Wątek: Tysiąc Tronów
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 16:54   #2
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Tadeus - Degnar
=============


Pod Otrutym Gryfem, dziesięć dni temu


- Niech mi jajca uschną, jeśli łżę! - ryknął krasnolud do tłumu karczemnych słuchaczy. - Nigdy żem nie był tak blisko Przodków jak tamtej nocy! Wielem już za mojego żywota widział i łupał, ale nic nie było takie przerażające! - zaciekawieni bywalcy podsunęli mu następny kufel, który przyjął z wdzięcznością, mocząc nim zmęczone opowieścią gardło.
- Psia jucha! Ależ szczyny mi tu lejecie! Gdzież ja byłem? Aaaano właśnie. Ledwom wtedy uniknął potężnego, druzgoczącego ciosu, a ni żem śie obaczył, leciał już następny! Tegom już uniknąć nie zdołał - wykrzywił się boleśnie, pokazując zgromadzonym szeroką szramę widoczną na pokrytej czarnymi kudłami piersi. - Poooleeciałem niczym czapla jaka abo ine ptaszysko, łupiąc prosto w ścianę. Jaaak mi nie gruchnęły plecy! Zem myślał, że po mnie, drzazgi w karku, łeb juchą zalany... Alem przyuważył moje toporzysko leżące nieopodal. Pomyślałem, że może odstąpi jak obuszyskiem zdzielę!. Ale gdzie tam! Tylko żem chwycić spróbował, a po łbie tak zarobiłem, żem przez moment ujrzał papę i mamę, machających mi z zaświatów! Otrząsnąłem się z niemałym trudem, ale jeno po to, by usłyszeć wściekły, przeszywający ryk! Wtem pojął, że to koniec. Uszy żem łapami zasłonił, ale dało to co? Gdzie tam! Dziki pisk wdarł mi się do łba i zadzwonił jakby młotem ktoś w tarczę trzasnął! Przyznam, żem wtedy na poważnie myślał, by czmychnąć gdzie pieprz rośnie...

- Ale cóż to właściwie za plugawa bestyja była? - przerwał opowieść jakiś nierozgarnięty przybysz. Na sali momentalnie zapadła grobowa cisza, a stojący opodal niego ludzie zaczęli się ostrożnie odsuwać.
- Bestyja? Jaka znowu bestyja, człeczyno?! - obruszył się krasnolud, groźnie podwijając rękawy.
- No... ta plugawa, co żeście... - zwątpił spoglądając po otaczających go twarzach. - Ehm... znaczy.
- O kłótni ze swoją babą opowiadał... - szepnął mu do ucha jakiś pobliski bywalec, spoglądając na niego ze szczerym współczuciem.
- Ależ ja...
- Ja ci dam bestyje nicponiu! - rozjuszony krasnolud rzucił się z pięściami na przerażonego młodzieńca.
Nim jednak khazadzka łapa zetknęła się z wybladłym ze strachu licem przybysza, tłum zaszemrał i rozstąpił się.
- Na kiesę Handricha! Poniechajcie mego bratanka, krasnoludzie! - ze zbiorowiska gości wyłonił się niewiarygodnie tłusty, zasapany kupiec. - Wy jesteście Degnar, prawda? Słyszałem, że pracy szukacie. Odstąpcie od łojenia mojej nieszczęsnej rodziny, a może dojdziemy do porozumienia. W złocie płacę...



Złoto... Cóż za wspaniałe słowo... Wydawało się, że krasnolud zupełnie zapomniał o obrazie szlachetnej małżonki. Złość malująca się na jego twarzy momentalnie ustąpiła lekko opętańczemu blaskowi rozmarzonych ślepi. Po chwili namysłu rozluźnił uchwyt na ramieniu zmrożonego strachem młodzieńca.
- No, koniec zwady chłopcze. To tylko takie żarty były, nie? - zarechotał nerwowo, poklepując chłopaka po plecach. - To mówiliście, że ile dajecie?

***

Kupiec o bliskiej khazadzkiemu sercu budowie ciała okazał się członkiem Marienburskiego Cechu Rzeźników i Wędliniarzy. Jego ziomkowie od niedawna potrzebowali kogoś o Degnara zdolnościach - znaczy takiego, co to da po mordzie w słusznej sprawie i do tego tanio. Budynki cechu od tygodni plądrowane były bowiem przez nieznanych szubrawców. Człeczyny podejrzewały niziołczą konkurencję od mięsnych placków, nie mogły im jednak nic udowodnić, toteż pozostawało im jedynie wzmocnić ochronę i czekać na następne ataki. Degnar nie miał nic przeciwko. Przez tydzień nałaził się leniwie po magazynach i straganach, strzegąc drogocennego towaru. A cóż to był za towar! Palce lizać! Aromatyczne szynki, wielkie pasztety, pieczone udźce, dymione w ziołach wędzonki, egzotyczne tatary i całe kilometry wspaniale tłustych kiełbas!


Ślinka ciekła mu tak, iż w czasie obchodów prawie chlupało mu w butach... a przynajmniej do momentu, w którym zaczął odkrywać tajniki produkcji tych wszystkich przetworów. Na wszelkie orcze plugastwa! W życiu by nie pomyślał, że człeczyny do kiełbasy...

Więcej sekretów szlachetnego rzemiosła poznać jednak nie zdołał. Nie było dalszych włamań, więc Wędliniarze nie widzieli powodów, by mu nadal płacić. Najwyraźniej nie uwierzyli, gdy opowiadał o wielkich, niepokojąco szczurzych sylwetkach, skradających się nocami wokół zabudowań, gdzieś na granicy wzroku. A może mieli racje. Może faktycznie tylko mu się coś przewidziało?

Krótkotrwały zarobek starczył jedynie na pokrycie długów z ostatnich, niefortunnych gier w kości, toteż Degnar znów wylądował na ulicy gołodupny, mając jedynie swój zużyty, wysłużony rynsztunek i... spore pęto darmowej kiełbasy, które dostał na odchodnym.

***

Nie dane mu było jednak nacieszyć szlachetnymi urokami bezrobocizny, bowiem zaraz pod rzeźnickim warsztatem przechwycił go wystrojony jak paw lokaj. Drogocenna, bufiasta liberia zaszeleściła, gdy człowieczek skłonił się w finezyjnym, dworskim dygu.
- Wyście Degnar?
- Anom - podstarzały krasnal łypnął podejrzliwie okiem, bo i nie był zbyt często celem tak wytwornych powitań - Czego chcecie?
- Szlachetny Pan van Haagen, Mistrz Rady Kupieckiej, przysyła wam swoje pozdrowienia.
- Ano, to i jego pozdrów - odburknął khazad, bo i nie lubił być obiektem żartów. Minął śmiesznego człeczynę i ruszył przed siebie z zamiarem wyszukania jakiegoś darmowego lokum na najbliższą noc.
- Czekajcie no! - pisnął lokaj poirytowanym łamiącym się głosem - Prace wam zaoferować pragnie! Ostatni pracodawca was polecił!
- To czemuście nie rzekli od razu? - krasnolud odwrócił się i omiótł ponownie wzrokiem człeczynę, tym razem jakby z większym zainteresowaniem.
- Ale łazić w takich fikuśnych ciuszkach, nie będę musiał, co?

***

Nie minęło dużo czasu, a siedział już w wygodnym fotelu, w jednym z wytwornych salonów kupieckiej posiadłości, dyndając niesięgającymi ziemi nogami. Czego jednak brakowało mu w dole, nadrabiał obfitą górą. Wielki, obity w kolczugę kałdun ledwo mieścił się w obrębie podłokietników szlachetnego mebla. Z zainteresowaniem rozglądał się po drogocennych wnętrzach, dłubiąc zajadle w obfitym, siwym brodzisku - dumie każdego podstarzałego khazada. Bo i widać było, iż młodzikiem od dawna nie był, choć również i do niedołężnego dziada mu jeszcze trochę brakowało.

Człeczyna, który ich tu kazał sprosić, zrobił na nim nawet dobre wrażenie. Może dlatego, że tak dużo gadał o ich przyszłym złocie? Ach... złoto... Samo zadanie również do najtrudniejszych nie należało. Ot, popytać, powęszyć, a na końcu porwać jakąś młódkę dla jej własnego dobra. Co prawda pierwsze dwa punkty nie były jego specjalnością - wolał przecież bardziej bezpośrednie rozwiązania - miał jednak nadzieję, iż reszta kompanii poradzi sobie z tym co najmniej przyzwoicie. Wszak były tam nawet człecze baby! Degnar sodomitą nie był, więc nie gustował w urokach ludzkich kobiet, ale z doświadczenia wiedział, że niektóre z tych chudzin powinny spodobać się męskim przedstawicielom tej gżącej się bezustannie i pozbawionej gustu rasy. Jak trzeba będzie, to pośle się je przodem, by wypytały śliniących się samców o wszystko, co trzeba. Ot, i cały plan.

Krasnolud, mając już wszystko poukładane i zaplanowane, oparł się wygodnie na fotelu, by odsapnąć po ciężkim pomyślunku . Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech satysfakcji, jakby powierzone im zadanie było już praktycznie wypełnione. Powtórzył jeszcze ostatni raz plan w głowie - bo i z pamięcią u niego nie zawsze było najlepiej - i zdecydowanym ruchem powstał z fotela, klaszcząc w dłonie.

- No, kompania! Sprawa jak widać jest prosta ponad wszelką miarę, tedy nie będziemy dłużej zabierać czasu szlachetnemu gospodarzowi. Jak się sprawnie uporamy, to jutro śniadać będziemy już z zarobionym złociskiem za pasem, a i rozdzielona rodzina znów będzie pospołu. Ino mówcie, w którą stronę do tego Winkla, czy gdzie to tam, bom nie do końca tutejszy...

===========
xeper - Jost
===========

Kilka dni wcześniej

- Co ci mam wiele opowiadać, Dijk - Jost siedział nad kolejnym pustym kuflem i beznadziejnie wpatrywał się w jego grube denko. - Jestem w dupie...
- Dlaczego? Co się stało? - spytał jego rozmówca. Wysoki i barczysty młodzieniec, o ogorzałej cerze. - Ostatnio widzieliśmy się trzy dni temu i wszystko było w pożądku. Co się stało?
- Wszystko przez elfy... - mruknął Jost i pokazał dziewce aby przyniosła mu kolejny kufel. Chyba miał na tyle pieniędzy aby zapłacić za całe wypite piwo. Jeśli nie to trudno, gorzej już być nie mogło.
- Elfy? - nie krył zaskoczenia Dijk. - Któż o zdrowych zmysłach zadaje się z elfami?
- Otóż to, druhu. Otóż to - Jost smutnie pokiwał głową. - Nikt, kto ma łeb na karku, tego nie robi. A ja, na Brodę Ulryka, to uczyniłem...
- Ale co zrobiłeś?
- Pokusiłem się na elfi towar - cicho odparł Jost.
- Kurwa - wydał zduszony okrzyk Dijk. - Jak to?
- Stare czasy mi się przypomniały. W dokach rozpakowywaliśmy elfią karawelę. Nosimy, nosimy pakunki. Jeden z długouchych stoi nad nami i się gapi czy aby coś nie kombinujemy. Więc wszyscy grzecznie chodzimy. Tam i z powrotem. Bela za belą. Skrzynia za skrzynią. I tak cały dzień. Pod wieczór jedna skrzynia, com ją niósł nieco się obsunęła, tuż przed magazynem. Chciałem poprawić ale mi się wyślizgnęła i spadła. Drewno pękło i ze środka wypadły dwie lub trzy skórzane sakiewki. Nadzorca nic nie widział więc podniosłem skrzynię i ukradkiem buch, te woreczki za pazuchę. Skrzynię zaniosłem na miejsce i jak gdyby nic, skończyłem dniówkę - opowiadał Jost, sącząc kolejne piwo. - Wracam do domu, na Ermijkberk, po drodze zwyczajowo zahaczając o „Trzy Grosze”. Tam spojrzałem co zakosiłem elfom. Wewnątrz woreczków były jakieś zioła. Wyobrażasz sobie? Za jakieś gówniane, pokruszone badyle wpadłem po uszy w gówno. Wywaliłem to w kąt i idę do domu. A po drodze, niemal już na Ermijberk, zaczepia mnie dwóch jegomościów. Elfów, wyobraź sobie.
- Mówią, że mam coś co należy do ich pracodawcy. Jakiegoś Elminderlla czy jakoś tak - kontynuował Jost. - Ja im na to, że nieprawda i nic nie mam. Nim się zamachnąłem aby któregoś z nich w pysk zdzielić, już leżałem na ziemi. Jakiejś przeklętej, elfiej magii użyli. Potem zabrali mnie przed oblicze tego ich lorda. Bezduszne bydle. Niby piękna twarz, długie włosy, godna sylwetka. Ale, kurwa, żadnego uczucia. Nic. I on mi mówi tak: „Wiem, coś zrobił, człowieku”. A ja się nadal ruszyć nie mogę, ani nawet odezwać, zaprzeczyć lub posłać go do trollowej dupy. „Teraz w swej łaskawości, gnido dam Ci wybór. Zrobisz coś dla mnie albo jutro sumy w Doodkanaal będą miały ucztę. Wybieraj!”
- To i co miałem zrobić? - zakończył Jost retorycznym pytaniem.

***

I teraz siedział w towarzystwie kilku innych osób, w gabinecie Wielmożnego Pana Crispijna van Haagen i przysłuchiwał się, co też kupiec ma do zaoferowania. Sprawa wyglądała na prostą. Wszyscy w mieście słyszeli o Dziecięcej Krucjacie, o tym że w Marienburgu pojawił się sam Sigmar, o zamieszkach i o marszu na Altdorf. W sumie nie było w tym nic dziwnego, że ktoś z krewnych kupca von Haagen znalazł się wśród ludzi zaangażowanych w ruch. Tyle, że von Haagenowi było to nie na rękę.

Jost podrapał się po jasnej brodzie okalającej twarz i poprawił niezbyt czystą zielono-białą czapkę, znak przynależności do jednej z grup dokerów. Właściwie nie miał wyjścia, musiał przyjąć propozycję kupca. Inaczej, jak zapowiedział elf, sumy będą miały ucztę. A i przy okazji kilka koron wpadnie do niezbyt zasobnej sakiewki.

Ciekawe za co inni tutaj trafili? - zastanawiał się patrząc na pozostałych uczestników spotkania. Podstarzały krasnolud, najemnik i trzy kobiety. Jego ciemnoniebieskie oczy zlustrowały każdą z pań, jednak na razie bez zagłębiania się w anatomiczne czy też estetyczne szczegóły. Trzy kobiety, to stwarzało szansę na przyszłość, jak pozna je bliżej. W końcu mieli razem pracować. A skoro mają razem pracować, to czemu i nie spać razem.
Odpędził te myśli od siebie, poprawił rękaw kaftana, przy okazji odsłaniając niezbyt estetycznie wyglądający, rozlany tatuaż, który miał przedstawiać morskiego węża, a przypominał rozlazłą dżdżownicę i sięgnął po fajkę o długim cybuchu.
- Prosiłbym o powstrzymanie się od palenia - uprzejmie zauważył kupiec i skarcił Josta spojrzeniem. Doker mruknął pod nosem kilka niezbyt kulturalnych słów, ale posłusznie schował fajkę, oblizując się tylko kilkakrotnie.

- Nie no, jasne, że bierzemy tą robotę, nie? - powiedział gdy kupiec skończył swoje wywody. Wstał z fotela, poprawił kubrak i spodnie w brunatne pasy, przekręcił gruby, skórzany pas, do którego miał przytroczony zakrzywiony kordelas i ruszył do drzwi. - Na Winkelmarkt trzeba się udać, tak? No to chodźmy tam nieco powęszyć, ja znam drogę. Znam też kilka przyzwoitych, jak dla dam, knajpek w okolicy, może wstąpimy do Tańczącego Pirata albo Ślepego Oka, co?


============
Cedryk - Cohen
============


Miesiąc wcześniej. Niewielkie miasteczko okolicach Marienburga.

Karczma jak zwykle wieczorem, była zapełniona różnorodnym towarzystwem. W kącie, przy kominie, stół zajmowało kolorowe towarzystwo rzemieślników, po drugiej stronie stołu siedział zaś samotny zbrojny. Żołnierz ten był dość postawnym mężczyzną, w sile wieku. Choć nie imponował może szerokością barów, to na pierwszy rzut oka widać było, iż jest groźnym przeciwnikiem. Z pod długiej kolczugi, sięgającej prawie do kolan swoimi połami, wyglądała skórzana kurtka zabezpieczająca przed otarciami. Krótkie brązowe włosy zbrojnego przypominają ptasie gniazdo. Jego twarz, chociaż wyschnięta i spękana od zimna i wiatru, wciąż zachowała młodzieńcze rysy i jest raczej przyjemna dla oka. Nos, mimo, iż prawidłowo zrośnięty nosi ślady dawnego złamania. Na wąskich ustach, rzadko pojawia się jakikolwiek grymas, tylko od czasu do czasu nikły, jakby trochę cyniczny uśmiech. Gęsta linie ciemnych brwi nad prawym okiem rozdzielona jest wyraźną blizną.
Mimo, że siedział samotnie nikomu nie przeszkadzał, lecz zachowaniem też nie zachęcał współbiesiadników do zawierania z nim bliższej znajomości.
Przed zbrojnym stała pusta miska po gulaszu, dzban słabego acz dobrego piwa oraz kubek.
Ruch po lewej przykuł uwagę mężczyzny. Zbliżało się do niego trzech mężczyzn. Pozornie zlekceważył ich, patrzał na spocony kufel, ale kątem oka wyłapując każdy gwałtowniejszy ruch. Stanęli obok niego. Tylko siłą woli utrzymywał wzrok na kuflu i własnych dłoniach.

- Dawno se ne widzielysmy Cohen tym razem nie pomoze cy any kowal any Uter – odezwał się sepleniąc dryblas z wybitymi wszystkimi przednimi zębami.
- To znowu ty Ejno. Mało ci było dwóch ostatnich razów. Cóż za piękny uśmiech, a jak rączka nie doskwiera czasem. Pewnie ciężko było ci tymi pogruchotanymi paluszkami kubek z trunkiem dźwigać. - Zbrojony podrapał się lewą dłonią po krótki dwu dniowym zaroście, prawa zaś wielkości niewielkiego bochenka chleba wymownie zacisnął w pieść.

Walka była nieunikniona. Trójka obwiesiów rzuciła się na zbrojnego jak psy na samotnego wilka.

Szczerbaty wyseplenił.

- Zgnyes.
W jego dłoniach pojawiły się długie noże.

W karczmie rozległy się wrzaski wystraszonych rzemieślników
- Straż! Straż niech ktoś wezwie straż.

Cohen szybkim prostym ciosem wyeliminował pierwszego naiwnego przeciwnik, który znalazł się zbyt blisko jego długich rąk. Dopiero gdy Cohen wstał dostrzec było można, iż mierzy sobie ponad sześć stóp wzrostu. Wzrostem swym przerastał większość mu współczesnych ludzi.
Leżącemu zaaplikował jeszcze profilaktyczny kop w mordę, po czym poderwał ławę na której siedział i przycisnął nią zachodzącego z boku, zezowatego draba. Z ust przygwożdżonego wydobył się świszczący odgłos jaki towarzyszy pracy miech w kuźni.
W tym czasie szczerbaty zaszedł zbrojnego od tyłu i zatopił w jego plecach jeden ze swoich noży.
Cohen szybko obrócił się wyrywając tym ruchem z dłoni szczerbatego jeden z noży. Wtedy też otrzymał cios od przodu w brzuch.
- Giń! - Krzyknął Cohen.

Zbrojny obiema pięśćmi zdzielił szczerbatego, tak jakby chciał go wbić w deski podłogi. W karczmie rozległ się odgłos gruchotanych obojczyków i rozdzierający krzyk szczerbatego. Następnie ucapił przeciwnika za kalpy i spodnie poderwał do góry i wyrzucił przez okno. Czy to źle wycelował czy też okno było zbyt małe szczerbaty zwisł z jego ramy, przebity dwoma sterczącymi, ułamanymi kawałkami drewna niczym prosię na jakimś wymyślnym rożnie.

Więcej Cohen nie zdołał, zrobić. Powoli osunął się na ziemie.

Po chwili pojawił się straż grodowa wezwana przez rzemieślników.



Dwa dni wcześniej.

W niewielkim pokoiku Cohen powoli pakuje swoje sakwy. Drzwi otwierają się ze skrzypem i do pokoju wchodzi nizołek.
-Tedy słuchaj Cohenie. Ejno był psem lecz lepiej tobie nie wchodzić przez jakiś czas w oczy naszej straży. Najlepiej było by gdybyś odnalazł oddział Uthera słyszałem, iż miesiąc temu był w Marienburgu. Jakbyś potrzebował pracy to zgłoś się do Crispijna van Haagen'a. Jest to mój stary znajomy z pewnością jakąś pracę dla ciebie załatwi.
- Dzięki Masco, jak zwykle łatasz moje ciało, kiedyś będę musiał ci się wreszcie odpłacić za twą przyjaźń.
Ależ to nic takiego. Dbaj tam o siebie, wszak nie młodniejesz a blizn przybywa. -Po tych słowach wyszedł.

***

Tak to też znalazł się Cohen w Marienburgu. Oddziału nie odnalazł. Wywiedział się jeno, iż „Cwałowników” Uthera wynajął Graf Middenheim i już dwa tygodnie temu wyruszyli Reikiem do Miasta Białego Wilka. W sakiewce Cohen znajdował się tylko kilka koron zbyt mało na podróż z Marienburga do Middenheim. Kroki swoje więc skierował do znajomego Masco Burrows'a.

Znalazł się tedy z tak niedobranym towarzystwem w gabinecie kupca. Jak jeszcze do krasnoluda i żeglarza nic nie miał, to kobiety budziły w nim niepokój.
„Bo cóż one mogą słaba to płeć i w domu niańcząc dzieci siedzieć jak moja Andrea” pomyślała i jego usta wykrzywił grymas złości.
„Chociaż z drugiej strony, może do takiej roboty bardziej zdatne. Wszak w pierwej trzeba się wywiedzieć co i jak. Wszak zawsze niechętnemu zwierzeń można dziewkę podsunąć, a ptaszek język przed słodkim dziewczęciem w łóżku rozpuści."
Tak stał też w szerokim rozkroku Cohen palce za pas zatknąwszy.

Nim się odezwał, lewą ręką gest uczynił jak gdyby na głowicy miecz miał ją położyć, zreflektowawszy się jednak, że miecza nie ma, zaplótł z chrzęstem kolczugi ramiona na piersi.

Odchrząknął.

- Zanim ruszymy panie. Jako możny kupiec słyszałeś zapewne co na ten temat mówią hierarchowie różnych kościołów, a przede wszystkim kapłani Sigmara w Marienburgu bo zapewne i takich macie w tym prześwietnym mieście.


=============
Lady - Soe
=============


Szli powoli, stąpając uważnie po wyłożonych dywanami schodach. Skrzypiały tylko odrobinkę, ale trzeba było uważać w tych ciemnościach, które panowały w domu. Soe stawiała krok za krokiem, badając przestrzeń przed sobą. Miała czas, noc się dopiero zaczęła, a właściciel nie pozwalał strażnikom chodzić po wnętrzu budynku. Najgorsze już było za nią. Nagle poczuła gwałtowne uderzenie w pośladek, po którym się potknęła i prawie nie wywróciła, klnąc przy tym ze złością. Odwróciła się, dostrzegając ledwo rysującą się w ciemnościach sylwetkę mężczyzny.
- Jeszcze raz to zrobisz... - syknęła na niego - ...to przez następny tydzień będziesz piszczał jak dziewczynka.
W odpowiedzi otrzymała błysk zębów.
- Nie mogłem się powstrzymać, tak się wypinasz.
Prychnęła i podjęła wędrówkę na piętro. Jeszcze tylko kilka schodków i już, byli tam. Które to były drzwi? Trzecie? Liczyła, cały czas skradając się powoli. Nacisnęła klamkę. Zamknięte, ale to niczemu przecież nie szkodziło. Sięgnęła do jednej z ukrytych kieszeni, wyjmując parę wytrychów. Tylko troszkę czasu... jeszcze troszeczkę i...
*pstryk*
Zerknęła na towarzyszącego jej mężczyznę z uśmiechem pełnym dumy i zadowolenia. Jeszcze nie tak dawno była niczym, a tu proszę! Ostrożnie wsunęła się do gabinetu, czując, że towarzysz idzie tuż za nią. W środku było zupełnie czarno, ciężka kotara całkiem zasłaniała okno. Słyszała, jak przymyka drzwi, nie za mocno, by nie zdradził ich zamek. Teraz najtrudniejsze.
Wyjęła z kieszeni niewielki ogarek świecy z knotem dobrze nasączonym oliwą. Kilka draśnięć krzemieniem i proszę! Malutki płomień zamigotał w ciemnościach, dając im zerknąć głębiej w zastawiony regałami i skrzyniami gabinet. Soe interesowało tylko duże biurko stojące na środku.
- Musimy się pospieszyć!
Przekradła się do szuflad, znów sięgając po wytrychy. Dlaczego tutaj zamontowali znacznie lepsze zamki! Klnąc pod nosem zabrała się do pracy, przez chwilę nie zwracając zupełnie uwagi na tego, który z nią przyszedł. Już uradowana chwytała dokładnie opisany przez zleceniodawcę, oprawiony w czarną skórę dziennik, gdy o drewnianą podłogę raz za razem zabudłowały olbrzymie tomiszcza. Natychmiast zgasiła świecę i syknęła.
- Co ty robisz?!
- On tu gdzieś ma schowane diamenty!
Nie zdążyła nawet odwarknąć mu wściekle, gdy z sąsiedniego pokoju rozległ się zdecydowanie zbyt wyraźny krzyk.
- Złodzieje! Mordercy! Łapać ich!
Instynktownie rzuciła się do okna.

***

Dwa dni minęły, zanim zdecydowała się wrócić do swojej meliny. To było zwyczajowe postępowanie w takich sytuacjach. Uciekała jak najszybciej w losowym kierunku. Jej wspólnik powinien zrobić dokładnie to samo, tyle, że wybrać kierunek zupełnie inny. Nie było to po cichu, za to mogą im potrącić. Ale do licha, przecież towar miała! Zupełnie nie wiedziała co jest w środku, wychowanie na ulicy nie sprzyjało nauce czytania, także nawet nie stanowiła zagrożenia dla zawartości. Już myślała o tym, na co to wszystko wyda, gdy zobaczyła wreszcie koślawy budyneczek, wciśnięty między dwa większe. Jeden z wielu miejsc, w których spała w swoim dość krótkim na razie życiu. To całe myślenie i zadowolenie z samej siebie przyćmiło zmysły. Po prostu się zagapiła, głupia krowa!
Zaskoczył ją i ten siedzący na rozklekotanym łóżku i ten, który zaszedł ją od tyłu. Zwłaszcza ten z tyłu. Blokował całe przejście i jeszcze chwycił ją za ramię. Ale to ten pierwszy gadał.
- Usiądź. Wiemy o tobie bardzo dużo.
Co miała zrobić? Wściekle usiadła na jednym z dwóch taboretów.
- Twój towarzyszysz... jest bardzo gadatliwy. I strasznie piszczy.
Prychnęła i obnażyła ząbki.
- Mam nadzieję, że chociaż miał powody do piszczenia. Skurwiel!
Roześmiał się, bezczelnie się roześmiał!
- Powinnaś uważniej dobierać... ludzi. Ponoć się tobą opiekował? Podejrzewam, że głównie w łożu!
Teraz śmiali się już obaj. Zawarczała, ale była taka bezradna!
- Nam się jednak podoba ta twoja buta. Szkoda by było cię marnować. Oddasz nam to co zabrałaś, a także w ramach rekompensaty wyświadczysz przysługę naszemu przyjacielowi...

***

No i skończyła w gabinecie jakiegoś van Haagena, który miał za dużą i za dobrze strzeżoną chałupę, coby ktokolwiek poważył się ją okradać. Prócz Świrów, Świry pchały się wszędzie, przyjmowały każdego a i tak nie nadążały z uzupełnianiem topniejących szeregów. A ten tutaj... no no, musiała przyznać, że skubaniec miał znajomków. Ciekawe czy się znał z ich ostatnim celem, zleceniodawcą czy może trafili na tego ćwoka, który twierdził, że będzie jej mentorem, zupełnie przez przypadek? Mogło to być istotne, bo jak zostawili go przy życiu, to chętnie sama się nim teraz zajmie! Oszust i pacan!

Skupiła wzrok na nowym pracodawcy, nie czyniąc żadnych wysiłków do przyjęcia bardziej dygna... dygni... Do przyjęcia bardziej stosownej pozycji, siedząc byle jak, z jedną nogą na oparciu fotela, z głową częściowo skrytą przez kaptur i wciśniętą mocno w oparcie. To nic nie pomagało. Łapki świerzbiły, a oczy latały na boki, w locie wyceniając wartość każdego z przedmiotów. Za to tylko co były w tym gabinecie mogłaby przeżyć do końca życia! Dobrze, że zabrali jej sztylet. Zawsze miała takie odruchy przy tych cholernych dobrze urodzony wymoczkach! No i jeszcze te dziwadła, co niby mieli jej pomagać. Sama by sobie poradziła, przecież większość będzie utrudniać! Szlachcianka? Okropieństwo, po co w ogóle pchała się w to za takie grosze? Do tatka po złote koronki powinna biec! Dobrze, że wydawała się przynajmniej nosić znośnie jak na jej stan i dobrze, ze nie pochodziła stąd. To było wręcz czuć! Tej drugiej dziewczyny za to się bała. Tylko wariatki lub czarodziejki mogłyby sobie malować białe kreski na twarzy! Nie wiedziała, którego było gorsze. Dobrze, że przynajmniej mężczyźni byli do przyjęcia.

Sama starała się nie rzucać w oczy. Szarobure barwy workowatego stroju, na który składały się miękkie, zupełnie chyba pozbawione podeszwy trzewiczki, poszarpane trochę spodnie i takaż sama tunika z kapturem. Widać było jeszcze kilka kieszeni i nic więcej. Młodą, prawie dziecięcą wciąż twarz, znamionowały wyraźne usta i coraz szerzej otwierające się, brązowe oczy, zasłaniane przez co bardziej wyrywające się spod kaptura włosy o tym samym kolorze. Szczupła i niska, nie wyglądała na groźną, nic a nic. Ten arogancki wyraz twarzy można było nawet skwitować pełnym politowania uśmiechem! Soe swoje wiedziała. Nie miała siły, by walczyć otwarcie, ale kto już zalazł jej za skórę... Uniosła kącik ust, w wyobraźni wciąż mszcząc się na tym skurczybyku, który ją wydał.

Do rzeczywistości przywróciły ją słowa o zapłacie. A więc dostanie jeszcze trochę monet za tę robotę? Wyśmienicie! Od razu poprawił się jej humor i już jak na szpilkach czekała aż tamten skończy. Z tym można się było na prawdę szybko uporać! Wstała, poprawiając na sobie ubranie, tak jakby dało się jeszcze coś z tym zrobić. A następnie ruszyła do wyjścia, klepiąc krasnoluda po olbrzymim brzuszysku.
- Chodź, przydasz się. Jest trochę tłumu, przez który trzeba się przedostać, a zawsze łatwiej iść za dużym!
Błysnęła ząbkami.
- Jestem Soe, tak przy okazji. Plac znam, melin o którym wspomina nasz przyjaciel już nie, ale podejrzewam, że to takie, gdzie marynarze zalewają się w trupa.
Szturchnęła łokciem tego z tatuażami, ale przyjacielsko całkiem.
- Znasz te okolice? Ja się tam nie pokazywałam odkąd przybył motłoch z Imperium. Przecież tam gdzie szpilki nie było gdzie wcisnąć, a wszyscy goli jak niemowlaki! Większość z was nowa w mieście?
Sprawiała wrażenie gaduły, a może przyjacielsko nastawionej. A ona po prostu miała dobry humor. Korony! Złote korony za kilka informacji! Ha, dawno nie miała tak łatwej gotowizny!


============
Suarrilk - Nastia
============


Niewiasta, rozparta swobodnie w fotelu, roztaczała wokół siebie zauważalną aurę kogoś od urodzenia nawykłego do podobnych wygód. Pewność siebie, emanująca z całej jej sylwetki, nie miała w sobie pretensjonalnej zuchwałości, raczej pewnego szczególnego rodzaju nieugiętą dumę. Z wyglądu i odzienia przywodziła na myśl mieszkańców słonecznej Estalii, a może jednego z miast-państw Tilei.

Ciemnobrązowe, wpadające w czerń włosy nosiła rozpuszczone, pozwalając skręconym kosmykom opadać na ramiona. Czarne spodnie, wpuszczone w wysokie buty jeździeckie, podkreślały biel pięknie haftowanej koszuli, wystającej spod skórzanego gorsetu. Na podłokietniku połozyła niedbale czerwony kubrak. Nim go zdjęła, postronni dostrzec mogli herb – srebrnego niedźwiedzia na niebieskim polu.

Owoż zwierzę widać ważnym było dla kobiety symbolem – jeden z palców zdobił rodowy sygnet z czystego srebra w kształcie głowy niedźwiedzia z rubinami miast oczu, na piersi spoczywał medalion, wyobrażający górskiego niedźwiedzia w koronie.

Jednakże taki wyraz, jaki rozświetlał jej brązowe oczy, widywało się jedynie w spojrzeniach mieszkańców północy Starego Świata – Kislevitów, zakrzepłych w przekonaniu o własnej wartości. Odzywając się, mówiła z melodyjnym akcentem i specyficzną intonacją, których nie sposób było nie rozpoznać, charakterystycznie wymawiając „Ł” i wyciągając lub drastycznie skracając samogłoski.

Przedstawiła się jako Anastazja Osipowna Miedwiediew, a znając dobrze zamiłowanie mieszkańców Zachodu do pośpiechu i streszczania się, dodała niedbale:
- Mówtie Nastia, jesli wam wygodniej.

Nie odzywała się już później. Wysłuchała słów von Haagena, nie zadając pytań. Nie wydawała się też specjalnie zainteresowana pieniędzmi, nie targowała się z pracodawcą. Czegóż młoda kislevicka szlachcianka mogła tu szukać, pozostało jej prywatną sprawą, kiedy jednak mężczyzna w kolczudze zadał swoje pytanie, pochyliła się lekko w fotelu.
- Wasz najwyższy kaplan s Altdorfu nie ustosunkowal się jeszcze? – spytała van Haagena z zaciekawieniem.
- Wątpię, by ktokolwiek w Altdorfie w ogóle wiedział o tym, co tu się dzieje, a nawet jeśli, to i tak nigdy ich nie słucham. Kłamią tak samo, jak wszyscy.

Uśmiechnęła się nieznacznie na te słowa, po czym wstała płynnym ruchem z fotela, widząc, że pozostali zbierają się do wyjścia. Nie spieszyła, by spoufalać się z nimi szczególnie, lecz choć w mieście bawiła niecałe dwa tygodnie, wciąż nie orientowała się za dobrze w jego topografii. Łatwiej zapytać kogoś z tej malowniczej gromady, aniżeli rozpytywać na ulicach, zwłaszcza że Fieofan, którego zwykle wykorzystywała w takim celu, został z dobytkiem w gospodzie.
- Ktos zna najkrótszą drogę?


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


„Nie spodziewałam się, że będzie tu tyle innych osób”. Siedziała w gabinecie wśród pięciorga obcych i wysłuchiwała wyjaśnień gospodarza. „Będę musiała z nimi pracować? Wszystkimi?” Niechętnie spojrzała na mężczyzn. „Z nimi też?” Wyprostowała się sztywno.” Nie, skąd, wcale się nie boję.” Raz jeszcze powiodła po obecnych spojrzeniem jasnych oczu. Może nie będzie tak źle. Ostatecznie samej byłoby jej znacznie trudniej. W mieście przebywała od niespełna tygodnia i prawdę powiedziawszy nie wiedziała zbyt dobrze jak się po nim poruszać. Nie była jedyną kobietą w nieoczekiwanym towarzystwie, więc może uwaga reszty nie skupi się na niej. Zwłaszcza, że nie dorównywała ani urodą tej z burzą kasztanowych loków, ani gadulstwem tej drugiej. Na wszelki wypadek nie uśmiechała się do nikogo. Co nie było trudne. Wśród ludzi wciąż jeszcze czuła się niepewnie. Zwykła była ostrożnie obserwować ich zachowania i reakcje, starając się potem naśladować niektóre. Wiedziała, że się wciąż wyróżnia, w sposób na który inni zazwyczaj dziwnie reagowali. Niewiele to miało wspólnego ze strzechą jasnych, prawie białych włosów ani blaskiem oczu, błękitnych jak bezchmurne niebo latem, ani nawet z białymi smugami, równo wymalowanymi na policzkach. Jasnobrązowa, opalona skóra Dziewczyny świadczyła o tym, że wiele czasu spędzała ona na świeżym powietrzu i w jakiś sposób, pomimo idealnie skrojonej, jedwabnej bluzki z krótkimi bufiastymi rękawami, przykrytej maleńką kamizelką kończącą się na linii biustu, barwnych szarawarów i delikatnych sandał na drobnych stopach, przywodziła na myśl raczej głuche, leśne odstępy niż mieszkańca gwarnego miasta. Cała dziewczęca sylwetka tryskała zdrowiem i witalną energią mimowolnie przyciągając uwagę. Do tego wszystkiego z wiecznie poważnej, zamyślonej twarzy ciężko było wyczytać cokolwiek. Nawet teraz słuchając z pozoru propozycji gospodarza wydawała się nieobecna.

„Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł zostawać na dłużej w mieście. Podoba mi się, dlaczego pytasz? Po prostu… dobrze wiesz. Pieniądze też się kończą, gdybyś mi wtedy powiedział zabrałabym ich więcej.” Wróciła myślami do swojego wyjazdu. Przekraczając bramę wiedziała, że nigdy więcej nie wróci do tego miejsca i pewność ta wprawiała ją w uczucie upojenia. Nie miało znaczenia, że zabierała ze sobą jedną tylko sakwę przewieszoną przez ramię. Była sama. Nareszcie. Przez pierwsze tygodnie samotnie przemierzała bezdroża. Szerokim łukiem omijając najbliższe wioski, gdzie ktokolwiek mógłby ją poznać. Później, nieoczekiwanie znalazła towarzystwo. Męczyła ją myśl, że musiała go kupić, że przez wymianę złotych monet stał się jej własnością. Pierwszego wieczoru długo z nim o tym rozmawiała. Samej siebie jednak nie potrafiła wytłumaczyć. Rankiem puściła go wolno, zostając przy nim, tak na wszelki wypadek, kilka dni dłużej. Opłaciło się. Sielskie dni spędzone na wyjadaniu skromnych zapasów i wzajemnym poznawaniu się. Wylegiwaniu na trawie i ogólnie czynnościach z nią związanych. Ona uwielbiała godzinami żuć długie soczyste źdźbła, on na swoich czterech kopytach przesuwał się tylko z miejsca na miejsce zajadając się namiętnie. Łatwo było zapomnieć i było to dokładnie to, czego potrzebowała.

„Co mówisz? Widzę, że wychodzą. Przecież idę.” Podniosła się z miejsca na pożegnanie kiwając głową gospodarzowi. Inni zbierali się już do wyjścia. Pewnie na zewnątrz zaczną się między nimi rozmowy. Z lekkim niepokojem oczekiwała chwili, gdy zmuszona będzie się przedstawić. Imię Elise, jak się okazuje, też jej się wcale dłużej nie podobało. Zmarszczyła się nieco, szukając w pamięci nowych. Od przyjazdu do Marienburga poznała ich znacznie więcej, podsłuchując na ulicach liczne rozmowy. Na złość jednak teraz, żadne nie przychodziło jej do głowy. Przynajmniej żadne warte uwagi. Swoją drogą ciekawe jak nazywała się córka van Haagena. Osoba samego pracodawcy nie interesowała jej w ogóle. Przez zwykły przypadek znalazła się tutaj. Przez przypadek i konieczność zapracowania złotych koron. Wygładziła materiał szerokich spodni ciesząc się w duchu ich lekkim szuraniem. „Ostrzegałeś mnie, co z tego. Ogromnie mi się spodobały”. Był to jej najnowszy zakup, doszczętnie rujnujący już i tak niewielkie finanse. Podróżowała od kilku zaledwie miesięcy i być może, gdyby na jej miejscu znajdował się ktoś inny, zabranych pieniędzy starczyłoby na o wiele dłużej. Dziewczyna jednak, jak dziecko, któremu niczego nie można już było zabronić, do przesady kierowała się kaprysami. Kupioną w jednym mieście rzecz, w następnym wyrzucała bez żalu. Tak naprawdę liczył się tylko czarny koń i odzyskana swoboda.
 
Sekal jest offline