Ryk silników rozległ się ponownie- i chociaż poprzednio nie wróżyło to niczego dobrego, to tym razem było to dla was niczym wybawienie. FAV Eye'a potrzebował niespełna dwóch sekund na start, a wóz Crisa- przy drobnej pomocy Rudolfa- po chwili też postanowił zadziałać. I tak, zostawiając za sobą obraz pobojowiska i wielki rów, trójka świeżopoznanych kompanów wyruszyła w kierunku nieznanego... A czwarty z nich, przez trójkę spisany na straty powoli ruszył w kierunku fabryki. Wiedział, że w tym dramacie Bóg da mu znaczącą rolę...
[center:10a8746742]
Koniec prologu[/center:10a8746742]
Dwa wozy jechały już od dobrych dwóch godzin, ciągle mając za sobą obraz chmur, piasku i śmierci. Natura była zła, natura chciała kolejnych ofiar. Co jakiś czas ktoś zerkał w tamtym kierunku, myśląc o kaznodzieji, który wyruszył w kierunku burzy piaskowej- poprostu wierząc w Boga... Eye, po założeniu dość dobrego opatrunku na swoją nogę, czuł się już całkiem nieźle, czego jednak nie można było powiedzieć o Crisie- chłopak oberwał na tyle mocno, że teraz leżał na tyłach swojego wozu- dopadły go jakieś drgawki. Na szczęście jechał z nim Rudolf,który szybko zajął się prowadzeniem wozu, zaś chłopakowi wcisnął jakieś nowoczesne painkillery...
Wtem z pierwszego wozu rozległ się dźwięk przypominający klakson- ot, sygnał wozu. Rudolf wytężył wzrok i zobaczył to, co zszokowało Eye- dym, dym, dym... Setki wielkich ognisk na horyzoncie, jak w tych starych książkach o inkwizycji... Im bliżej byliście, tym wyraźniej wiedzieliście okolice- dym wydobywał się zza jakiegoś starego, kamiennego muru- jakby jakaś willa bogatego frajera.
Nie minęło 10 minut i przejechaliście przez wyrwę w murze, która na codzień sprawowała chyba rolę bramy, i wjechaliście na całkiem nieźle ubitą dróźkę. Droga jak droga- od każdej innej różnił ją jeden szczegół- setki ognisk wokoło, a przy nich pełno różnych typów- mięśniaków, kurdupli, kobit, facetów, młodych, starych... Eye co chwila rozpoznawał w nich ścigancyh za różne zbrodnie... Jechaliście coraz szybciej- droga miała najmniej z 3 kilometry, a ich było pełno... Część z nich zbliżała się w waszym kierunku, niektórzy gwizdali... Jakby jakieś muzeum zbrodnii...
Po 4 minutach zajechaliście pod willę- duża, ceglana budowla, wysoka na jakieś 3 piętra, szeroka na najmniej 150 metrów... Jakieś 100 metrów od schodów stało kilkanaście budek-a w nich po 4-5 facetów w granatowych koszulach, z pięknie utrzymanymi maszynówkami... Ochrona... Ale po co zbierać tylu ludzi, setki bandytów, jeżeli chce się przed nimi bronić? Boże, gdzie to ma sens!
Przepuścili was bez problemu- jeden z nich machnął, że macie wysiąść z wozów. Nie myśląc o niczym, szybko to zrobiliście i już po chwili staliście u podnóża naprawdę imponujących schodów- po których schodził niski, przyłysawy facet w hawajskiej koszuli i w kąpielówkach.
-
Witam przybyszów!- zawołał śmieszny facet z jeszcze bardziej komicznym akcentem- połączeniem włoskiego i francuskiego-
Czego szukacie w stadninie Don Alvara?- zapytał się, poczym zaśmiał się dość życzliwie.
Gdy wozy odjechały, Conner poczuł, że już nie ma dla niego odwrotu. Został sam, całkiem sam, na środku pustyni. Nic- ani krzyk, ani błagania, ani wystrzały go nie uratują. Jedyna jego szansa, jego nadzieja to modlitwa. A ufał on Bogu i wiedział, że jest dla niego kimś ważnym. A ważnych ludzi się nie zabija...
Krok za krokiem ksiądz zbliżał się do serca burzy. Słyszał już huk, ogromny huk- może to wiatr, a może już tornado? Szedł, krok za krokiem- pewnie, nie bał się nawet śmierci. Jego zlepione od potu włosy pokrywał teraz jeszcze piasek. Piasek inny niż ten, do którego wszyscy przywykli. Ten nie drażnił skóry, on ją ciął- był coraz bliżej burzy, coraz silniejszy wiatr prawie zwalał księdza z nóg. Jezus miał swój krzyż, który dźwigał mimo zmęczenia- tak też musiał postąpić Conner...
Był już coraz bliżej ruin- z czasem, mimo zmęczenia, przyspieszał kroku. Biegł po pustyni, biegł w kierunku schronienia- a piasek był coraz bliżej. Nie słyszał już własnych modłów- tylko wiatr, huragan... Był już blisko... Skoczył przed siebie, gdzieś między dwie ścianki... Skoczył- i to było ostatnie, co zapamiętał...
W oddali słychać było burzę piaskową- przeszła tędy dobrą godzinę temu... Conner nagle ocknął się- był cały przyspany piaskiem, ale żył! Żył, był cały! Mimo piasku odmówił kilka modlitw dziękczynnych, poczym szybko podciągnął się i wydostał z piaskowej pierzyny. Otrzepał się z większości piasku, gdy nagle... Śmiech- ktoś śmiał się jakieś 30 metrów od duchownego... Nie był tu sam...