|
Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
16-04-2006, 18:29 | #91 |
Reputacja: 1 | Darren William Griffiths-Davidovich ps. "Eye" "Eye" odpalil FAVa i z wolna zwiększył obroty, gazowa turbina zakrztusiłą się, lecz zaraz chwyciła rytm i z basowym pomrukiem zaczęła nabierać obrotów. Opancerzony pojazd ruszył z wolna, odbijając nieco w bok od burzy. Kierunek: Don Alvaro! |
17-04-2006, 14:58 | #92 |
Reputacja: 1 | ojciec Conner Kaznodzieja przygotował się do drogi. Ubrał się szczelnie i pozbierał wszystkie swoje rzeczy. Przez chwilę patrzał jeszcze na leżącę dziewczynę, potem na zbliżającą się burzę. W końcu odwrócił się i spojrzał na samochody i tych pseudo profesjonalistów. Młody Nowojorczyk wydawał się w sumie porządnym gościem, ale w takim towarzystwie długo nie pożyje. Conner znał takich facetów jak ten żołnierz, czy mumia. Nie dało się przejść pięćdziesięciu kilometrów pustyni, żeby nie spotkać tabunów takich jak oni „twardzieli”. A wszyscy mieli jedną cechę wspólną, naprawdę bardzo szybko umierali. Oczywiście w swoim mniemaniu oni nie bali się śmierci. Z drugiej strony jednak, według nich to „twardzielstwo” polegało na ratowaniu własnej dupy zawsze i wszędzie, kosztem wszystkich i wszystkiego. Kaznodzieja w myślach uśmiechnął się do siebie. Zaprawmy to chroniczną bezmyślnością i naprawdę płaskim cynizmem i mamy pełen obraz. Przez chwilę Conner rozmyślał nad wyborem. Nie, nie zgine przez braki intelektualne nadrabiane testosteronem. Odwrócił się z powrotem w stronę burzy. Skoro Pan stawia przede mną kolejną próbę...cóż to się nie dzieje przypadkiem. Tak, to przynajmniej jest godny przeciwnik. - I nie ulęknę się w godzinę próby, albowiem wiara jest moją siłą i moją tarczą. Wybrałeś mnie Panie spośród owieczek Twoich... Kaznodzieja ruszył w stronę ruin w których jeszcze dziś rano spotkał Jimmyego. Dziś rano...a wydawało by się, jak by to było w jakimś innym świecie...
__________________ And then... something happened. I let go. Lost in oblivion -- dark and silent, and complete. I found freedom. Losing all hope was freedom. |
17-04-2006, 16:01 | #93 |
Reputacja: 1 | Ryk silników rozległ się ponownie- i chociaż poprzednio nie wróżyło to niczego dobrego, to tym razem było to dla was niczym wybawienie. FAV Eye'a potrzebował niespełna dwóch sekund na start, a wóz Crisa- przy drobnej pomocy Rudolfa- po chwili też postanowił zadziałać. I tak, zostawiając za sobą obraz pobojowiska i wielki rów, trójka świeżopoznanych kompanów wyruszyła w kierunku nieznanego... A czwarty z nich, przez trójkę spisany na straty powoli ruszył w kierunku fabryki. Wiedział, że w tym dramacie Bóg da mu znaczącą rolę... [center:10a8746742]Koniec prologu[/center:10a8746742] Dwa wozy jechały już od dobrych dwóch godzin, ciągle mając za sobą obraz chmur, piasku i śmierci. Natura była zła, natura chciała kolejnych ofiar. Co jakiś czas ktoś zerkał w tamtym kierunku, myśląc o kaznodzieji, który wyruszył w kierunku burzy piaskowej- poprostu wierząc w Boga... Eye, po założeniu dość dobrego opatrunku na swoją nogę, czuł się już całkiem nieźle, czego jednak nie można było powiedzieć o Crisie- chłopak oberwał na tyle mocno, że teraz leżał na tyłach swojego wozu- dopadły go jakieś drgawki. Na szczęście jechał z nim Rudolf,który szybko zajął się prowadzeniem wozu, zaś chłopakowi wcisnął jakieś nowoczesne painkillery... Wtem z pierwszego wozu rozległ się dźwięk przypominający klakson- ot, sygnał wozu. Rudolf wytężył wzrok i zobaczył to, co zszokowało Eye- dym, dym, dym... Setki wielkich ognisk na horyzoncie, jak w tych starych książkach o inkwizycji... Im bliżej byliście, tym wyraźniej wiedzieliście okolice- dym wydobywał się zza jakiegoś starego, kamiennego muru- jakby jakaś willa bogatego frajera. Nie minęło 10 minut i przejechaliście przez wyrwę w murze, która na codzień sprawowała chyba rolę bramy, i wjechaliście na całkiem nieźle ubitą dróźkę. Droga jak droga- od każdej innej różnił ją jeden szczegół- setki ognisk wokoło, a przy nich pełno różnych typów- mięśniaków, kurdupli, kobit, facetów, młodych, starych... Eye co chwila rozpoznawał w nich ścigancyh za różne zbrodnie... Jechaliście coraz szybciej- droga miała najmniej z 3 kilometry, a ich było pełno... Część z nich zbliżała się w waszym kierunku, niektórzy gwizdali... Jakby jakieś muzeum zbrodnii... Po 4 minutach zajechaliście pod willę- duża, ceglana budowla, wysoka na jakieś 3 piętra, szeroka na najmniej 150 metrów... Jakieś 100 metrów od schodów stało kilkanaście budek-a w nich po 4-5 facetów w granatowych koszulach, z pięknie utrzymanymi maszynówkami... Ochrona... Ale po co zbierać tylu ludzi, setki bandytów, jeżeli chce się przed nimi bronić? Boże, gdzie to ma sens! Przepuścili was bez problemu- jeden z nich machnął, że macie wysiąść z wozów. Nie myśląc o niczym, szybko to zrobiliście i już po chwili staliście u podnóża naprawdę imponujących schodów- po których schodził niski, przyłysawy facet w hawajskiej koszuli i w kąpielówkach. - Witam przybyszów!- zawołał śmieszny facet z jeszcze bardziej komicznym akcentem- połączeniem włoskiego i francuskiego- Czego szukacie w stadninie Don Alvara?- zapytał się, poczym zaśmiał się dość życzliwie. Gdy wozy odjechały, Conner poczuł, że już nie ma dla niego odwrotu. Został sam, całkiem sam, na środku pustyni. Nic- ani krzyk, ani błagania, ani wystrzały go nie uratują. Jedyna jego szansa, jego nadzieja to modlitwa. A ufał on Bogu i wiedział, że jest dla niego kimś ważnym. A ważnych ludzi się nie zabija... Krok za krokiem ksiądz zbliżał się do serca burzy. Słyszał już huk, ogromny huk- może to wiatr, a może już tornado? Szedł, krok za krokiem- pewnie, nie bał się nawet śmierci. Jego zlepione od potu włosy pokrywał teraz jeszcze piasek. Piasek inny niż ten, do którego wszyscy przywykli. Ten nie drażnił skóry, on ją ciął- był coraz bliżej burzy, coraz silniejszy wiatr prawie zwalał księdza z nóg. Jezus miał swój krzyż, który dźwigał mimo zmęczenia- tak też musiał postąpić Conner... Był już coraz bliżej ruin- z czasem, mimo zmęczenia, przyspieszał kroku. Biegł po pustyni, biegł w kierunku schronienia- a piasek był coraz bliżej. Nie słyszał już własnych modłów- tylko wiatr, huragan... Był już blisko... Skoczył przed siebie, gdzieś między dwie ścianki... Skoczył- i to było ostatnie, co zapamiętał... W oddali słychać było burzę piaskową- przeszła tędy dobrą godzinę temu... Conner nagle ocknął się- był cały przyspany piaskiem, ale żył! Żył, był cały! Mimo piasku odmówił kilka modlitw dziękczynnych, poczym szybko podciągnął się i wydostał z piaskowej pierzyny. Otrzepał się z większości piasku, gdy nagle... Śmiech- ktoś śmiał się jakieś 30 metrów od duchownego... Nie był tu sam... |
17-04-2006, 17:37 | #94 |
Reputacja: 1 | Cris Washington Cholerne mięśnie znowu mu to zrobiły. Wszystko przez tą cholerna ranę postrzałową. A żeby to wszystko… Zawdzięczał temu muminowi życie. Gdyby nie on na pewno zakopałby się w jakiejś zaspie a dzieła zniszczenia dokonałaby burza. Żal mu było księdza. Był z niego niezły dziwak ale mimo wszystko był to kawał porządnego faceta. Dobrego fachowca i osoby niezwykle bezinteresownej, która bez względu na wszystko był gotów do bohaterskich czynów. Kogoś takiego właśnie mu brakowało. „Eye” był żołnierzem. Dla niego ważniejsze było wykonanie zadania niż straty własne. Znał to doskonale, bo właśnie z takimi ludźmi służył. I tym właśnie Nowojorczycy różnia się od tych z Posterunku. My wiemy, co to przyjaźń i wsparcie. Oni odbijają kolegów tylko, dlatego że to kolejny żołnierz. Nie są w stanie tak naprawdę się zaprzyjaźnić. Przynajmniej tak Cris sądził opierając się na tym co przeżył podczas służby wojskowej. Co do Rudolfa to nie maił zdania. Kawał buca, który w swoje ułomności w innych dziedzinach (prawdopodobna impotencja) starał się nadrobić agresją. Uczono go o takich w szkole wojskowej. Świetny fachowiec, ale jak mu cos nie przypasuje to zabije Cię bez mrugnięcia okiem. Przyjaźń? Przyjaźń życiu. Przekonany jest, że jest sam a cały świat szcza mu do manierki. Cris uśmiechnął się w duchu. ~~Jak za starych dobrych czasów.~~ Ani posiadłość ani sam Don nie wywarły na nim spodziewanego efektu. Ot, hołota i zbieranina, której wystarczy jedna iskra by rozegrały się tu istnie dantejskie sceny. Miał duże trudności z wysiadaniem z samochodu. Na szczęście to, co dał mu Rudolf powoli zaczynało działać i mógł stać już w miarę prosto. Drżącymi rękami oparł się o samochód za plecami. Szczęka trzęsła mu się tak bardzo, że nie mógł wypowiedzieć słowa. Zresztą czy miało to znaczenie? Był i tak za młody by ktoś wziął to, co mówi na poważnie. Nie lepiej było by rozmowę przeprowadzili jego towarzysz. Nic się nie stanie przecież. Najwyżej umrą. |
18-04-2006, 00:10 | #95 |
Reputacja: 1 | Darren William Griffiths-Davidovich ps. "Eye" "Eye" wylazł z weozu i nieco mniej wylewnie przywitał Don Alvara: - Szukam kilku rzeczy.... hmmm i nie tylko rzeczy. Daj mi jedna chwilę na przywołanie się do porządku, ledwo burzy spieprzyliśmy. "Eye" obejrzał dokładnie wóz, czy wszystko w porządku, to nie byla jego pierwsza burza. Po oględzinach podszedł do Crisa i Rudolfa: - Powoli się gubię, działamy razem , czy nie? Ja ze swojej strony wysililem się i na szczerość i na propozycję współpracy, ale zostałem zignorowany. Ponawiam moją propozycję panowie, ponawiam po raz ostatni. Razem pójdzie nam łatwiej, ale do niczego nie zmuszam. To jak? |
18-04-2006, 00:16 | #96 |
Reputacja: 1 | -Problemy? Och, któż ich nie ma!- zawołał ciągle ucieszony Alvaro- Chcecie kupić krówkę? Pyszny, żywy bewsztyczek? Palce lizać, nawet posterunek bierze! Szybkim spojrzeniem zlustrował nowoprzybyłych- mimo swojej wylewności napewno nie ufał nowoprzybyłym. Może to jakaś jego taktyka? Czy któryś z was tak sobie wyobrażał Dona Alvaro, o którym conajmniej kilkadziesiąt razy słyszeliście w ostatnim tygodniu? - To jak, panowie? Porozmawiamy czy już chcecie wyjeżdżać?- zapytał z uśmiechem
__________________ Kutak - to brzmi dumnie. |
18-04-2006, 00:25 | #97 |
Reputacja: 1 | Rudolf Kajdaniarz Mijając przydrożne ogniska Rudolf wytężał wzrok. Gdzieś wśród tej zbieraniny mógł czaić się Rolf, co więcej taka zbierania to dla niego skarb. Szybko skupiłby wokół siebie ludzi - ciekawe czy jego dar przekonywania to efekt kolejnej mutacji? - i znów stałby się śmiertelnie groźnym przywódcą, takim jakiego on, Rudolf, sam najął do ataku na mutacką osadę. Oglądał kolejne twarze, szukając swojego wroga. On gdzieś tu jest, mówiła mu intuicja. Ale intuicja to taka sama wredna dziwka jak ludzie i równie często łże, jak mówi prawdę. Rozmyślał dość intensywnie, przegapił też moment, gdy dojechali do hacjendy Alvaro. Wysiadł razem ze wszystkimi, dopiero teraz uciekł myślami od zgrai którą mineli. Eye zamienił kilka słów z facecikiem w hawajskiej koszuli. Po chwili wrócił i zagadał. Odpowiedź Rudolfa była krótka i chrapliwa. - Zawarliśmy układ. Ja pomagam tobie, a potem ty mi. Mów co robić. - |
18-04-2006, 01:28 | #98 |
Reputacja: 1 | Darren William Griffiths-Davidovich ps. "Eye" Szukam kumpla, sierżant Jaspers, ale po kolei - "Eye" odszedł na bok z Rudim, przepraszając na chwilę Don Alvara - Tydzień temu nasz pododdział, dwunastu ludzi w trzech FAVach nowej generacji wpadło w zasadzkę szkieletów Molocha. Maszynki głupie jak but, ale w dużej liczbie groźne. Straciłem dwu ludzi i musiałem spierdalać. Za sobą zostawiłem wraki 15stu szkieletów. Potem było coraz gorzej, wpieprzyliśmy się na juggernauta w obstawie centaurów. Przeżyliśmy, ale niemal bez amunicji na dwu pojazdach. I właśnie wtedy nadjechali oni. Setka gangerów. Jakaś jebana emigracja. Motocykle, samochody, quady, przyczepy i jeden autobus szkolny. Uzbrojeni jakby jechali na wojnę. Znaki gangu głosiły: „Leviathans”. Nim zdołałem wraz z ludźmi się ukryć, gangerzy wyroili się z wozów. Zobaczyli nas. Szkoda mówić o tej akcji. Zostawiłem za sobą swojego sierżanta, którego znam od kilkunastu lat. Jaspers przestawił swoje M249 na ogień ciągły i osłaniał nas przez kilkanaście minut. Uciekliśmy. Jaspersa gangerzy dorwali żywcem. Jeszcze nigdy nie zostawiłem za sobą żywego rangera, sam wiesz "Leave no man behind!" Wstyd. Dlatego wysłałem swolich chłopców do Denver, tam mamy bazę, a sam ruszyłem za gangiem. Tak tutaj trafiłem. Faktycznie służę w Posterunku, od prawie dwudziestu lat. Teraz w stopniu kapitana dowodzę grupą rangerów, sporo walk, wiele bitw, kilka akcji na tyłach Molocha, kilka rekonesansów daleko na północy. A teraz taka wtopa. Jaspers to mój przyjaciel, być może jedyny. Albo go wydrę tym skurwlom, albo sam zginę. W zasadzie to wszystko. Proste i głupie, prawda? |
18-04-2006, 08:43 | #99 |
Reputacja: 1 | Rudolf Kajdaniarz - Dobra, rozumiem. Jakby ktoś mojego Tatkę Johna wziął to też bym za nim poszedł i utrupił jebańca. - wychrapał łowca. - Ale co Lewiatani mają wspólnego z tym ziutkiem w fikusnej koszuli? To ich szef, czy przyjechałeś tylko po informacje? Nie jestem kurwa wojskowym, ale lufy liczyć umiem. I wychodzi że oni mają ich znacznie więcej. - krzywy uśmiech pod bandarzami - A z drugiej strony - co robimy z młodym? Nie sprzedamy go chyba za paliwo... bo chyba by kupili. Ale poszedł by góra za kanister więc może lepiej trzymać go przy sobie? - |
18-04-2006, 10:40 | #100 |
Reputacja: 1 | Darren William Griffiths-Davidovich ps. "Eye" - Barman w knajpie nim zszedł ... razem z knajpą... mówił, że Don Alvaro może coś o Leviatanach wiedzieć. Oni tędy mogli przejżdżać. Nie wiem Rudolfie, jeśli masz lepszą propozycję, to słucham. OD kilkunastu lat nie byłem poza frontem, nie bardzo wiem, jak tu postepować. Sam rozumiesz. - Darren przyjrzał się Crisowi - Chłopak był żołnierzem i ponoć zna się na komunikacyjnym osprzęcie. Ale nie zmuszę go do wędrówki z nami, musi sam chcieć. Widać po nim, że nie bardzo lubi nas z Posterunku... Niech sam decyduje. A poza tym chodźmy do kolesia w koszuli jak wymiociny, nim się wkurzy na nas |