ojciec Conner
Kaznodzieja przygotował się do drogi. Ubrał się szczelnie i pozbierał wszystkie swoje rzeczy. Przez chwilę patrzał jeszcze na leżącę dziewczynę, potem na zbliżającą się burzę. W końcu odwrócił się i spojrzał na samochody i tych pseudo profesjonalistów. Młody Nowojorczyk wydawał się w sumie porządnym gościem, ale w takim towarzystwie długo nie pożyje. Conner znał takich facetów jak ten żołnierz, czy mumia. Nie dało się przejść pięćdziesięciu kilometrów pustyni, żeby nie spotkać tabunów takich jak oni „twardzieli”. A wszyscy mieli jedną cechę wspólną, naprawdę bardzo szybko umierali. Oczywiście w swoim mniemaniu oni nie bali się śmierci. Z drugiej strony jednak, według nich to „twardzielstwo” polegało na ratowaniu własnej dupy zawsze i wszędzie, kosztem wszystkich i wszystkiego. Kaznodzieja w myślach uśmiechnął się do siebie. Zaprawmy to chroniczną bezmyślnością i naprawdę płaskim cynizmem i mamy pełen obraz. Przez chwilę Conner rozmyślał nad wyborem. Nie, nie zgine przez braki intelektualne nadrabiane testosteronem.
Odwrócił się z powrotem w stronę burzy. Skoro Pan stawia przede mną kolejną próbę...cóż to się nie dzieje przypadkiem. Tak, to przynajmniej jest godny przeciwnik.
- I nie ulęknę się w godzinę próby, albowiem wiara jest moją siłą i moją tarczą. Wybrałeś mnie Panie spośród owieczek Twoich...
Kaznodzieja ruszył w stronę ruin w których jeszcze dziś rano spotkał Jimmyego. Dziś rano...a wydawało by się, jak by to było w jakimś innym świecie...
__________________ And then... something happened. I let go.
Lost in oblivion -- dark and silent, and complete.
I found freedom.
Losing all hope was freedom. |