Wątek: Tysiąc Tronów
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2010, 17:07   #4
Sekal
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Sekal - MG
=========


Na zebranie odpowiedniej ilości przeróżnych plotek o Dziecięcej Krucjacie potrzeba było po prostu odpowiedniej ilości czasu. Temat był tu bardzo popularny i wciąż świeży, nie zabroniono o nim mówić, a to wszystko nakładało się na ogólną chęć ludzi do powtarzania czy wymyślania nowych plotek, które napędzały życie wielu z nich, znudzonych nudnym staniem przy straganach czy w przypadku kobiet - domowymi pracami i niańczeniem bachorów. Musieli tylko chodzić i wypytywać, a trochę im to czasu mimo wszystko zajęło, zwłaszcza tym bez kontaktów w samym Marienburgu, bo Soe i Jost wyrobili się całkiem sprawnie. Tacy jak oni zawsze znali najlepsze źródła, inni musieli pytać wszystkich po kolei, zanim uzyskali cokolwiek wartościowego lub brzmiącego bardziej przekonująco od "Sam Sigmar ich prowadził, w ciele dziecka siedzący!" albo "Mówię wam, to demon wcielony, co zniewolił tych bidnych ludzi i ciągnie ich do piekieł!". W końcu jednak każdy zdobył informację, ale rady nie było - w pojedynkę wiele podziałać nie mogli. Dopiero wszystko razem mogło dać jakiś ogólniejszy obraz. Udali się więc do Jostowego mieszkania.

Soe niewątpliwie miała rację, mówiąc, że obcy mieszkania Josta to za żadne skarby nie znajdą. Ukryty pośród jednakowych domów, trudny był do znalezienia nawet dla ludzi z dzielnicy obok, ale od czego byli sąsiedzi? Mimo wszystko gość z tatuażami na przedramionach nie był z tych, którym niezwykle łatwo wtopić się było w tłum, a usłużni ludzie, z tych mniej go lubiących, niemal od razu wskazywali na krzywą kamienicę, którą w niewielkim elemencie zamieszkiwał doker. Władowali się tam całą piątką, zastając długowłosego już na miejscu. Mogli też przekazać to, czego się dowiedzieli.

Zaczął gospodarz.
- Znajomy słyszał, że Dziecięca Krucjata uformowana została przez lud, który był świadkiem cudów dokonywanych przez dziecko. Teraz został ujawniony przez Helmuta oraz matkę przełożoną Marienburskiej świątyni Shallyi i przedstawiony jako wcielenie samego Sigmara a jego wierni ponoć maszerują na północ, z dzieckiem jako przywódcą, mającym poprowadzić ich do wielkiej bitwy i zwycięstwa nad Chaosem.
Wszystko to brzmiało jak majaczenia jakiś fanatycznych szaleńców, ale kontynuowali. Następny swoją historię opowiedział krasnolud.
- Ludziska powiadają, że dzieciak znany jest jako Sigmar Odrodzony, bo pojawił się podczas pełni, oświetlony snopem złotego światła i ze znamieniem w kształcie dwuogoniastej komety na piersi. Grupa złych ludzi atakowała go, chłopak jednak pokonał ich wszystkich pojedynczymi machnięciami młota.
No cóż, robiło się coraz bardziej niesamowicie. Aż można było być ciekawym faktycznego stanu rzeczy. Następna odezwała się Nastia, powtarzając to co powiedział jej kupiec. Niewiele do tego mogła dodać.
- Kapłanką, która wręczyła mu młot była sama matka przełożona, ale nikt tutejszy nie wie, czy udała się razem z krucjatą.
Coraz więcej światła, a i z tropów można było coś odczytać. Odrobinkę przynajmniej. Dziewczyna odezwała się nagle, przekazując swoje wieści.
- Podobno sam Imperator przysłał słowo, że ofiaruje chłopcu tron, gdy ten przybędzie do Altdorfu. Szlachta przeraziła się tego, że straci swoje włości i tytuły, gdy chłopak zostanie koronowany i teraz chcą go zamordować.
No cóż, wszelakie plotki krążyły. Soe jednak była lepiej poinformowana, wracał też wątek Shallyi, gdy przekazywała swoje informacje.
- Chłopak dorastał, dobrze ukryty, w klasztorze Shallyi. Siostry zamierzały chować go, póki nie osiągnąłby wieku męskiego i samodzielnie mógł szukać swojego przeznaczenia. Porwali go jednak słudzy Chaosu, planując go zamordować. Chłopak uciekł, wykorzystując swoją nadprzyrodzoną siłę i pokonał porywaczy na oczach wszystkich.
Pięć historii, zdecydowanie nie wszystkie były spójne. Ale została jeszcze jedna, tak samo może istotna. Cohen wypowiedział się jako ostatni.
- Według tego, co ja usłyszałem, kilku kultystów Chaosu, prowadzonych przez wiedźmę przebraną za kapłankę Shallyi, chciało ogłosić chłopca przed samym wejściem starej świątyni Sigmara. Helmut jednak przejrzał ich podstęp, a tłum zabił pięciu sukinsynów, pozostawiając wiedźmę zawieszoną w klatce naprzeciwko świątyni.

Tak, to było wszystko, czego się dowiedzieli. A teraz należało zebrać do do kupy i zdecydować się, co dalej. Van Haagen za tego typu plotki nie zapłaciłby na pewno!


=============
Tadeus - Degnar
=============


Ha! No i się udało. Podpite człeczyny wnet przyłączyły się do krasnoludzkiego zrzędzenia, wypaplując w gradzie przekleństw i gróźb całą opowiastkę o cudownym malcu. Toż ci dopiero historia! Khazad parsknął, wspominając te wszystkie wymyślne głupoty. Zaczynał poważnie podejrzewać, iż ciągła bliskość wody doszczętnie namieszała tutejszym ludziskom w głowach. Jakby nie mogli po prostu czcić pamięci swojego walecznego Przodka... Nie! Człeczyny jak to człeczyny musiały domyślać do całości jakieś bzdurne jasełki i inne fikuśne dyrdymały!

Nie mówiąc już o tym, że to niewdzięczna banda skner i dusigroszy... Bo jaki honorowy khazad poskąpiłby piwa tak srogo doświadczonemu towarzyszowi? A tu, proszę... niby współczuli, ale czy poratowali trunkiem? A gdzie tam! Nawywijali mu ino pełnymi kuflami przed brodą, nic nie robiąc sobie z jego wyposzczonej, pochmurnej facjaty. Iście banda samolubnych parchów!

Intensywne rozmyślania o ułomności ludzkiej rasy przez moment zaabsorbowały go do tego stopnia, iż przestał zwracać uwagę na otaczającego go zabudowania. I zabłądził. Zabłądziłby pewnie i bez tego. Ogromny labirynt chaotycznie pobudowanych na wysepkach osiedli, alejek i mostów momentalnie wciągnął go w swoje trzewia, pozostawiając zupełnie bezradnym. Zaczął podejrzewać, iż człeczyny w geście przewrotnej okrutności umyślnie budowali miasta tak, by się w nich zgubić.


Miał nadzieję, iż przynajmniej dobrze zapamiętał dzielnicę, w której mieli się spotkać, bo pomału zaczynało się już ściemniać. Jak to było? Ermijb...cośtam? Toż język można sobie było połamać!
- Ty tam! - warknął, nadal wściekły, do jakiegoś pobliskiego człeka, bo już czuł, że sam tu sobie nie poradzi. Potężny młodzieniec w biało-czarnej chuście zmarszczył gniewnie czoło i odstawił targaną właśnie skrzynię, zastępując ją całkiem masywnie wyglądającym żeliwnym prętem.
- Czego tu chcesz? - wycedził, zaciskając wielkie łapy na improwizowanym orężu. Z pobliskich zabudowań zaczęły wyłaniać się następne biało-czarne czapy, węsząc najwyraźniej niechybną rozrywkę.
- Człeka szukam. Sina glizda na łapie, jasne kudły i mycka taka niby podobna jak u was, ino zielonym przepasana.
Dokerzy spojrzeli po sobie, wyraźnie rozbawieni sytuacją.
- Zielone pasy... tak? - na ustach osiłka pojawił się złośliwy grymas.
- No, rzekłem tak przecie, nie? Gdzie do niego?
- A co? Jakieś problemy ma? - człek nie dawał za wygraną, lustrując z zainteresowaniem bojowy rynsztunek postawnego krasnoluda.
- Interes do niego mam - odwarknął zniecierpliwiony khazad. - Nic wam do tego. Mówcie wreszcie, bom w pośpiechu!
- Hoho, wściekły, uzbrojony krasnolud do zielonych? I my byśmy nie pomogli?. Guldo, zaprowadź szacownego pana do Josta...

No i zaprowadzili. Kto by się spodziewał w takim miejscu (i do tego o zmroku!) tak uprzejmych i uczynnych człeczyn. Tylko czemu ten cały szczerzący się Guldo nadal wystawał na ulicy, jakby wyczekiwał jakiegoś widowiska? Głupi jaki, czy co? Dziwne ludziska...

***

W końcu wkroczył do zapuszczonej chałupy, natrafiając na czekające już towarzystwo. I to w samą porę, na zewnątrz zrobiło się już bowiem całkiem ciemno, a nie chciałby przecież wleźć na ślepo w jakiś kanał, czy inną wymyślną pułapkę, którymi naszpikowane były człecze miasta.

- Ależ żem się nałaził! - jęknął wyczerpany, padając z ulgą na tłusty zadek.

Chwilę później zzuł buciska, eksponując mocno wysłużone, podróżnicze onuce. W pomieszczeniu w mig rozprzestrzenił się mdły, lekko kwaśnawy zapach. Nie widząc jednak najwyraźniej w tym wietrzeniu nic złego, przysiadł się do reszty, dostrzegając ze łzami radości w oczach postawione na skromnym stole trunki.


- Niech Przodkom będą dzięki! - wykrzyknął szczerze wzruszony, nalewając drżącą dłonią drogocenny trunek do szklanicy. - Jużem myślał, że sczeznę z suchoty!

Chwilę później streścił całą historię, omijając co bardziej wymyślne opisy i okraszone zasłyszanymi bluzgami epitety.
- No, jak nieciężko pojąć, sprawa nie jest prosta, tedy pewnikiem szybko się od siebie nie uwolnimy. Wypadałoby się więc zaznajomić. Wiedźcie zatem żem Degnar, po papie Moringssold.


=================
Karenira - Dziewczyna
=================


Kręcenie się po placu targowym z początku mogło wydawać się przyjemnością. Dziewczyna jednak szybko poczuła się zmęczona panującym wokół gwarem i nieustającą obecnością ludzi. Kary znudził się jeszcze szybciej niż ona, dlatego po wysłuchaniu całego mnóstwa mało przydatnych informacji, do złudzenia przypominających zwykłe bredzenie, znaleźli sobie miejsce na samym skraju targowiska. Dziewczyna przysiadła na najwyraźniej porzuconej drewnianej skrzyni i z podwiniętymi pod siebie nogami, oparta o ścianę, karmiła ogiera marchewkami.

Dość szybko zauważyła znajomo wyglądający kaptur. Nie przeszkodziło jej to jednak w ignorowaniu jego obecności. Zdecydowała się na podejście dopiero, gdy obok skrytej pod tym kapturem dziewczyny pojawiły się następne osoby. Ciekawa była nawet czego udało im się wywiedzieć.

Kamienica, pod którą dotarli okazała się krzywym, brzydkim budynkiem. Na dodatek nie oferującym odpowiedniego miejsca dla koni. Dziewczyna mrucząc cicho uwiązała Karego pod oknami, rozluźniając mu jedynie popręg i przepraszając z góry za chwile zwłoki. W samym mieszkaniu zaś ulokowała się na parapecie, by w każdej chwili móc zerkać na swojego ulubieńca. Miało to dodatkowe plusy, bo w ciasnym pokoju pozwoliło jej na zachowanie choćby pozorów dystansu od obecnych, i tak zbyt blisko, mężczyzn. Nie musiała też krzywić się, gdy pozbawiony wszelkich skrupułów krasnolud uraczył wszystkich paskudną wonią własnych onucy. A przynajmniej krzywiła się znacznie mniej.

Uważnie wsłuchiwała się w zebrane przez innych plotki. Wrzucenie kilku słów od siebie, o dziwo, nie przysporzyło jej znowu tak wielkich problemów. „Widzisz, a ty powtarzasz, że nie potrafię. Zobacz, przecież siedzę z nimi. Czego jeszcze chcesz?” Zerknęła w dół, przez okno. W zapadających ciemnościach odznaczały się tam jedynie białe pęciny i strzałka, w miejscu gdzie musiał być wielki pysk. Znacznie łatwiej było obserwować obecnych w pokoju. Wyglądało, że spędzą ze sobą więcej czasu i Dziewczynie coraz ciężej było ukryć wywoływaną tym faktem ciekawość. Być może będą nawet razem podróżować. Wszak van Haagen wspominał o planach wysłania ich za swoją córką. „To mogłoby być interesujące, nie sądzisz? Cóż, ja tak.” Wyobraźnia podsunęła jej wizję przyszłych podróży i Dziewczyna ani się obejrzawszy popadła w zadumę, tkwiąc w bezruchu na oknie. Dopiero propozycja krasnoluda przywróciła ją do rzeczywistości. Czekała, aż idąc w jego ślady, kolejno się będą przedstawiać, gorączkowo zastanawiając się w międzyczasie za kogo ostatecznie powinna się podać.

„Nie poganiaj mnie, co z tego że patrzą.”
- Do mnie możecie mówić po prostu Dziewczyno – dobiegło wreszcie z kąta, w którym siedziała. Uśmiechnęła się nawet, cokolwiek niepewnie, leciutko tylko kąciki ust unosząc do góry. Nawet to wystarczyło, by wydała się inna. Bardziej przystępna. Przez moment, który minął równie szybko jak się pojawił i jej błękitne oczy znów przybrały zamyślony, nieobecny wyraz. Wciąż patrzyła na nich, ale zdawać by się mogło, że oprócz nich w pokoju błękitne tęczówki widzą kogoś jeszcze. „Cicho, niech się śmieją czy dziwią. Nie będę udawała. Nie chcę.” Powtórzyła sobie w myślach imiona, usłyszane od nich. Brakowało jej dwóch, nieco niecierpliwie więc zerkała na mężczyzn. Którzy to nic sobie najwyraźniej z jej zerkania nie robili. Wzruszyła wreszcie ramionami, rozwiązując problem przez nadanie im własnych, zdecydowanie mniej wymyślnych nazw.

Pozostawało zastanowić się wreszcie nad problemem, który zebrał ich wszystkich do kupy. Dziewczyna nie była zadowolona, że we wszystko zamieszany był najwyraźniej jakiś mag czy kapłan. Gdyby to od niej zależało, a zależało przecież, zdecydowana byłaby unikać ewentualnego spotkania za wszelką cenę. Nie dziwiło jej, że chłopiec mógł być wykorzystywany przez innych. Cień współczucia przemknął przez jej oblicze. Wyobrażała sobie, że nie tylko córka ich pracodawcy mogła potrzebować pomocy.


==========
xeper - Jost
==========


Siedzieli w karczmie jeszcze kilka godzin, wychylając kolejne kufle piwa. Jost cały czas zastanawiał się nad tym w co się wpakował, puszczając mimo uszu opowieści Dijka o tym co działo się dzisiaj w porcie. Wpakował się w niezłą kabałę, gdy to wszystko się skończy to dopiero on będzie snuł opowieści. O znajomości z van Haagenem, o dziwnych ludziach i nieludziach jakich przyszło mu poznać, o... Właściwie nie wiedział o czym jeszcze, nie miał pojęcia co przyniesie nowy dzień. Musiał spotkać się z towarzyszami i posłuchać czego oni się dowiedzieli. Wówczas podejmą plany dotyczące dalszego działania.

Pożegnał się z Dijkiem, po raz kolejny prosząc go o przekazanie brygadierowi informacji o swojej nieobecności i ruszył wolnym krokiem w stronę domu. Oudgeldwijk, dzielnica w której mieszkał nie znajdowała się daleko, więc nie miał się gdzie spieszyć. Droga wypadała mu wzdłuż jednego z kanałów, cuchnącego zatęchłą wodą i fekaliami, które mieszkańcy okolicznych kamienic odprowadzali bezpośrednio do wody. Na oleistej powierzchni unosiło się mnóstwo odpadków, wśród których pływały olbrzymie, napasione szczury i inne kreatury, których Jost wolał z bliska nie oglądać. Przyspieszył kroku, mijając rozlatujące się zabudowania, znane pod nazwą „Graciarni”. Był to ciąg kilkunastu opuszczonych domów, w których od lat nikt nie mieszkał, nie licząc paru bezdomnych. Ludzie jednak czasem odwiedzali to miejsce licząc, że uda im się znaleźć coś cennego. Jost słyszał, że kamienice kiedyś należały do bogatej rodziny kupców, która wyniosła się z nieznanych powodów z miasta. Teraz budynki straszyły rozlatującymi się drzwiami, pustymi oczodołami okien i walącymi się dachami. Na wietrze, jaki się zerwał stare okiennice posępnie skrzypiały i uderzały o cegły. Wewnątrz coś z hukiem spadło i rozległy się głośne przekleństwa.

Na moście minął patrol Czarnych Kapeluszy, jak potocznie nazywano członków Czcigodnej Gildii Latarniarzy i Strażników. Ukłonił się dowódcy, który odprowadził go ponurym wzrokiem i wymamrotał jakieś przekleństwo, a może pozdrowienie. Jost niedosłyszał. Ruszył w góre, w kierunku Ermijnberk. Po obu stronach wijącej się uliczki mijał stare rezydencje. Oudgeldwijk było niegdyś bogatą dzielnicą, zamieszkałą przez arystokrację, tam przynajmniej mówiono. Wybudowanie Wielkiego Mostu spowodowało jednak, że bogaci przenieśli się na drugi brzeg Reiku. Tam były lepsze warunki i więcej miejsca na stawianie obszernych rezydencji. Dzielnica podupadła. Teraz mieszkali tu biedacy, wielodzietne rodziny, niższa klasa pracująca i Jost. Bramy straszyły powyłamywanymi kratami, po odrapanych, pełnych wulgarnych napisów murach wił się bluszcz. Na podwórkach i podjazdach rosły krzaki i trawa. Kamienice były w równie opłakanym stanie. Pokrzywione, wzniesione byle jak i byle gdzie. Bez jakiegokolwiek planu. Kilka razy zdarzyło się, że Jost, mieszkający tu od paru lat, po pijaku pogubił drogę. Na ulicach było mokro, od wciąż padającego deszczu i wody z nieczystościami wylewanej z okien mieszkań. Tą przyjemność Jost też zaliczył, gdy jakaś gosposia oblała go wieczorem zawartością nocnika. Wyzwisk było co nie miara. Wynajmował niewielkie mieszkanie w dwupiętrowej kamienicy, wznoszącej się niemal na szczycie wzgórza. Z okna miał całkiem znośny widok na Hoogbrug, nieco tylko przysłonięty przez dach sąsiedniego budynku.

Wspiął się po rozklekotanych schodach do swojego mieszkania, które jak zwykle nie było posprzątana. Bo i po co? Raczej nikt go nie odwiedzał. Ze znajomymi i kumplami z pracy spotykał się w tawernach. Dziwki obsługiwały w bramach lub w obskurnych burdelowych pokojach. Na Ermijnberk właściwie tylko spał i jadł. Teraz mieli przyjść do niego goście. I tak nie zdąży posprzątać. Ktoś zapukał do drzwi...

- Chyba już wspominałem swoje imię - powiedział, gdy wszyscy się zebrali. - Nie? Proszę więc o wybaczenie... Jestem Jost.


============
Cedryk - Cohen
============


Cohen wściekły szedł na spotkanie z Jostem i resztą. Pod nosem mamrotał i międlił przekleństwa.
- Pieprzone liczykrupy. Złośliwe jak mało. Człowiek zapyta się o Wielką Świątynie to wysyłają go do jakiejś pomniejszej kaplicy prawie. Oj, Kaparowcu daj Sigmarze, że jeszcze cię dorwę i pożałujesz tego.

Wskazówki były dość mgliste te trzy pobyty w Middenheim były zbyt krótkie aby poznać dokładnie miasto. Zbrojny podszedł do grupy dzieci grających w cupę.
- Ej, które chce zrobić cztery pensy za zaprowadzenie na Ermijnberk w Oudgeldwijk.
Zgłosiło się troje. Cohen wybrał na oko dziesięcioletnia dziewczynkę wiedząc, iż jest mniejsza szansa aby była w zmowie z jakimś gangiem okradającym przybyszy.

Przewodniczka prowadziła pewnie. Po pewnym czasie przeszli przez most. Na nim to Cohen spostrzegł Josta oraz kroczący oddział straży miejskiej zwany Czarnymi Kapeluszami. Żołnierz uśmiechnął się kpiąco na ich widok i przesuną tracze bliżej rękojeści „Grota”, tak aby nadchodzący oddział mógł zobaczyć godło „Cwałowników – Uthera”, na czarnej tarczy trzy srebrne konie w pędzie. Ostatnim razem gdy byli w mieście nieźle przetrzepali skórę grupie strażników po pracy.
„Obezjajacy myśleli, że będą pomiatać Cwałownikami, którzy to przed zwierzoludźmi nie podają tyłów, a co dopiero przed pachołkami grodzkimi po służbie. Rozróba była niezła. Głów się w wtedy wiele natłukło a i zębów wybiło. Jeden z piesków próbował zdradziecko od tyłu mnie zajść. Niedoczekanie jego. Potem przez miesiąc jedynie zupą się żywił, zanim mu się szczeka zrosła.”
Od tego czasu pachołkowie grodowi po pracy są niemile widziani pod „Grotem i dzbanem”.
No i od przełożonych pieski nieźle dostały za wszczynanie burd w mieście, a sierżant co z nimi był to i wyleciał z posadki.
„Można wypić po kufelku, spokój w głowie i w porządku, a nie szumieć jakby się dwie beteli gorzałki wypiło. Jak ktoś ma słaba głowę to lepiej niech nie pije”.
Myślał Cohen promiennie się uśmiechając do strażników mijając ich.

Czarne Kapelusze zaś prezentowały się zgoła inaczej. Ich twarze wykrzywiał grymas złości i niemocy. Ich kapral z cicha klął pod nosem widząc symbol formacji do której należy Cohen.

Przed domem stał już koń dziewczyny. Cohen wręczył dziewczynce umówioną zapłatę. Dziecko szybko odbiegło zadowolone z zarobku.

Wszedł do mieszkania za żeglarzem, traczę postawił pod ściną oparta licem do pokoju.
Zasiadł za stołem tak jak to jeźdźcy zwykli zasiadać, rozwalony z szeroko roztrwonionymi nogami, pochwę z „Grotem” odpiął od rafek i oparł o stół.

Gdy żeglarz ponownie się przedstawił mruknął.

- Cohen, z „Cwałowników -Uthera” - odparł wskazując głową na tarczę.


=========
Lady - Soe
=========


Zaoferowanie swojej pomocy w poruszaniu się po mieście nie wszystkim najwyraźniej odpowiadało. Poczekała jeszcze kilka chwil, beznamiętnie obserwując przechodniów, i doczekała się tylko dwóch kobiet, obu niestety na tych głupich zwierzętach. Przecież w mieście to tylko utrapienie! Nic nie powiedziała, prowadząc je przez labirynty uliczek i nawet ona sama musiała kilka razy dopytywać o właściwą drogę. Poruszanie się po Marienburgu było niezwykle trudne, co przyjmowała z wielką radością. Niewiele Czarnych Kapeluszy było w stanie ją tu gonić dłużej niż przez kilka alejek.
Wreszcie dotarli do kamienicy Josta, wyglądającej całkowicie przeciętnie na tle przeciętnej dzielnicy. Soe lubiła przeciętność i chociaż mężczyzna nie wydał się jej godny czegokolwiek, to za to jedno zdobył pewną jej przychylność. Ciekawe czym tak na prawdę się zajmował. Z trudem trzymała jęzor za zębami, gdy wkroczyli do ciasnego pomieszczenia.

Jost wyciągnął ze starego kredensu kilka poobtłukiwanych szklanek i postawił je na stole, z którego moment wcześniej zrzucił na podłogę resztki jedzenia. Z innej szafki wyciągnął dużą, glinianą butlę, którą odkorkował zębami. Korek wypluł na niezaścielone łóżko. Po pomieszczeniu rozszedł się aromat sfermentowanego miodu.
- To Alte Geesrode, miód w gębie - powiedział i nalał każdemu do szklanki. - Wasze zdrowie i za powodzenie naszych działań!
Sam szybko uwinął się z zawartością naczynia, które z hukiem odstawił na blat. Chwilę potem przyniósł duży bochen chleba i kilka kawałków mięsa na talerzu.
- Częstujcie się - wskazał ręką jedzenie. - Niezbyt tego dużo i niezbyt wykwintne jak na pańskie podniebienia ale przynajmniej wam w brzuchach nie będzie burczeć, dzięki czemu skupić się będzie łacniej. Wygląda na to, że chłopaczyna pod namaszczeniem kapłanek Shallyi działa. One go wychowały i dały boski oręż. One też ujawniły go światu. Może co więcej nam powiedzą w świątyni albo przytułku. Trzeba by się do Tempelwijk udać.

Soe wzruszyła ramionami, częstując się podanym miodem i zagryzając chlebem. To plotkowanie pobudzało apetyt! Po pierwszym zaspokojeniu wyjęła z luźnego ubrania sprytnie zakamuflowaną, glinianą butelkę.
- Wino, najlepsze co mogłam kupić za te kilka groszy, które... pożyczyłam w międzyczasie. Spokojna głowa, wiem komu mogę i co mogę, wam nic nie grozi.
Podała Jostowi do odkorkowania, sama jeszcze myśląc nad tym, co sobie opowiedzieli.
- Ciekawa jestem, czy ta wiedźma faktycznie jeszcze wisi przed świątynią. W klasztorze na pewno znajdziemy więcej odpowiedzi. Mogę się tam dostać jeszcze tej nocy - uśmiechnęła się nonszalancko. - Albo jutro zapukamy i grzecznie spytamy, jak wolicie. Myślicie, że chłopak na prawdę ma jakieś niezwykłe moce? Tak oszukać tylu ludzi!
- Moce-śmoce - odparł niezwykle elokwentnie krasnolud. - Jak po mojemu, to pewnikiem wszystko sprawka tego całego Helmuta, czy jak mu tam. Staruchowi trzeba było złota, to pospołu z shallyanką wybajał opowiastkę, by ogołocić kiesy głupich biduchów. A czy pójdziemy do wiedźmy, czy do kapłanek... - khazad zakręcił fantazyjnie szklanicą, namyślając się. - Dla mnie jedno, byle zacząć od rana, bom strudzony łażeniem na dzisiaj.

- No to trzeba nam sprawdzić w głównej Świątyni Sigmara w Marienburgu. Obejrzeć zewłoki tych kultystów i wypytać kapłanów. Cholerne liczykrupy, źle mnie dziś pokierowały i trafiłem tylko do jakieś pośledniej świątyńki. - Cohen ze złością uderzył w stół, tak, że aż kubki podskoczyły.
- Lepiej też się nie rozdzielać. Kultyści czy oszuści zdaje mi się, iż jednak Karl Frantz nie będzie przychylnie na ten pochód patrzył. Zresztą to za krotochwila, mój znajomek widząc tą dziecięca krucjatę czy jak to się zwie, mało nie pęknął ze śmiechu. Mówił, iż bandyci na traktach otrzymują właśnie prezent od Sigmara. Nic tylko zbierać korony. Więc z pewnością córka naszego mocodawcy nie jest tam bezpieczna i wydaje mi się, iż zbieranie informacji zamieni się w ratunkowe uprowadzenie.
Dziewczyna ześlizgnęła się z parapetu i mimowolnie omijając siedzących przy stole mężczyzn sięgnęła po chleb. Z bliska, tym którzy oswoili się już z widokiem jej wymalowanej twarzy rzucał się w oczy równy, pozbawiony opalenizny pasek wokół szyi, jaki zostawić po sobie może rzecz noszona bardzo długo. Wzdrygnęła się, gdy mężczyzna w kolczudze uderzył w stół i cofnęła nieznacznie popatrując na niego uważnie.
- Myślałam, że świątynie posiadają własną straż. Jeśli kapłanka jednej i jeszcze kapłan rzeczywiście uznali chłopca, czy nie powinni z pochodem wysłać i ochrony?

- Ochrony? - Jost zaśmiał się. - Toć to ponoć tłumy wielkie były. A świątynie mają straże po to, aby złota chronić. Kapłani nie czuliby się bezpieczni wysyłając swoich ochroniarzy z krucjatą. Zresztą, oni i tak szli w przekonaniu, że dzieciak ich ochroni przed złem wszelakim, tak jak się sam ochronił.
- Przyjacielu - zwrócił się do krasnoluda. - Lubię ser bretoński, który ma specyficzny aromat ale te Twoje stopy to już przesada. Kiedyś Ty to prał ostatnio? Nie wspominając o umyciu stóp!
- Noż patrzajta jakie mi się wrażliwe nosy w kompanii trafiły! Powonienie iście niczym u jaśniepanów na cesarskim dworze! - khazad parsknął naburmuszony, zabierając się za ponowne wciąganie porzuconego obuwia - Toż przecie nie od wczoraj wiadomo, iż najlepszym druhem piechura są dobrze nasączone onuciska! Od razu widać żeście miastowi i nieprzywykli do tułaczki...
Soe odsunęła się trochę, krzywiąc z obrzydzenia, chociaż do przeróżnych zapachów była przyzwyczajona.
- My do tułaczki a ktoś inny do wody...
Odchrząknęła głośno, zmieniając temat. Lepiej było, by krasnolud nie podjął tego wątku.
- Czyli najpierw zahaczamy o starą świątynię Sigmara i dopytujemy o wiedźmę i Helmuta a potem leziemy do kapłanek Shallyi a najlepiej samej matki przełożonej... - przygryzła wargę. - Nie brzmi to dobrze, dużo religii i dużo niewiadomych. Chyba Nastia będzie musiała o audiencję prosić, bo nas, obdartusów, to na swoje pozłacane salony nigdy nie przyjmą, chędożone duchowieństwo. A chciałabym premię, więc jak się nie uda po dobroci to wejdziemy tyłem. Zawsze możemy się van Haagenem zastawić, w razie kłopotów.

Nikt już nie miał nic do dodania, wzruszyła więc ramionami, wyglądając przez małe okienko. Skrzywiła się, zerkając ukradkiem na Dziewczynę.
- To nie jest dobry pomysł, by zostawiać to zwierzę tutaj, chyba, że zależy ci na nim jeszcze mniej niż mi.
Uniosła brwi. Jeśli to wszystko zamieni się w pogoń za córką szlachciury, konie mogą okazać się niezwykle pomocne.
- Chodź, pomogę ci znaleźć jakieś miejsce dla niego. Wyprawę po świątyniach możemy zacząć o świcie, w nocy i tak nikt nas nie przyjmie.
Podniosła się, wychylając resztę swojego trunku. Miała słabą głowę, to i lepiej było się przewietrzyć od razu.
- Te białe kreski... to jakieś magowe rytuały? I co to za imię, Dziewczyna?
Pokazała ząbki w krókim uśmiechu. Nie mogła nic poradzić na swoją ciekawość.
 
Sekal jest offline