki oddech żeby się uspokoić. Miała nadzieję, że głos jej się nie zmienił. - Czy można od was kupić jedną, dwie sztuki??
- Z pewnością wolno wam handlować, prawda? - wtrącił się Makbet. - Skoro zajmujecie się owcami...
Chłopak pokręcił głową.
- Nie sprzedajemy owiec tylko ich wełnę - jego ton znów sugerował jaki ma stosunek do nierozgarniętych dorosłych. - I tym zajmuje się mama.
- No to nici z mięsnego obiadu. - Rzuciła Lena. - A czymś jeszcze wasza mama handluje?? Drób?? Jajka??
- Mamy dwie kury! - pochwaliła się dziewczynka
- Czyli macie jajka tylko dla swojej rodziny?? - Lena udała zmartwioną.
- Tak - odpowiedziała kierując na kobietę swoje jasne oczy. Uniosła w zdziwieniu brwi. - Czemu pytacie?
- Chcemy kupić. - Jelena uśmiechnęła się do niej.
- W naszych stronach zwyczajem jest, że podczas podróży kupuje się w wioskach różne produkty - dodał Makbet.
- Ale skoro macie tylko dwie kury - mówiła dalej Lena - to nie macie. A wioska jest gdzieś tu w pobliżu??
- Tam! - oboje dzieci odwróciło się i wskazało kierunek... Jednakże wy niczego nie widzieliście.
- A daleko ta wioska??
- Przylecieliśmy, narobiliśmy zamieszania - stwierdził Makbet. - Powinniśmy przeprosić.


Dzieci wyglądały naprawdę sympatycznie i szybko pozbyły się nieufności. Lenie udało się przełamać lody oraz wspomagana przez Makbeta szybko wyciągała informację za informacją.
-Byliby obydwoje dobrymi rodzicami. Mało osób jest tak pozytywnie odbierane przez dzieci - uznał. Chętnie by się włączył do rozmowy, ale nie tylko nie wiedział jak, ale dodatkowo uznał, ze mógłby jedynie zepsuć to, co Lenie oraz Makbetowi udało się już osiągnąć. Kto wie, może rzeczywiście sensownie jest odwiedzić tą wioskę, czy osadę, czy cokolwiek. Ale wolał, żeby zadecydowali Gwardziści. Co on bowiem naprawdę wiedział na temat tego kraju? Nic. Po prostu nic. Spojrzał pytająco:
- To co robimy?
- Gdbyśmy posiadali złoto moglibyśmy iść do karczmy i się urżnąć - zasugerowała Vilith trochę złośliwie. - Ale sądzę, że powinniśmy się podzielić. Jedni zostaną tutaj na wypadek gdyby Jeźdźcy wrócili, a drudzy pójdą do wioski zasięgnąć języka.
- Pójdziesz ze mną, Vilith? - spytał Makbet. - Kobieta powinna wzbudzać więcej zaufania. I czy któreś z was - zwrócił się do dzieci - mogłoby iść z nami? Skoro się znamy, to moglibyście nas przedstawić swoim rodzicom.
- Z tobą...? - spytała lekko przekrzywiając głowę, jakby oceniała jego wygląd. - Mogę iść.
- Ale my nie możemy, proszę pana - odpowiedział nieśmiało chłopczyk. - Musimy iść do domu...
- Czy wasz dom nie jest w wiosce? - Makbet był nieco zaskoczony. - Czy waszych rodziców nie ma w domu? Bo nie zrozumiałem do końca.
Dziewczynka potrząsnęła głową.
- Mieszkamy o wiele wyżej, poza wioską - wyjaśniła. - Dlatego mama tak boi się bandytów.
- Mówisz o bandytach ogólnie, czy też masz na myśli jakichś konkretnych badytów? - Makbet zadał kolejne pytanie. - Jest w okolicy jakaś banda, co napada na wioski czy pojedynczych ludzi? Nie bardzo rozumiał, jak w takim razie można wysyłać takie małe dzieci same. Ale nie rozumiał również, czemu ta akurat rodzina mieszka z dala od wioski. - A czy moglibyśmy iść z wami do waszych rodziców? Tamta pani, ma na imię Vilith, i ja?
- Wy pójdziecie do wioski - powiedział nagle Asmel, zbliżając się do ogniska. - Ja odprowadzę dzieci, a reszta zostanie w obozie.
- Skoro uważasz, że tak będzie lepiej, to nie ma sprawy - powiedział Makbet, podnosząc się z miejsca. Wziął swój łuk i spojrzał na Vilith. - Możemy iść.
- Wiesz kiedy przybędą pozostali?? - Jelena nawet nie spojrzała na Asmela. - Albo inaczej. Jak długo przyjdzie nam tu być??
- Nie wiem - stwierdził poważnie. - Umawialiśmy się, że przylecą po nas jak burza przejdzie. Burza przeszła, a ich nie ma. To nie jest dobry znak. Dlatego miejcie oczy i uszy otwarte.
 
__________________
- I jak tam sprawy w Chaosie? - zapytała.
- W tej chwili dość chaotycznie - odpowiedział Mandor.

"Rycerz cieni" Roger Zelazny

Ostatnio edytowane przez Penny : 24-08-2010 o 20:17.
Efcia jest offline  
Stary 25-08-2010, 12:09   #39
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
Chris i Lena

Vilith odebrała ostatnie rozkazy od swojego zwierzchnika, spróbowała jeszcze wydobyć jakieś informacje o wiosce od dzieci, lecz niewiele udało jej się zdziałać. Może to ostry głos wojowniczki albo jej twarde spojrzenie onieśmieliły maluchy do tego stopnia, że nie powiedziały nic ponad to, że wskazały kierunek. Z pełnym irytacji westchnięciem wojowniczka ruszyła przed siebie nie oglądając się nawet na Makbeta, który musiał wydłużyć krok by nadążyć za szparkim krokiem Strażniczki.

Niedługo po ich odejściu opuścił obóz także Asmel w towarzystwie dzieci udając się w mniej-więcej tym samym kierunku, co Makbet i Vilith. Wkrótce beczenie stada umilkło w oddali, a Lena i Chris zostali przy namiotach razem Urmielem, który udawał nadzwyczaj pochłoniętego struganiem końców długich patyków, na które nabijał przekrojone na pół grzyby, zupełnie tak jakby były kiełbaskami.

W sumie wasze domysły były właściwe, gdyż po chwili w powietrzu rozszedł się dziwny zapach pieczonych grzybów. Strażnik przywołał was do siebie i pokazał jak trzeba piec te dziwaczne frykasy, po czym odszedł po zawinięte w cienkie szmatki małe, okrągłe bochenki i miski.
- Są jadalne, zapewniam was – powiedział spokojnie, jakby czytał wam w myślach. – I smakują nieźle. Trochę gorzkie, ale z chlebem da się znieść.

Danie to, choć wyglądało niepozornie, było bardzo sycące. W ustach grzyby okazywały się być bardzo soczyste, choć - tak jak ostrzegał – gorzkie. Jednak zagryzając je chlebem szybko można było pozbyć się tego posmaku w ustach.
- W tych lasach te grzyby to rzadkość – powiedział Urmiel, kiedy zaczęli jeść. – Ale znalazłem je w kępie młodych iglaków. Na Północy, skąd pochodzę, można je spotkać w innej odmianie, ale są bardzo cenne. I ma się po nich miłe sny.
Spojrzał uważnie na Lenę, a po chwili wahania zwrócił się wprost do niej.
- Jeleno, powiedz mi czy twoja wiara zabrania ci wzięcia do ręki oręża? – spytał świdrując ją uważnym wzrokiem. Zarówno ona, jak i Chris, mieli wrażenie, że Urmiel nie jest tylko gwardzistą Cesarzowej. Było w nim coś więcej, ale dopiero teraz zdaliście sobie z tego sprawę. – Pan kapitan tego nie powie, lecz martwi go to i myślę że chciałby znać przyczynę.

Makbet

Dziewczyna szła szybko, lecz w końcu zwolniła słysząc niezbyt równy oddech towarzysza. Posłała mu przepraszające spojrzenie i pozwoliła nawet na chwilę do odsapnięcia. Gdy znów ruszyli dostosowała swój krok do jego tempa i szli teraz już ramię w ramię. Prowadząc wzrok wzdłuż rzeki w końcu zauważyli małą osadę w zakolu rzeki. Pod ich stopami rozpościerała się dolina w zielonej ramie pastwisk. Można by sądzić, że to żyzna i bogata dolina na uboczu, a właściwie…
- W środku niczego – pełne irytacji słowa wyrwały się z ust kobiety razem z innym słowem, którego cudowny kryształ na szyi Makbeta nie zdołał przetworzyć tego na zrozumiały język. Jednakże z jej miny wywnioskował, że było to jakieś soczyste przekleństwo. Pytający wzrok mężczyzny sprawił, że mimowolnie dziewczyna zarumieniła się.
- Po prostu myślałam czym zapłacimy w karczmie – wyjaśniła. – Wydaje mi się, że jesteśmy daleko od uczęszczanych szlaków, możliwe że stosują tu głównie handel wymienny, co by nas totalnie ugotowało… ja mam tylko marne resztki z mojego ostatniego żołdu – zaśmiała się krótko. – Murion zastanawiał się czy dostaniemy zwrot za te dziesięć lat.

Wydawało się, że osada jest blisko, jednakże w czystym górskim powietrzu wszystko wydaje się bliższe, jednakże marsz zabrał im sporo czasu. Osada wyglądała jak każda wioska rybacka. Było dość późno, na głównej ulicy panował spory ruch, jednakże pojawienie się obcych wywołało sporą sensację. Nie zwracając na to uwag Vilith skierowała się prosto do budynku, który najpewniej musiał służyć tutejszym za karczmę.

Pomieszczenie było ciemne, gdyż małe okienka o szybach z brudnej rybiej błony nie przepuszczało wiele powietrza, w którym unosił się zapach ryb, potu oraz jedzenia, co przypomniało Makbetowi, że po długim marszu jest nie tylko spragniony, ale także głodny. Po krótkiej rozmowie z karczmarzem Vilith zapłaciła mu złotą monetą, której prawdziwość sprawdził na swojej szczerbatej szczęce, po czym nalał im po kuflu pienistego i ciemnego piwa.

Po kilku chwilach do stołu przysiedli się dwaj rybacy, ale ich miny nie wróżyły niczego dobrego. Strażniczka obdarzyła ich świdrującym spojrzeniem sponad krawędzi kufla.
- Powiedzcie mi, dobrzy ludzie, co się tu do cholery dzieje – powiedziała spokojnie, odstawiając piwo. – Czuję się jakby nie było mnie w Cesarstwie dziesięć lat i nie rozumiem, co się dzieje wokół. Kiedy schodziliśmy z gór spotkaliśmy dwójkę dzieci, która przed nami uciekła. A gdy je dogoniliśmy to stwierdziły, że boją się bandytów. O co tu chodzi?
Wszyscy zebrani popatrzyli na nich z niedowierzaniem, a po przedłużającej się chwili milczenia jeden z mężczyzn odezwał się grobowym głosem.
- Naprawdę nie wiecie? Całe wojsko Cesarstwa miota się po kraju wyszukując buntowników.
- Hm, więc napadają was buntownicy? – spytała, a mężczyźni parsknęli śmiechem, który Makbetowi wydał się bardzo gorzki.
- Nie. To elitarne jednostki jaśnie nam panującego Cesarza stworzone by walczyć z buntownikami i karać tych, którzy im pomagają. – dopowiedział karczmarz stawiając przed nimi miski z parującą kaszą. – Najgorsze zbiry z Cesarstwa z władzą jak stąd do Wysp Równoleżnika. Napadają na wioski pod byle pretekstem, a czasem i bez pretekstu.
Vilith spojrzała zaskoczona na karczmarza, a potem na Makbeta.
- Wygląda na to, że ruch oporu jest solą w oku Cesarza – szepnęła, pochylając się w jego stronę.
- Cesarzowa nigdy by na to nie pozwoliła – mruknął jeden z młodszych rybaków w głębi sali, a siedzący obok niego starszy trzepnął go w głowę, rozglądając się w napięciu wokoło.

Lena i Chris, a potem wszyscy

Cienie wydłużyły się, a słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a Wielkich Orłów, ku waszemu zdenerwowaniu, nie zobaczyliście na horyzoncie. Gdy słońce do połowy schowało się za zachodnim szczytem do obozu przyszedł Asmel. W ramionach trzymał wiklinowy kosz przykryty białym płótnem. Kapitan wydawał się być zasępiony, choć z lekkim uśmiechem wyjaśnił, że matka dzieci tak się ucieszyła z ich powrotu, że obdarowała go owczym serem i bochenkiem chleba. Nic jednak nie wyjaśnił, tylko usiadł przy ogniu.
- Haelith – powiedział w końcu, a Urmiel, który stał na skraju obozu wypatrując powracających towarzyszy, odwrócił się zdziwiony.
- Tak? – zapytał, a wy zrozumieliście, że wcześniej nie przedstawiono wam go prawdziwym imieniem.
- Czy możesz dowiedzieć się, gdzie są nasi Jeźdźcy? – spytał nawet nie patrząc na niego.
- Kapitanie, jestem tylko szamanem – powiedział powoli. – Nie wymagaj ode mnie tego, co robi czarodziej. Jednakże… są gdzieś blisko. Coś ich powstrzymuje.
Widać kapitanowi wystarczyła taka odpowiedź, gdyż skinął głową. Kilka chwil później do obozu wrócili Makbet i Vilith. W takim składzie zebrali się wokół ogniska, do którego dorzucono drewna by strzelające w górę płomienie oświetliły ich twarze. Vilith zrelacjonowała pobyt w wiosce, a Asmel tylko potwierdził to, czego się dowiedziała.
- Zapewne nikt wam nie powiedział, ale wśród nich są Orli Jeźdźcy – powiedział spokojnie. - Miejmy nadzieję, że wśród mieszkańców wioski nie ma donosicieli– powiedział, grzebiąc patykiem w ognisku. –To zmienia postać rzeczy. Widać buntownicy są dobrze zorganizowani i Cesarz się ich boi dlatego zorganizował takie szwędające się grupy. Jednakże… nie podoba się mi to opóźnienie.
- Nam też nie – odpowiedział znajomy głos. Poderwaliście się z miejsc, lecz w krąg światła weszła Tanira. – Wybaczcie, że tak późno, ale mieliśmy małe kłopoty. Dzisiaj rano przezornie wysłaliśmy ptaki na przeszpiegi i doszły nas słuchy o jakimś podejrzanym oddziale kręcącym się po okolicy. Wśród nich byli także Jeźdźcy, więc woleliśmy nie ryzykować z lataniem za dnia. A teraz szybko, zwijajcie obóz. Nie ma czasu do stracenia. Noc jest ciemna, wylecimy z doliny i nikt nas nie zobaczy.

***

Wasza podróż trwała jeszcze wiele dni i nocy, które wydawały się być takie same. Męczące, rutynowe i nijakie. Wyglądało na to, że zgubiliście ogon, lecz tego nikt nie wiedział na pewno. Krajobraz stopniowo się zmieniał, robiło się coraz cieplej odkąd zostawiliście za sobą pasmo górskie. Wciąż pod nogami było zielono, lecz stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej suchy. Aż w końcu ujrzeliście na horyzoncie rzekę wyznaczającą granicę Cesarstwa z królestwem Manartum oraz miasto Raendr wybudowane na obu brzegach rzeki. Jeźdźcy podlecieli jak najbliżej miasta, lecz by nie zwracać na siebie uwagi musieli wylądować na pustkowiu po wschodniej stronie miasta. Jako, że wszystko wokoło było płaską jak stół, odkrytą pustynią Jeźdźcy nie zostali z wami, gdyż nie znaleźli żadnego schronienia dla swoich niezwykłych wierzchowców. Dlatego ustaliliście, że poczekacie dwa dni na pozostałych, lecz gdyby nie przybyli musieliście założyć, że stało się najgorsze i ruszyć w stronę miasta. Po tych słowach i ciepłych pożegnaniach Crundczycy odlecieli.

Czekaliście aż do zachodu słońca. Pierwsza małą kropkę na czerwieniącym się niebie zobaczyła Lena, a później już wszyscy z napięciem obserwowaliście szybko powiększający się punkcik. Gdy zbliżył się na tyle, byście rozpoznali kontury zdziwiło was, że w kierunku obozu leci tylko jeden orzeł. Wkrótce wylądował nieopodal, a w krąg obozu wszedł śmiertelnie blady i zmęczony Murion oraz Ryszard z prowizorycznie obandażowaną głową, zaś Jeździec odleciał tak szybko jakby pędziło go stado demonów prosto z piekielnej czeluści. Zapadła pełna napięcia cisza.

- Ja… - zaczął wojownik i zaciął się, zachwiał i zapewne padłby na ziemię gdyby nie stojący niedaleko Chris, który go potrzymał. – Zawiodłem, kapitanie. Znaleźli nas cesarscy, nie wiem jak. Zaatakowali obóz gdy tylko znaleźliśmy się poza łańcuchem gór… Ja… nie wiem co stało się z resztą.

Posadziliście ich na ziemi w pobliżu ogniska, daliście wody. Z jego bezładnego opowiadania dowiedzieliście się, że oddział żołnierzy musiał zostać poinformowany o tym, że podejrzana grupa kieruje się na południe. Jeźdźcy, którzy zmusili was wcześniej do podzielenia wiedzieli dokładnie co robią i swoim lotem nadali ich podróży kierunek, a oni się nie zorientowali na czym polegał podstęp. Murion uniknął pierwszego zaskoczenia atakiem tylko dlatego, że odszedł za potrzebą, a Perren, który ich do was przywiózł zdołał wspiąć się na swojego Orła i uciec. Co do Ryszarda i Strażnika uniknęli pojmania tylko dlatego, że obaj stoczyli się po skarpie – Ryszard bo cios w głowę ogłuszył go, a Murion dlatego, że pobiegł za ziemianinem. Obaj z powodzeniem udawali martwych, przez co nikomu nie chciało się po nich schodzić. Co najdziwniejsze było dla wszystkich cesarscy nie zaatakowali by zabić, lecz po to by wziąć jeńców.

Zapadła cisza przerywana tylko strzelającym w ogniu drzewem. Nie były to najprzyjemniejsze wieści, lecz mogliście mieć tylko nadzieję, że wasi niegdysiejsi towarzysze wciąż żyją.
- Nie możemy zawrócić – powiedział Asmel z bólem w głosie. – Jesteśmy blisko Raendr, ale musimy mieć się na baczności. Mamy wyroby z Crund, które możemy tam spieniężyć i zapewne uda nam się dołączyć do jakieś kupieckiej karawany, która płynie w kierunku Treganu. Im szybciej opuścimy te miasto tym lepiej.
Spojrzał na jedyne kobiety w grupie – Jelenę i Vilith.
- Wy będziecie musiały zakryć twarze, takie są zwyczaje w tym mieście – powiedział, na co Vilith roześmiała się szczerze.
- Nie muszę, Asmelu. Wszyscy widzą, że pochodzę z Wysp. My nie musimy zakrywać twarzy, gdyż cały świat poważa nasz żeglarski kunszt. Dla nich nie będę kobietą tylko marynarzem.
Kapitan skinął głową w odpowiedzi.
- W porządku. I tak rzucamy się w oczy – stwierdził w końcu. – Dobrze, posłuchajcie. Jutro wstaniemy o świcie i podejdziemy do bram miasta. Przed południem powinniśmy być na miejscu. Mostem przejdziemy na stronę Manartum do dzielnicy handlowej. Tam się rozdzielimy. Urmiel i ja pójdziemy sprzedać skóry i wyroby z kości, które dał nam brat Minasa, Murion i Vilith rozeznają się w plotkach, a reszta rozdzieli się i poszuka transportu. Powiecie że wśród nas jest marynarz z Wysp oraz dobrze wyszkoleni wojownicy. Nie mamy za dużo pieniędzy by zapłacić za przewóz, lecz możemy to zrekompensować świadcząc usługi. Przed zachodem spotkamy się w miejscu, w którym się rozdzieliliśmy i postanowimy, którym statkiem popłyniemy. Vilith może iść sama, lecz wolałbym by Lena poszła w towarzystwie kogoś. W Manartum kobiety nie są ani wykształcone, ani nie pokazują się na ulicy, chyba że na targu i to te biedniejsze, które nie mogą sobie pozwolić na niewolnika. Dlatego musisz być bardzo ostrożna, Leno. Dbaj by nikt nie zobaczył twej pięknej twarzy i nie pozwól by cię zaczepiano.

Po tych słowach kapitan poprosił wszystkich o to by odpoczęli, sam zaś wyszedł poza krąg światła ogniska.

***

Miasto wydało wam się szczytem osiągnięć cywilizacji biorąc pod uwagę, że kilkanaście ostatnich dni spędziliście w leśnej głuszy. Przypominało pustynne miasta pokazywane w filmach historycznych lub opisywane w książkach. Ulice były tłoczne i gwarne a zewsząd dolatywał was duszący zapach, który był mieszaniną potu, perfum i egzotycznych zapachów. Na kramach i stoiskach dzielnicy handlowej pyszniły się drogie tkaniny o soczystych barwach karminu, brązu, zieleni i złota, a kupcy wychwalali pod niebiosa swój towar jako „jedyny taki na rynku, najlepszej jakości, prosto z żyznych plantacji delty Unissy”. Dzięki magicznym kryształom na swoich szyjach rozumieliście większość tych głosów, choć i tak na niewiele wam się to przydało, gdyż sens słów gubiliście gdzieś w tym ogłuszającym zgiełku. Na głównym placu targowym przy fontannie rozdzieliliście się tak, jak przewidywał to plan i umówiliście się na powrót, gdy słońce chylić się będzie już ku zachodowi.

Idąc wzdłuż portu naliczyć można było co najmniej dziesięć statków kupieckich, które powoli przygotowywały się do wypłynięcia. Niewielu jednak było chętnych do wzięcia na pokład obcych, a jeśli już to za sumę, która wydawała się wam horrendalnie wysoka. Nikt też nie potrafił powiedzieć, kto mógłby przewieźć was do Treganu.

Zniechęceni wróciliście na umówione miejsce, a widząc miny waszych towarzyszy byliście pewni, że nikt nic nie znalazł. Został wam brzeg po stronie Cesarstwa, lecz to wiązało się z pewnym ryzykiem, gdyż jak głosiła plotka straż miała baczenie na wszystkich obywateli Cesarstwa udających się do stolicy sąsiedniego królestwa.

Nie widząc innej rady udaliście się do gospody po tamtej stronie Raendr, w której cały dzień Murion i Vilith siedzieli słuchając rozmów stałych bywalców. Zasiedliście przy stole, zamówiliście jadło i napitek, ale zanim je przyniesiono jedna z kelnerek poprosiła was do alkierzyka obok głównej sali, gdyż pewien możny gość chciał z nimi porozmawiać. Pomieszczenie oddzielone od ogólnej było przestronne i jasne. Długa ława była zastawiona jedzeniem i napitkiem, który mógłby się wydawać iście wystawną ucztą. U szczytu stołu siedział ogorzały jegomość w strojnym stroju, który władczym gestem zaprosił was byście spoczęli i najedli się do syta.
Był mężczyzną w słusznym wieku, którego czarne włosy poprzetykane były już pasmami siwizny. Pyszny, nabijany szmaragdami pas opinał się mocno na jego wydatnym brzuchu, a spojrzenie jasnych oczu w okrągłej twarzy zdradzało człowieka uczciwego, ale także chytrego jak większość przedstawicieli jego zawodu. Poznaczone troskami czoło zmarszczyło się lekko na widok bandy, która wkroczyła do jego ustronia.
- Nazywam się Zorion, jestem kupcem. Słyszałem od znajomego kapitana, że po tamtej stronie jacyś obcokrajowcy szukają transportu do Treganu – powiedział, wysączając z pucharu łyk czerwonego wina. – Kazałem mojemu podwładnemu wywiedzieć się o co chodzi, a ten śledził was odkąd opuściliście główny plac. Cieszę się, że wybraliście właśnie ten przybytek.
Umilkł gdy przyszła służąca by wymienić dzbany z winem.
- Chodzi o to, że mam towar, który chcę przewieść do Treganu – podjął gdy za służącą zamknęły się drzwi, a gwar sali ucichł - jednakże od jakiegoś czasu rzeka jest żeglowna tylko do zrujnowanego miasta Ethusem, które nawiedziła ponoć jakaś straszna plaga i ludzie opuścili to miasto. Teraz przez tutejszych jest nazywane Maeh’ta. Przed miastem wszystkie galery są rozładowywane i zawracane, a towar jedzie dłuższą drogą rojącą się od bandytów i łowców niewolników. Nie wierzę w te zabobonne bzdury o duchach, lecz prawdą jest, że miasto jest jakby wymarłe. W każdym razie chcę przepłynąć starą trasę za wszelką cenę, gdyż moje towary są luksusowe, a wiadomo, że takie są łakomym kąskiem dla bandytów, zresztą wszyscy, którzy by zgodzili się na eskortowanie karawany chcą pieniędzy z góry. Problem w tym, że ich nie mam, bo cały mój majątek poszedł na zakup tych towarów. Na sprzedaży ich w Treganie mogę zarobić krocie i dopiero wtedy będę w stanie spłacić długi, które pozaciągałem. Podobno wśród was są dobrze wyszkoleni wojownicy… no cóż, kiedy tak na was patrzę to mam co do tego wątpliwości, jednakże pozory mylą – zaśmiał się sucho. – Zapłacę wam skromną sumę, gdyż sam narażam się na niebezpieczeństwo. Widzi mi się, że co najmniej połowa z was jest z Cesarstwa, ale nie macie na to żadnych dokumentów, a straż zarówno Manartum, jak i Cesarstwa uważnie sprawdza każdy statek wypływający i wpływający do portu. Chyba zarówno Cesarz jak i pan Manartm boją się buntowników. Mam jednak znajomości, które pozwolą mi uniknąć kontroli. Zainteresowani? Cóż, przemyślcie to sobie. Teraz was zostawię na godzinę, gdyż muszę się umówić z kapitanem statku. Wy zostańcie tutaj i przemyślcie propozycję. Jedzcie i pijcie, na mój koszt.

Wychylił ostatni puchar wina, po czym wyszedł z alkierza przypominając przy tym trochę załadowany po brzegi statek prujący morskie fale.
- Maeh’ta – powiedział cicho Murion łapiąc za dzbanek wina. Gestem zaproponował napitek siedzącej obok Lenie. – Co to znaczy?
- W moim ojczystym języku – powiedział powoli Asmel – nazywa się tak miejsca zamieszkałe przez upiory, uroczyska. Cokolwiek spotkało to miejsce musiało być straszne. Podróż jest tak samo niebezpieczna jak przedzieranie się przez wąwóz wyjętych spod prawa. Jednakże podróż rzeką zajmie nam tydzień z okładem. Lądem co najmniej miesiąc. Jeżeli mamy podjąć ryzyko, chcę by wszyscy dobrze się zastanowili i powiedzieli co o tym myślą. Nie wykręcajcie się nieznajomością kraju, gdyż ja też dobrze go nie znam. Pochodzę z Dalszego Południa, nigdy nie bywałem tutaj. Musicie być świadomi niebezpieczeństwa, jakie może czaić się na żeglownej trasie.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 02-09-2010, 08:15   #40
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Kroniki Chrisa Twinkle'a 2


Jakieś miasto. Wreszcie miasto. Właściwie, trochę przypomina Kabul. Ruchliwe jak krążek na lodzie, gdy graja Rosjanie przeciwko Kanadyjczykom. Na ulicach tłumy, kobiety osłaniają twarze, a Lena, jak zwykle, mogłaby wygrać koronę miss piękności tej dziury, gdyby takie imprezy organizowano. Oczywiście, przy osłoniętych obliczach wiele lasek nie widziałem, ale to i owo udało mi się podejrzeć, szczególnie, gdy zajrzałem przez dziurę w ścianie, która okazała się wizjerem do przebieralni. To była łaźnia. Uwielbiam łaźnie. Ciekawe, czy cesarzowa także lubi? Szczególnie te koedukacyjne. Usiedlibyśmy sobie wspólnie obok siebie w tym samym baseniku, popijali winko, moczyli się, raczyli leniwą rozmową. Uf, taaaaaak, w łaźni nawet seks chce się przełożyć na troszkę później. Jest cudownie leniwe rozluźnienie. Oczywiście przesadzać z owym odkładaniem stanowczo nie należy. Ciekawe, czy cesarzowa jest równie piękna, jak na przykład Lena? Ha. Szczególnie nago, bo ubrana pewnie przypomina wypacykowana lalkę na którą nakładane są kilogramy pudru oraz słoje kremu za każdym makijażem. Chociaż, kto wie? Dawniej pewnie tak było, ale obecnie, jak straciła tron … Ciekawe, czy zdołamy jej pomóc? Ech, kto wie. Idę na powrót do dziury w ścianie. Zdaje się, że do przebieralni weszło kilka obiecujących kąsków.

Cóż, niestety, dziura była zajęta przez dwóch nastolatków. Trochę głupio byłoby przepychać się facetowi dorosłemu z dzieciakami, żeby oglądać ładne tyłki i kształtne cycki. Niczym Peeping Tom Lady Godivę. Toteż darowałem sobie. Ciekawe, czy tu jest jakiś burdel? Pewnie tak. Wszędzie są. Nie, żebym myślał na temat osobistych odwiedzin. Nie ma leszcza. W Afganistanie mieliśmy przynajmniej jakieś antybiotyki, ale ci, którzy używali dziwek i tak czasem dostawali jakiegoś syfa. Jaja puchły im jak berety. Dzięki za taki interes. Jak sobie człowiek przypomni taki obraz kumpla, to od razu się odechciewa skoków na wesołe panienki. Ale po prostu ciekawe …

Zainteresował mnie natomiast miejscowy szuler, który niemiłosiernie ogrywał kilku brodatych, zapaćkanych farbą mężczyzn w trzy karty. Znaczy, nie widziałem, jak to robi, ale nie wierzę w takie przypadki fuksa, nie licząc drobnego dodatku, że bez problemu dawało się zauważyć kilku ochroniarzy, którzy obstawiali go na wypadek kłopotów spowodowanych przez oskubanego klienta. Rada najprostsza, takich można tylko omijać, czego owi farbiarze nauczą się po dzisiejszym hazardzie.

Cóż, nie lubię takiej zabawy, ale lepiej siedzieć cicho. Choć chciałoby się dać po mordzie. Zamiast tego jednak, wolałem podjeść za jakieś parę miedziaków wydębionych od Asmela. Vilith także to jadła, więc miałem nadzieję, że da się jakoś przełknąć. Rzeczywiście, może nie była to kuchnia pięciogwiazdkowego Hiltona, ale połączenie ryżu, mięsa oraz kilku warzyw potrafiło zaspokoić głód. Wkurzało mnie tylko ciamkanie tego gościa siedzącego obok. Taki brodaty mosiek, który z desperacją usiłował mi wcisnąć maść na porost włosów oraz dwunastoletnią córkę, z którą wyraźnie nie miał co począć. Grzecznie udawałem, że nie słyszę, dlatego po półgodzinie zrezygnował przyczepiwszy się jakiegoś innego gościa, dosyć już podpitego. Cóż, wydawać córkę za mąż metodą „na pijaka” … widocznie miał zdecydowaną nadpodaż tego towaru.


***


Zorion poszedł sobie, pozostawiwszy możliwość skorzystania do bólu z wszelakich napitków oraz smakowitych potraw. Chris sobie nie żałował. Nauczył się w wojsku jeść na zapas, toteż najpierw posiłek obchodził go znacznie bardziej niż pytanie kupca. Niemniej, kiedy wreszcie uznał, że wypada coś powiedzieć, rzucił:
- Rzeka. Wprawdzie Zorion to po prostu przemytnik, który wydałby nas za garść miedziaków pewnie, ale nie, póki mamy wspólne interesy. Jeżeli zarówno ląd, jak rzeka są niebezpieczne, lepiej wybrać to, co jest szybsze. Ponadto mam wrażenie, ze jeżeli ktoś nas szuka, to raczej nie będzie przypuszczał, że wybraliśmy tą drogę. Rozumiecie, tak jak Drużyna Pierścienia. Nikt nie sądził, że Frodo przejdzie przez Morię.
- Kto – zainteresowała się Vilith. - Jakiś znajomy?
- Niezupełnie, czytałem o nim.
- Aha, więc jakiś podróżnik – domyśliła się. - Także w naszych krajach zdarzają się ludzie ciekawi świata, którzy wędrują w nieznane opisując swoje wędrówki.
Chris sięgnął po kubek z sokiem. Stanowczo nie chciało mu się teraz opisywać szczegółów całej wojny przeciwko Mordorowi. Wolał posłuchać, co powiedzą inni. Rzeka, czy ląd? Ląd, czy rzeka? Jeszcze kubeczek soczku.
 
Kelly jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:27.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172