Wątek: Tysiąc Tronów
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 17:02   #3
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Sekal - MG
==========


Winkelmarkt był zdecydowanie jedną z największych takich przestrzeni w olbrzymim Marienburgu. Jedną także z niewielu, bowiem miasto zabudowane było jak i gdzie tylko się dało, a obecnym trendem było już nie budowanie wszerz a w górę, gdzie kolejne to nadbudówki wydłużały i tak już koślawe budowle, od dawna nieprzypominające żadnego sensownego i architektonicznego tworu. Ważny był tylko dach nad głową i własny, choćby bardzo niewielki, kąt jakiejś izby. Soe i Jost z łatwością przypominali sobie to miejsce, chociaż żadne z nich nie bywało w nim od dość dawna. Nawet dla przepysznych kiełbas, które były specjalnością tej dzielnicy, zamieszkiwanej przez uboższą klasę średnią. No, przynajmniej na ogół, ostatnio bowiem była to uboższa klasa średnia oraz cały przeraźliwie wielki tłum uchodźców z Imperium. To oni wyłazili tu z każdej dziury, a sam plac, prócz bud i stoisk wytrwałych kupców, pokrył się namiotami. Każda tawerna, gospoda czy nawet najgorsza melina po brzegi wypełniona była ludźmi, a każdy normalny Marienburczyk trzymał się od tego miejsca z daleka. Uchodźcom przecież pieniądze skończyły się szybko, a nikt nie chciał zostać ani okradziony ani zasztyletowany.

Van Haagen pożegnał ich milczeniem, wcześniej tylko krótko odpowiadając na pytanie żołnierza, na dobrą sprawę prawie je zbywając.
- To kapłani Sigmara sami pierwsi zapoczątkowali krucjatę. Ale niewielu ich tu zawsze było. A inni? Uważają to za sprawę idiotyczną i nieprawdopodobną, tak jak ja sam tak na prawdę, ale co do jednego cieszą się, że rój wyznawców boga Imperium wyniósł się z ich miasta.
Posłuszny gestom swojego pana lokaj wyprowadził ich najpierw na parter, a potem na zewnątrz. Asystujący mu gwardziści wyjęli ze schowka przy wejściu całą zabraną wcześniej broń, rozdając ją bez słowa. Nie byli tu jakoś szczególnie mile widzianymi gośćmi, co było dość oczywiste. Na odchodnym dostali tylko kolejne przykazania od sługi.
- Pan prosił, byście nie wracali bez pewnych, sprawdzonych i istotnych informacji.
No tak, to by było na tyle, jeśli chodziło o zebranie tylko kilku pierwszych plotek. Bo nic nigdy w życiu nie przychodziło bardzo łatwo, chociaż na przykład takiej Soe to raczej nie martwiło. Złoto było złotem a to nawet będzie uczciwie zarobione.

Wbrew obawom, Degnar nieszczególnie był potrzebny do przepychania się przez tłum. Rezydencja Crispijna oddalona była od Winkelmarkt o dobre dwie godziny wytężonej pracy nóg lub końskich kopyt, bo kilkoro uczestników całej tej wyprawy swoje zwierzęta posiadało. Co i tak wcale im podróży nie przyspieszało, a może trochę ułatwiało, gdy patrzyli nad głowami gawiedzi. Tak czy inaczej, nawet oni musieli często schodzić z wierzchowców, aby przebić się przez co gorszy tłum, który za nic nie miał zamiaru się rozstępować, by cokolwiek pomóc swoją postawą.
Ale to tylko do czasu, aż weszli w obręb samej dzielnicy, do której podążali od początku. Ilość ludzi malała z minuty na minutę, aż brukowane, brudne
uliczki stały się prawie puste, tak jawnie kontrastując z resztą miasta, że wydawały się wręcz wymarłe. Tak oczywiście nie było, bo wszędzie wciąż krążyli mieszkańcy okolicznych domów, ale czuć było eksodus, jaki nastąpił stąd bardzo niedawno. Wszędzie wciąż zalegał nieuprzątnięty syf a co i raz natykali się na rzemieślników wytrwale pracujących nad remontem stojących jeden przy drugim domów. Niektóre skrzyżowania były pozbawione żywej duszy, na innych wciąż jeszcze zbierano gruz i śmieci, jakie pozostawiło po sobie bytujące tu przez kilka miesięcy towarzystwo.
Oczywiście tutejsi wciąż tu byli, wliczając w to okoliczne męty rzygające w zaułkach i nieogolone, tępe mordy wyglądające z bram i ciaśniejszych przejść.

Gwar powrócił w niewielkim zakresie, gdy dotarli na sam plac, teraz zwyczajny i targowy, choć nie zatłoczony jak to zazwyczaj bywało w takich miejscach.


W tym miejscu niewiele już zostało pozostałości po uczestnikach "krucjaty", tutaj najpewniej najpierw zabrano się za sprzątanie, a uśmiechnięci kupcy musieli odczuwać wielką ulgę - tamci i tak już nie mieli czym płacić, a rabunki i rozboje to był porządek dzienny. Większość nawet się wyniosła i dopiero teraz powracała. A kupić tu można było wszystko, od tkanin czy już gotowych ubrań, przez broń aż po jedzenie. Warzywa, mięso - w tym i żywy inwentarz czy pieczywo zachwalane było głośno przez sprzedawców przeróżnego wieku i obu płci. To dobre było miejsce na początek. Pierwsza spytana straganiarka, stara już kobieta, bo dobrze po czterdziestce, najpierw zmusiła ich, by chociaż po jednym jabłku wzięli, zanim parę z ust puściła. Poprawiła chustę mocno owiniętą wokół głowy, wypięła mocno ściśnięte gorsetem piersi i podzieliła się plotką, niczym niezwykle tajną informacją.
- Ta cała Dziecięca Krucjata to spisek kultystów Chaosu, którzy chcą osłabić Imperium! Nie może być przeca inaczej, niźli tak. Kapłan Helmut, który ogłosił, że ten chłopak to Sigmar Odrodzony to zły magikus! Czar rzucił, by tłum chłopca pokochał i uwierzył we wszystkie te bujdy! Teraz chce by chłopak przejął władzę w Imperium, dzięki czemu to on będzie pociągał za wszelkie sznurki!
Przerwała, a minę miała niezwykle przejętą.
- Tak powiadają mądre głowy, a ja choć stara baba, to wierzę im bardziej niż temu, co gadał do wszystkich na tym placu jeszcze kilka dni temu!

Tak. To było dobre miejsce by zacząć.


============
xeper - Jost
============


Po opuszczeniu domu kupca van Haagena, kompania wynajęta do odnalezienia jego córki, skierowała swoje kroki na Winkelmarkt. Dom van Haagena znajdował się w chyba najlepszej dzielnicy Marienburga, Goudberg, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę zamożność właściciela. Elegancja, to słowo można by uznać za synonim Goudbergu. Wznoszące się tutaj domy odzwierciedlały ten fakt. Mimo iż niewielkie w porównaniu do siedzib ludzi zamożnych w innych częściach Starego Świata, domy bogaczy były bogato zdobione i wzniesione z polotem, w stylu zależnym od okresu w jakim je budowano. Tileańskie kolumny i nulneńskie posągi przeplatały się z gargulcami i pseudoobwarowaniami charakterystycznymi dla czasu Wojny o Niepodległość. Nad kanałami ciągnęły się szpalery drzew, na placykach szemrały fontanny a do wielu posiadłości przylegały zadbane parki. Ulice przemierzali głównie słudzy w bogatych liberiach i posłańcy, w kafeteriach wzniesionych nad kanałem, kupcy załatwiali swoje interesy a strażnicy pilnowali, aby przypadkiem nie zabłąkał się tu jakiś niemile widziany żebrak.

Z Goudberg przeszli do Paleisbuurt, serca miasta. Tutaj wznosiły się najważniejsze w mieście budynki, Wysoki Sąd, Pałac, Staadtsraad, ambasady obcych państw oraz sławne chyba na cały Stary Świat, a przynajmniej Imperium, Ogrody Tivoli. Nawet gdyby mieli chęci pozwiedzać okolicę, to i tak nic by z tego nie wyszło. Ponaglani wrogimi spojrzeniami licznych Czarnych Kapeluszy, miejskiej straży, szybkim krokiem skierowali się na Most Hoogbrug. Jak to w Marienburgu bywa, największy most w całym znanym świecie. Wieża wznosząca się na jego początku, rzucała swój cień na całą dzielnicę, niczym wskazówka gigantycznego zegara słonecznego. Wokół niej wiła się droga, na tyle szeroka aby umożliwić płynny ruch w obu kierunkach. Właśnie pod jednym z łuków, opartych na wielkich przęsłach, przepływał statek. Potężny morski galeon, o trzech masztach, na których rozpięte były, łopoczące na wietrze śnieżnobiałe żagle. Jost przystanął i długą chwilę wpatrywał się w płynący statek, zastanawiając się gdzie zmierza i który zespół dokerów zostanie wynajęty do rozładowania przepastnego kadłuba.

Suiddock, zdecydowanie różnił się od dzielnicy znajdującej się po przeciwnej stronie mostu. Długi na niemal milę, rozłożony po obu stronach głębokiego Bruenwasser Kanaal, ciąg doków, stoczni, magazynów, biur, tawern i burdeli, o każdej porze dnia i nocy, tętnił życiem. Nad dzielnicą wznosił się las masztów, niezliczonej ilości żaglowców zawijających tutaj ze wszystkich akwenów znanych ludziom i elfom. Powiadano, że wszystko co dociera do Starego Świata i jest z niego wywożone, musi przejść przez to miejsce. Jost zgadzał się z tym stwierdzeniem, w końcu pracował tu od kilku lat i przez jego ręce przewinęło się mnóstwo towarów. Od baryłek z bretońską brendy do kitajskich jedwabiów i elfich ziół. O tych ostatnich wolał zapomnieć. Podczas wędrówki przez Suiddock, kilkakrotnie pozdrawiał znajomych i kolegów z pracy. Ludzi podobnych do niego, noszących podobne nakrycia głowy, często w innych barwach. Miał ochotę wstąpić do „Trzech Groszy” i sprawdzić czy nie ma tam Dijka, jednak zaniechał tego pomysłu, gdyż w pewien sposób czuł się odpowiedzialny za grupę, którą prowadził do Winkelmarktu.

U celu podróży znaleźli się po przekroczeniu zwodzonego mostu Draaienburg. Winkelmark opustoszał. Ostatnim razem gdy Jost tu był, wszędzie pełno było ludzi i namiotów. Teraz pozostał jedynie syf i smród. Wszędzie walały się nieczystości i resztki prowizorycznych legowisk ludzi, którzy zebrali się tutaj aby wielbić Sigmara, odrodzonego w ciele jakiegoś chłopca. Jost nie był człowiekiem zbyt religijnym, oczywiście nie zapominał złożyć od czsu do czasu ofiary w świątyni tego czy innego boga lub odmówić dziękczynnej modlitwy, ale całego zamieszania z Krucjatą nie rozumiał. Teraz, gdy ludzie odeszli przynajmniej w spokoju będzie można kupić dostępne tu towary.

- Tośmy są na Winkelmarkt - powiedział do towarzyszy, zataczajac ręką szeroki łuk, chwilę po tym jak kramarka podzieliła się z nimi, swoimi spostrzeżeniami. W sumie to może i miała rację. Może to były knowania Chaosu. Przecież kultyści i heretycy ukrywali się wszędzie i zawsze działali na szkodę zwykłego człowieka. Szkoda tylko, że trzeba będzie za nimi iść. Ale trudno, taka praca. - Rozglądnijcie się nieco, może popytajcie kogo. Ja muszę pogadać ze znajomkiem, coby wiedzieli że w robocie mnie kilka dni nie będzie. Spotkać się możemy wieczorem na Ermijnberk, tam mam mieszkanie. Ciasna nora, ale lepsza niż nic, nie? To w Oudgeldwijk, niedaleko na zachód stąd. Bywajcie. A, i nie zapomnijcie skosztować kiełbasek. Koniecznie z bretońską musztardą...

***

- Słuchaj Dijk - powiedział do przyjaciela, gdy już siedzieli w „Trzech Groszach”. - Ta sprawa nie jest taka zła jak myślałem. Pracuję dla van Haagena, pojmujesz?
- Crispijna van Haagena? - Dijk podniósł zdziwiony wzrok znad kufla.
- Tego samego. I do tego płaci złotem. Trzeba tylko mu córkę odszukać, co z Krucjatą z miasta wyruszyła. Prosta sprawa, jeno musisz brygadierowi Klijstrze rzec, że mnie kilka dni nie będzie. Zrobisz to dla mnie?
- Jak postawisz mi jeszcze jedno piwo, to zrobię - odparł Dijk z uśmiechem, jednak zaraz spoważniał. - Ale słuchaj... Z tą Dziecięcą Krucjatą to jakaś dziwna sprawa. Ludzie gadają, że...


=============
Tadeus - Degnar
=============


Gdy świeżo poznana dziewczyna dotknęła jego brzuszyska trochę się obruszył, lecz był to bardziej wyraz zaskoczenia niż prawdziwa uraza. Już po chwili ryknął rubasznym śmiechem.
- Patrzajcie no jak sikoreczce spieszno do pełnej kiesy! Gdyby to nie człecza baba, to rzekłbym, iż to iście szlachetna, khazadzka postawa! Niech mnie kleszcze oblezą jeśli nie będzie z nas dobrana kompania!
Chciał z uznaniem poklepać dziewuchę po plecach, ale ta już pognała gdzieś dalej przed siebie, jakby miała w zadku krasnoludzki silnik parowy, albo inne wyścigowe wehikułum.

***

Chwilę później oddychali już niezwykle bogatym, portowym powietrzem. Wstyd się przyznać ale Degnar mimo tygodni spędzonych w Marienburgu nadal nie mógł przyzwyczaić się do obecności tak przytłaczających ilości wody. Sama świadomość nieskończonych połaci napierającego na mieścinę żywiołu sprawiała, iż czuł się - delikatnie mówiąc - niepewnie. Do tego dochodziło to ciągłe chlupanie i wszechogarniający szum rozbijających się o wały fal... Wyobraźnia sprawiała, iż mimo stania na solidnym gruncie, czuł się jak na rozbujanym w sztormie statku. Nie... woda zdecydowanie nie była jego ulubionym żywiołem.

Odgonił jednak te myśli, skupiając się na aktualnym celu. Znaczy złocie. Ruszył przed siebie, przedzierając się przez tłoczących się wszędzie, hałaśliwych mieszczan.
- Gdzie się pchasz ślepy kiepie!
- Z drogi, łamago!
- Na łokieć uważaj!
- Aj! Tylko nie po stopach!
- Złodziej, złodziej, straa...!! A nie... przepraszam... spadło mi pod stół...
I tak przez bite dwie godziny podróży... Głowa krasnoluda atakowana bezustannie wrzaskami zaczęła pulsować tępym, irytującym bólem. Jak te człeczyny mogły tu mieszkać?! Nic dziwnego, że połowa zdawała się szalona. Z drugiej strony sami byli sobie winni, gdyby nie lęgli się jak króliki, to nie musieliby mieszkać w ścisku, niczym w jakimś goblińskim kurwidołku. I te budynki... gdyby zobaczyli to jego rodacy z gór. Toż nawet zieloni potrafili postawić prostą chatę!


Nie mógł uwierzyć, by którąkolwiek z fikuśnych, koślawych konstrukcji zbudowano na trzeźwo. Niektóre z nich zdawały się nawet delikatnie chybotać na wietrze, trzeszcząc krzywo przybitymi deskami... Postanowił, iż mądrzej będzie omijać co wyższe konstrukcje. Jego klan miał już wystarczająco problemów z honorem i bez krewniaka poległego w bohaterskim boju z walącą się człeczą chałupą...

W końcu dotarli na miejsce. Plac jak plac, brudny i zagracony jak to u człeczyn bywa. Gorzej, że teraz nie było już wymówek i trzeba było zabrać się za prawdziwą pracę. Degnar omiótł wzrokiem kręcących się w pobliżu miejscowych.

- Dobra, słuchajta, bom nie przywykł do gadania po próżnicy! - złapał się pod boki, wypinając do przodu dumne brzuszysko - Żem, nie chwaląc się, chodził na przeszpiegi jeszcze wtedy, gdy was na świecie nie było, a rodzice wasi kochani w matczynym brzuchu fikołki kręcili, tedy pokaże wam jak to się powinno robić!
- O, patrzajta tam! - grubym paluchem wskazał jakiegoś niefortunnego, wychudzonego przechodnia, znikającego właśnie w pobliskim zaułku.
- Ty tam! Szczurze! Stawaj! Wywiedzieć się czegoś chcę! - ryknął z taką werwą, iż biedny człeczyna prawie podskoczył, przyspieszając momentalnie kroku.
- Do ciebie gadam! - niezrażony krasnolud puścił się w pościg za przerażonym celem.
- Ha! Ucieka, więc winny! Wy wypytajcie innych i spotkamy się o zmroku! - zdążył jeszcze wykrzyczeć nim zniknął w ciemnej alejce.

***

Chuderlawy człeczyna dysponujący niehonorową przewagą w postaci dłuższych nóg i skromniejszego brzuszyska w końcu gdzieś umknął. Nie ma jednak tego złego, co nie wychodzi na dobre, pościg urwał się bowiem akurat pod drzwiami jakiejś przytulnej miejscowej karczmy. Cóż za zbieg okoliczności... Zasapany Degnar zatarł tłuste dłonie i dziarsko wkroczył do środka.


Przywitało go pół tuzina ponurych i znudzonych człeczych gęb. Nie wyglądali raczej na poczciwych kompanów od kufla, którzy poratowaliby go miedzią, by we wspólnym gronie umoczyć w trunku wąsa. A szkoda, bo sam był totalnie gołodupny i o miedzi, czy jakimkolwiek innym sprasowanym w monety kruszcu mógł tylko pomarzyć. Pozostawało więc zrezygnować chwilowo z uciech i zając się zarobkiem.

Krasnolud z wściekłą miną wgramolił się na jeden z ciągnących się wzdłuż lady stołków, spoglądając na siedzących obok "towarzyszy".
- Wieprze chędożone! - ryknął z żalem.
- Nie wy! - dodał widząc zdziwione gęby. - Oni! Te sigmaryckie psy! Kram mi ograbili, psa zjedli i wóz obszczali! A niby święci! Niby z wybrańcem! Ha! Chamstwo i zaraza, tyle wam rzeknę! - dla podkreślenia gniewu walnął łapą w stół, aż zadzwoniły kufle.
- Ino szczyny i gnój, powiadam wam! Wiadomo w ogóle skąd oni tego małego wyciągnęli? Co, he? Ano nie wiadomo! Bo to jedno wielkie teatrum! Ino po to, by nas biednych mieszczan wykorzystać i obsrać w podzięce na odchodnym!

Miał nadzieję, że ten występ trochę rozwiąże bywalcom języki. Wszak jak świat długi i szeroki - każdy lubił zrzędzić na sąsiadów...


============
Suarrilk - Nastia
============


Jakieś półtora miesiąca wcześniej lub coś koło tego

Anastazja Osipowna, zaperzona, wściekła i oblana rumieńcem, podkasawszy poły śmiałej sukni, z furią dodającą jej prędkości opuszczała "Pod Jednorożcem" – dwukondygnacyjny lokal z ogrodem, jeden z najwystawniejszych tego typu przybytków stolicy Imperium.

W przedsionku przyprawiła służącego o pełną przerażenia czkawkę, gdy ze złością wyszarpnęła mu swoją szpadę, omal nie pozbawiając nieszczęśnika przednich zębów lakierowaną pochwą z herbem Miedwiediewów. Idiotyczny wymóg, by pozostawiać broń w progu publicznych lokali tudzież prywatnych rezydencji, wciąż ją zdumiewał (rzecz to nie do pomyślenia w jej ojczyźnie), podróżowała wszelako po krajach Zachodu wystarczająco długo, by oduczyć się robienia za każdym razem awantury. Panna Miedwiediew niechętnie rozstawała się z orężem, nawet jeśli noszenie go jako dodatku do sukni wywoływało konsternację u postronnych. Szczerze jej zwisało, co cudzoziemcy mogą myśleć o jej stroju – naturalnie, dopóki nie wypowiadali się głośno na ten temat. Oraz dopóki nie obrażali rodu Miedwiediew, którego założyciel, na poły legendarny Dmitrij Anatolewicz, pochodził od niedźwiedzia, najwspanialszego ze zwierząt, dopóki nie szydzili z Ursuna, nie urągali czci Carycy albo nie poddawali w wątpliwość potęgi Kislevu, przedmurza cywilizacji i tarczy Imperium przed zakusami plugawego Chaosu.

Prawdę mówiąc znalazłoby się jeszcze wiele innych powodów, które z powodzeniem służyć mogły Anastazji za pretekst do wszczęcia pojedynku, bowiem młoda szlachcianka niczego nie kochała tak mocno, jak walki. Starała się jednakowoż hamować te zapędy na obczyźnie, gdyż nie spieszyło jej się wcale do domu, a tym mogłaby zakończyć się jej eskapada w razie poważnych problemów.

- Nastieńka, miłaja, nu kak że tak! Podożditie![1] – dobiegło zza jej pleców, gdy powóz, wezwany przez sługę "Jednorożca", zatrzymał się przed budynkiem. Nerwowe kroki Niekrasowa zadudniły na schodach.

Nastia odwróciła się zamaszyście, aż niesforne ciemnobrązowe loki wysypały się z objęć srebrnej szpili, a Michaił Piotrowicz prawie nadział się na czubek szpady. Zezując na niespodziewany komitet powitalny, drżący lekko tuż przed jego gardłem, Kislevita uniósł ręce w górę w na poły pokojowym, na poły żartobliwym geście. Wąsy Kozaka ociekały winem, mężczyzna mrugał lekko, gdyż płyn dostał się do oczu. Na jego zaaferowaną twarz powrócił ów szelmowski uśmiech, z którym, ku swemu zaskoczeniu, zżyła się przez ostatnie pół roku.
- Zupełnież to jak wtedy, kiedyśmy się poznali – zauważył w ich ojczystym języku, z nutą melancholii w głosie.

Do diabła, zupełnie jak wtedy.

***

Przypomniała sobie tamten dzień, odbierając szpadę przed opuszczeniem domu van Haagena. Złość ją ogarnęła na samo wspomnienie Niekrasowa, acz przyznać musiała, iż przydałaby jej się w tej chwili pomoc tego nieokrzesańca. Niechętnie pomyślała, że zbyt przywykła była do kompanii Kozaka, zbyt wygodnym się okazało. Może więc dobrze, że ich drogi się rozeszły. Gniewnym ruchem głowy odgarnęła loki z twarzy i dosiadła karosrokatego ogiera. Soroka parsknął, ale ruszył wraz z grupą ludzi, na których przyszło jej polegać, by do wspomnianego przez kupca placu dotrzeć. Na pewno byłoby jej łatwiej z Michaiłem Piotrowiczem, aniżeli w gronie tymczasowych towarzyszy. Sama nie wszczynała z nimi rozmowy, przysłuchując się z siodła ich wymianie zdań, jeśli akurat doleciała jej uszu, co w tłumie, w którym musiała lawirować, nie należało do najprostszych czynności. Była jednak na tyle dobrym jeźdźcem, by opanować jakoś konia, który miał brzydki zwyczaj gryzienia tych, którzy nieszczęśliwie nie przypadli mu do gustu. Zebrawszy wierzchowca, uniemożliwiła mu wyrywanie łba, obyło się toteż bez przykrych incydentów. Cieszyło ją, że konno wybrała się do dzielnicy Goudberg, bowiem rychło wyszło na jaw, że droga czeka ich nader długa.

Odkąd przybyła do Złotego Miasta, wciąż nie mogła się nadziwić jego zabudowie. Wolne Miasto Marienburg wyglądało niczym szalony sen chorego architekta, a jednak tłumy ściągały do jego ciasnych zaułków, karygodnie ściśniętych kamienic, zatłoczonych gospód, karczem i szynków, kanałów z mętną, zaśmieconą wodą, jego wysp, placów z fontannami, straganami, do jego rynsztoków, niezliczonych rusztowań i gwaru, ogrodów i pałaców, banków, świątyń i doków, do przepychu i nędzy – zależnie od dzielnicy – krótko mówiąc, do wszystkich oznak postępu, rozwoju i cywilizacji, które obiecywały lepszą przyszłość, choć często były to obietnice bez pokrycia. Ogrom Marienburga był wręcz fascynujący, zwłaszcza że Anastazja Osipowna niewiele jak dotąd ujrzała, poruszając się głównie po tej części miasta, w której zatrzymała się na kwaterę, a większość czasu i tak poświęcając pisaniu listów do domu. Szlachcianka nie spieszyła się donikąd, nie przewidywała bowiem rychłego wyjazdu, skoro miasto oferowało tak wiele możliwości.

Gdy w końcu pokonali dwa całkowicie zabudowane mosty i znaleźli się u celu, pierwszym, co rzucało się w oczy, była wielka pustka z rodzaju tych, które pozostawia po sobie ciżba ludzi. Niedobitki uciekinierów z Imperium snuły się po brudnych ulicach. Wojna odebrała im przeszłość – dobytek, dach nad głową, nierzadko rodzinę - i zachwiała ich przyszłością, pozostawiając ich bez celu, środków i nadziei. Nastia patrzyła na ich anonimowe twarze i czuła się nieswojo, widząc ich puste spojrzenia i rezygnację, wyzierającą z ich ruchów, postawy, wyrazu poszarzałych twarzy. Nie dziwota, że wielu pragnęło uwierzyć w inkarnację Sigmara. Że tak wielu poszło za samozwańcem.

Jej kompani rozeszli się, by na własną rękę pozbierać informacje. Odpowiadał jej ów obrót rzeczy. Zatrzymawszy się przed targiem, zsiadła z wierzchowca i prowadząc go za uzdę, z jedną ręką opartą na rękojeści poczęła rozglądać się wśród straganów. Jak świat długi i szeroki, miejsca targowe zawsze wyglądały podobnie. Przekrzykujący się przekupnie, gdakanie kur i ujadanie bezpańskich psów, rzucających się na resztki, zapach pieczywa i egzotycznych przypraw, feeria barw najróżniejszych tkanin, od zwykłego lnu czy płótna po droższe materiały. Kobieta zatrzymywała się to tu, to tam, raz oglądając owoce, drugi – wszelakie dewocjonalia, najczęściej tandetne i związane z Sigmarem, to znów z nieudawanym zainteresowaniem przeglądając oferowaną przez handlarzy broń. Zważając, by pilnować sakiewki, kupiła dla Soroki marchewkę, którą paskudnik zwinął ze straganu – właściciel, uniesiony słusznym jego zdaniem gniewem, omal nie urządził z powodu tego jednego warzywa awantury.

Każdego kupca, przy którym przystanęła, zapytywała niby mimochodem, dlaczego dzielnica z tak wielkim placem targowym jest najbardziej wyludnionym miejscem w słynącym ze ścisku Marienburgu.
- Ja nie tutejsza. Ja slyszala, bóg odrodzony krucjatę poprowadzil, prawda li to? A prawdę mołwią, w dziecko się wcielil?
Usłyszała w odpowiedzi to, co już w zasadzie wcześniej wiedziała. Nie wszyscy chcieli odpowiadać na jej pytania, widząc, że nie zamierza niczego od nich kupić. Wreszcie jeden z kupców, może zachwycony jej nietypową urodą (od dłuższego bowiem czasu przyglądał jej się ciekawie), wziął ją na stronę. Wszyscy tu wydawali się tacy konspiracyjni. Przynajmniej na samym Winkelmarkt, dalej mogło być różnie. Nastii wydało się to nieomal śmieszne.
- Podobno chłopiec pozwolił raz potrzymać choremu żebrakowi swój święty młot... i ten biedak ozdrowiał! Podobno podarowała mu go kapłanka Shallyi, sama broń była darem od Córki Miłosierdzia we własnej osobie! Jak długo chłopak będzie trzymał tę broń, nie zrani go żadna inna!

Kapłanka Shallyi? No cóż, może nie była to sensacyjna wiadomość, zawsze jednak jakiś trop, który może warto by zbadać. Zwłaszcza jeśli plotka o tym, że sama bogini zesłała - no właśnie, komu? samozwańcowi? a może prawdziwemu wcieleniu boga na ziemi? - młot, broń sigmarycką wszak. Nastia nie wyznawała wiary w bogów, których czczono na Zachodzie, ale wiedziała jedno - żadnego z bóstw nie powinno się lekceważyć. A ta cała sprawa bardzo jej się kojarzyła z jurodiwymi, których pełno było w Kislevie. Szaleńcy boży najczęściej głosili koniec świata, ostateczny upadek ludzkości i konieczność zwrócenia się ku bogom, o których ludzie najwyraźniej zapomnieli. Otaczano ich czcią, zwłaszcza wśród pospolitego ludu, chociaż wedle norm zachodniego świata uchodzili za wariatów i pomyleńców. W rzeczywistości ich obłęd i upośledzenie umysłowe często były udawane. Może Sigmar Odrodzony w rzeczywistości był takim jurodiwym właśnie, który znalazł sposób na zaszczepienie nadziei w ludziach, którym Burza Chaosu odebrała wiarę?

- Wiadomo li, kto ta kaplanka byla? Poszla ona s nimi?


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


Przemierzając za resztą ulice Marienburga, Dziewczyna szybko straciła orientację. Pamiętała nazwę miejsca, do którego zmierzali, wszystkie mijane natomiast szybko zlewały się w jedno. Jak się okazało nie tylko ona posiadała własnego wierzchowca cieszyła się więc, że wbrew pierwotnej decyzji nie pozostawiła go w wynajętej gospodzie. W zatłoczonym mieście ciężko było o właściwą porcję ruchu dla kochającego swobodę Karego. Był to jeden z głównych powodów, dla którego zamierzała opuścić w niedługim czasie Marienburg. Drugim, nie mniej ważnym był fakt, że na dobrą sprawę nie miała pojęcia, co miałaby robić w tak wielkim, ludzkim skupisku. Wszystkiego było dla niej zwyczajnie za dużo. To, o czym wcześniej mogła myśleć czy sobie wyobrażać, znajdowała teraz niemalże w zasięgu reki. Nie wiedziała tylko, co z tym zrobić. Chodziła, jeździła, zwiedzała, oglądała, dotykała, zajadała się, kupowała. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że mogło jej się to nie podobać. A jednak, myślami wracała do cichego ogrodu i powykręcanego pnia, na którym zwykła była siadać. Wtedy, gdy jeszcze istniał mur oddzielający ją od świata.

„Nie tęsknię, jak mogłabym. Nigdy za tamtym… Już nigdy więcej nie będziemy o nim pamiętać.”

Sięgnęła dłonią ku szyi Karego, z ciepłej, jedwabistej czerni czerpiąc pokrzepienie. Koń parskał, rozdymając nozdrza i tańczył pod nią niecierpliwie. Lawirowali, starając się omijać ścisk i tłum. Żadnemu z nich się to nie podobało. Dziewczyna zatrzymywała się dość często, zostając w tyle za towarzyszami. Ciężko było odwracać wzrok od wymyślnych, fantazyjnych nierzadko kształtów budynków. Marienburg był niezwykle ciekawy. To nie było jej miejsce.

Im bliżej placu się znajdowali, tym łatwiej było się poruszać. Ulice, które zgodnie ze słowami innych przeżywały ostatnio prawdziwy najazd wszelkiej maści uchodźców, świeciły pustkami. Dziewczyna mogła tylko przypuszczać, że potrzeba będzie jeszcze więcej czasu, by powróciły do dawnego trybu funkcjonowania. Póki co wszędzie walały się pozostałości po ludzkiej ciżbie. Porzucone naprędce rzeczy, śmieci i nieczystości. Sam plac nie był z natury tych urokliwych. Nawet Dziewczyna, ze swoim niewielkim doświadczeniem jasno odczuwała, że w samym mieście musiały istnieć znacznie lepiej położone. Także czystsze i pełne ludzi, którzy nie poruszali się nie bardzo wiedząc, jak sobie poradzić z nagłą ciszą.

Towarzystwo, za którym tak cierpliwie podążała szybko rozeszło się na wszystkie strony. Jeden z mężczyzn, miejscowy jak sprawiał wrażenie, na odchodnym rzucił jeszcze nazwy miejsc, w którym mogli go później spotkać. Dziewczyna skrupulatnie powtórzyła je w myślach, będąc absolutnie pewną, że dotarcie tam przysporzy jej licznych problemów. Nie była nawet do końca pewna, czy rzeczywiście miała ochotę na spotkanie w mieszkaniu mężczyzny. Nawet jeśli obecni będą wszyscy. „Masz rację, nawet nie wiedziałabym o kogo na miejscu rozpytywać. Może on też nie ma własnego imienia. Skąd wiesz, że wszyscy mają? Wszyscy w mieście? Już prędzej.„

Zsiadła z Karego i trzymając go za wodze przesuwała się wolno pomiędzy straganami. Jej wzrok od czasu do czasu odnajdywał pozostałych uczestników powierzonego im zadania i Dziewczyna z bezpiecznej odległości obserwowała ich poczynania. Wyglądało na to, że nie było jednego sposobu na rozpoczęcie poszukiwań. Krasnolud szybko zniknął jej z oczu, podobnie jak mężczyzna, który posłużył im za przewodnika. Najłatwiej było odnaleźć Kobietę, która nawet z daleka zdawała się być zainteresowana oglądanym towarem. Dziewczyna widziała jak tamta wymieniała uwagi z kolejnymi kupcami i zachodziła w głowę skąd brała się podobna swoboda. Sama przyzwyczaiła się już do tego, że ludzie woleli raczej plotkować za jej plecami niż z nią. Właściwie było jej to na rękę. Choć może nie w tym jednym akurat przypadku.

Sprzedawano tu całkiem sporo przedmiotów, obarczonych symbolami Sigmara. Znak, że kupcy szybko potrafili dostosować się do sytuacji. Dziewczyna oglądała je uważnie, usiłując dociec dlaczego nie wzbudzały w niej najmniejszego nawet zainteresowania. Nie rozumiała pogoni ludzi, za kimś kto mienił się odrodzonym bogiem. Jego imię nie miało tutaj żadnego znaczenia. Być może, gdyby miała dzieciństwo jak inni, bogowie znaczyliby dla niej więcej. Nieśmiertelni… „Nie on. On nie okazał się nieśmiertelny. Myślisz, że był tego bliski? Wtedy nigdy byśmy się nie uwolnili.„ Oczy Dziewczyny pojaśniały jeszcze bardziej. Nie lubiła bogów. Ludzi pretendujących do ich miana szczerze nienawidziła.

Zwróciła się wreszcie do jednego ze sprzedających. Swoim zwyczajem po prostu znienacka otwierając usta.
- Spóźniłam się. – „Słyszałam co mówiłeś, powtarzam przecież.” – Czy rzeczywiście mag przemawiał w imieniu chłopca? Chciałam go posłuchać. – Kary zarżał głośno i Dziewczyna uśmiechnęła się mimowolnie. Dobrze wiedziała, czym on był bardziej zainteresowany.


=========
Lady - Soe
=========


Jakieś drętwe się wydawało to towarzystwo. Może prócz grubego krasnoluda, który zareagował jakoś, bardziej entuzjastycznie i rokując nadzieję na znośną współpracę. Szkoda, że reszta do wylewnych nie należała, tylko paniska się porozsiadały na swoich wierzchowcach i wody w gębę nabrały. Sztywni nudziarze! A jak ich było stać konno po mieście jeździć, to po co łapy w taką robotę pakowali, jak to nie dla nich była. Prawie fuknęła, gdy koń tej szlachcianki prawie ją dziabnął.
- Głupie bydlęta! Kto by lubiał na tym się poruszać!
Powinni byli wynająć łódź, ale Soe miała wrażenie, że nie tylko ona chce oszczędzać na wydatkach. A nawet zarobić po drodze, gdy bezczelnie wpychała się w największy tłum. Z jednego z nich wyszła bogatsza o małą sakiewkę. Zajrzała ciekawsko do środka i niemal rozczarowana wysypała na szczupłą dłoń jakieś miedziaki.
- Nikt w tych czasach nawet porządnych mieszków nie ma!
Schowała to do jednej z kieszeni a mały woreczek wyrzuciła za siebie. Czarne Kapelusze mogły jej gwiznąć. Dobrze, że przyzwyczajona była do długiego chodzenia po mieście i zwinna, bo po godzinie już zgrzała się tak, że na twarzy puder się rozmazał i musiała go zetrzeć, odsłaniając sporą ilość piegów. Głupia sprawa, strasznie komplikująca pracę. Widział ją pan? Och, ależ tak, taka mała i miała piegi! Szkoda, że nie mogła ich sobie wyciąć!

Gdy dotarli tam, gdzie miały być tłumy, zastali pustkę. Kurczę, ta krucjata na prawdę pochłonęła wszystkich sigmarytów w mieście! Cudownie, teraz można było na pewno znaleźć tu idealną melinę, mogła nawet pokusić się o zaczęcie wszystkiego od nowa! Ciekawe perspektywy zaburzyło jej dotarcie do Winkelmarkt, opustoszałego i pierwszy raz od miesięcy zastawionego tylko kramami i to wcale nie upchanymi prawie jeden na drugim. Co jak co, ale mieszkańcy Marienburga z tego całego odrodzonego Sigmara cieszyli się na pewno. Zanim zdążyli coś zarządzić, część już zaczęła się rozłazić, a ten najbardziej miejscowy rzucił tylko jakimiś nazwami.
- Przecież oni nigdy tego nie znajdą!
Patrzyła mu już w plecy. Może właśnie o to chodziło?
- Dupek. Mam tu kontakt, załatwię to szybko i tu na was poczekam. Odnajdziemy tę jego melinę, niech sobie nie myśli, że się wywinie.
Ostatecznie rozeszli się wszyscy, większość bez słowa. Dlaczego trafiła takich nudnych mruków!

***

Weszła jak zwykle, bez pukania, pewnym krokiem, siadając na niezbyt wygodnym fotelu dla klientów i wyciągając przed siebie nogi. Było pusto, słychać było tylko rytmiczne uderzenia metalu o drewno. Uśmiechnęła się słodko, nie pozwalając się długo ignorować.
- Cześć Hank.
Wysoki, barczysty i niemłody już mężczyzna westchnął ciężko, kierując na nią zmęczone spojrzenie.
- Dawno cię tu nie było, Soe. To były dobre dni. Stęskniłaś się?
Zaśmiała się, jakby nie dostrzegła zgryźliwego tonu jego głosu. Przecież zawsze taki był! Posłała mu nawet całusa.
- Troszkę. Teraz wreszcie można tu oddychać. Ilu z nich weszło ci do łózka? Jakieś ładne dzieweczki na pewno szukały schronienia. Oboje wiemy, że święty to nie jesteś!
Odłożył swoją robotę, teraz już znacznie bardziej zirytowany. Och, potrafiła być przekonująca!
- Czego chcesz?
Przywołała na usta najsłodszy z uśmiechów.
- Tylko kilka informacji o tej całej krucjacie. Mam robotę, wyobraź sobie, i to uczciwą! A mieszkając tutaj musiałeś słyszeć cholernie dużo!
Spojrzał na nią zdziwiony, że chce tylko tyle, wzruszając ramionami.
- Plotki, takich zawsze jest dużo... Słuchaj więc i znikaj, jeśłi znów nie kłamałaś, że tylko tego chcesz...


Kilka minut później stała już przy wejściu na Winkelmarkt, czekając na resztę towarzystwa.


============
Cedryk - Cohen
============


Odebrawszy uzbrojenie Cohen nieco się rozluźnił. Przypasał szeroki półtorak podbijając jednocześnie rawki do pas i pendentu. Tarcze przerzucił na plecy przy lewym ramieniu. Dźwignąwszy sakwy końskie ruszył do wyjścia, nie oglądając się zbytnio na towarzyszące mu osoby. Przed kamienica kupca stały trzy konie w tym jego "Lotka", jabłkowita klaczka averlandzkiej rasy. Sakwy szybko przyczepił do kawaleryjskiego siodła. Z miejsca znalazł się w siodle.
Broń i koń podniosły go na duchu.
Jazda zatłoczonymi ulicami była głupotą. Więc długo w siodle Cohen nie posiedział. Osoba obeznana z jazdą konną szybko jednak dostrzegła by, iż dosiad ma prawidłowy koniem powoduje lekkim tylko uściskiem łydek. Sztuki takiej uczą w lekkiej jeździe, lecz nie tylko.

Cohen powoli wyrabiał sobie zdanie o swoich towarzyszach. Żeglarz z nich wszystkich wyglądał mu na najbardziej godnego zaufania. O ile w takiej zbieraninie można mówić o zaufaniu. Krasnolud był z pewnością silnym wojownik lecz sprawiał wrażenie nieco szalonego. Nie tak szalonego jak zabójcy trolli, z którym się spotkał, gdy wraz z oddziałem rozbijali bandy zwierzoludzi nękające granice Imperium i Jałowej krainy, ale niewiele mu już do tego poziomu szaleństwa brakowało.
Soe typowe dziecko ulicy. Złodziejka. Jej strój od razu zdradzał profesję. „Kaptur w pomieszczeniu, równie dobrze mogła by wdziać czarne ubranie i czarny szeroki kapelusz. Na szczęście aby dostać się do mojej sakiewki wpierw musiałby mnie pozbawić kolczugi.” Twarz Cohena wykrzywił szyderczy uśmiech, lekko też dotknął miejsca, na piersi gdzie pod kolczugą na rzemieniu zwieszonym na szyi ukryte były w sakiewce jego główne zasoby gotówki.
Kislevica szlachcianka, o niej Cohen nie potrafił wyrobić sobie zdania. Cohen nienawidził Imperialnej szlachty z jej prawami stawiającymi ich ponad innymi. „Mają wspaniałą husarię w Kislevie, widziałem ich w Aldorfie, ale z ichnią szlachtą nie miałem do czynienia. Jeśli taka jak w Imperium, to lepiej trzymać się od niej z daleka, najlepiej na odległość „Grota”.
Wytatuowana zdawał się być czarodziejką, bo kogo innego mógłby wynająć bogaty kupiec.
Broni nie nosiła. Cohena zdziwiło to, iż jak na magusa dobrze jeździła konno. Większość spotkanych czarodziejów wsadzonych na konia przypominało gracją worek ziemniaków.

Usłyszawszy niepochlebną opinię na temat koni w Cohenie zawrzało.
Lecz nie komentował tego do czasu gdy mała złodziejka podiwaniła mieszczaninowi sakiewkę.

- Wolę konie, są lojalniejsze i mądrzejsze od co poniektórych ludzi. Jeśli chcesz jeszcze trochę pożyć mniej rzucaj się w oczy. Szary kaptur, toż już mogłaś i czarny kapelusz założyć.
Mruknął.

Na targu ruch panował wielki nawet większy niż w Altdorfie.

Z koniem poruszanie się po mieście jest trudne, a szczególnie po targu.
Usłyszawszy propozycję Jost -a odparł.

- Wielkie dzięki słyszałem o tych okolicach. Zatrzymałbym się tam gdybym chciał aby mi koni ukradli. Sam zatrzymam się w „Grocie i dzbanie” przy bramie Altdorfskiej. Dobra gospoda i mają porządną stajnię, a i ceny niewysokie. Spokojna, bo brać żołnierska tam się zatrzymuje. Proponuję tam się spotykać wieczorem wymienimy też wiadomościami które zdobędziemy. Ja informacji poszukam wśród żołnierzy oraz udam się do tutejszego kościoła Sigmara. Mnie wyznawcy Sigmara łatwiej będzie pozyskać informacje od jego kapłanów, o ile jacyś jeszcze w Marienburgu pozostali.

***

Zostawiwszy „Lotkę” stajennemu, Cohen dźwigając sakwy udał się do Ellwa „Kuternogi” prowadzącego „Grot i dzbana”. Można by go nazwać znajomym Cohena w końcu zawsze gdy byli w Marienburgu zatrzymywał się u niego. Nie chcąc dużo czasu tracić, porozmawiał krótko z zarządcą zapłacił za nocleg. Po czym kroczył do głównej sali.
Była zatłoczona. W kacie dostrzegł swojego starego towarzysza z czasów gdy zmuszony był służyć w jednej kompania wraz z żołnierzami okrętowymi.
Z dzbanem piwa dosiadł się do Ullego „Topora”.

- Witaj Topór. Co słychać w mieście słyszałem, że ostatnio były jakieś religijne procesje.

***

Po dwóch godzinach Cohen znajdował się już przed świątynią Sigmara w Marienburgu.
Z początku zaskoczyły go pustki w świątyni w końcu odnalazł jedno z kapłanów Sigmara.
- Witaj ojcze, a cóż to się stało, że takie pustki w świątyni.
 
Sekal jest offline