Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2010, 10:02   #3
Minty
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
Miasto nocą... dziwny twór. Opuszczony, a pełen życia i bezbronny. Ale najpiękniejsza w mieście nocą jest jego tajemniczość. Coś zawsze pociągało go w ciemnościach międzyblokowych labiryntów i bajecznych kształtach skrytych w mroku drzew.
Harpion kochał Nowy Jork nocą także z innego powodu. Gdy zapadł już zmrok te tłuste i ignoranckie świnie znane pod mianem Amerykanów chowały się do swoich klitek i zajmowały się tam swoimi sprawami. Spali, żarli, opieprzali się, czy dowartościowywali grami komputerowymi... Kiedyś zostawała jeszcze garstka przestępców, których można by nieco postraszyć, albo jakichś poważniejszych przeciwników. A teraz? Nowojorczycy nie boją się chuliganów, więc wytaczają się na ulice bez żadnej obywatelskiej obstawy.
I jak tu się zabawić? Zabić takiego grubasa to tylko niepotrzebny wysiłek. I rzecz wielce nieestetyczna.
Slav, jak nazywali go przyjaciele wyjął skrzypce z futerału. Piękny instrument ciemnego koloru idealnie układał się do gry. Przeciągnął smyczkiem po strunach. Zabrzmiał pierwszy dźwięk. O dziwo skrzypce wcale nie były rozstrojone, a ostatnimi czasy grał na nich dosyć intensywnie.
Harpion już po chwili domyślił się przyczyn takiego stanu rzeczy.
- Aachh... moja mała skrzypaczka – powiedział i uśmiechnął się do siebie.

Slavomir otworzył oczy. Słońce leniwie przebijało się przez czerwoną sztorę, przez co w pokoju panował raczej przyjemny dla dopiero co obudzonego do pracy wzroku półmrok. Slav odgarnął włosy do tyłu. Po chwili zrezygnował z tego pomysłu i rozczochrał je obiema rękami. Dzisiaj nie był Harpionem, nie musiał się śpieszyć.
Mężczyzna usiadł na łóżku, po swojej prawej stronie ręką wyczuł coś gładkiego i ciepłego. Delikatnie przeciągnął palce po aksamitnej skórze, jak pianista po klawiaturze. Ona jeszcze spała. Nieduże, przykryte satynową kołdrą piersi rytmicznie i spokojnie unosiły się i opadały. Zgrabne ramiona i smukła szyja skąpane były w czerwonym świetle przepuszczonych przez zasłonę promieni słonecznych, niebiańska twarz ukryta była w cieniu, jaki rzucało ramię kochanka. Byłą naprawdę piękna. Błękitne oczy, rumiane policzki, wysokie kości policzkowe i różowe, cudownie zarysowane usta... wyglądała jak prawdziwa Słowianka. Tym bardziej teraz, kiedy złociste niczym zboże włosy opadały na jej dumne, jasne czoło.
Slavomir westchnął. Małgorzata przypominała mu o ojczyźnie... piękna Rosjanka była dla niego jak żywy obraz dawnych dni. Czasów, których prawie nie pamiętał, ale czuł je całym sercem.
„Dlaczego tam nie pojadę? Dlaczego nie wrócę do kraju, do prawdziwych ludzi?” - myślał Slavomir. Mężczyzna szybko jednak doszedł do tego samego wniosku, do którego dochodził za każdym razem, gdy zadawał sobie to pytanie.
„Nawet tam nie ma już prawdziwych ludzi... Nie chcę się rozczarować”.
Mężczyzna uniósł się z łóżka, nałożył na siebie ciemnozielony, jedwabny szlafrok. Wyminął ogromne łóżko i wyszedł z sypialni.


Przygotowując śniadanie Slavomir nie myślał o niczym dołującym. Odcinał się od całego zewnętrznego świata i wszystkich jego problemów.
„Do kawy przydałoby się dodać jakiś cynamon, czy coś takiego...” - rozmyślał mężczyzna. Wiedział, że Małgorzata lubi korzenny aromat kawy. To interesowało go w tej chwili najbardziej.
Otwierał poszczególne szafki, aż natrafił na odpowiednią, pełną małych, równo poukładanych słoiczków. Znalazł pomiędzy nimi jeden napełniony brązowym proszkiem. Odkręcił i powąchał. To był cynamon.
Slav wziął szczyptę proszku i dodał ją do parzącej się już czarnej kawy. Cynamon, jak na złość, wcale nie zamierzał rozpuścić się w płynie, albo osiąść na dnie szklanki razem z fusami, więc mężczyzna przez dobrych kilkadziesiąt sekund musiał mieszać gorący napój, zanim zyskał on swą pierwotną, niezmąconą niczym czarna barwę.
Na kuchence dosmażał się już omlet. Mężczyzna ostatni już raz podrzucił go lekko na patelni, aby powstrzymać przywieranie potrawy do jej powierzchni i zaczął już szykować talerz i odpowiednie sztućce.
Osobiście nie lubił jajek, więc z lodówki wyjął karton mleka, a z szafki opakowanie płatków śniadaniowych – miodowych krążków.
Zanim Slavomir zjadł swoje skromne, lecz jakże pyszne śniadanie, omlet zdążył się już usmażyć i idealnie przyrumienić. Mężczyzna przerzucił go z patelni na talerz, dokończył swoje śniadanie i ruszył z powrotem, obciążony tacą zapełnioną talerzem, dwoma filiżankami kawy i miseczką z „wiejskim twarożkiem o niebiańskim smaku”.

Małgorzata, a właściwie Margaret (w tym kraju nawet imię nie może brzmieć normalnie. Tutejsze małpiszony nie potrafiłyby go wymówić...) uniosła powieki.
- Zdrastwujtje – powiedziała swoim zwyczajem. Jej głos był miękki i spokojny.
Slavomir uśmiechnął się tylko na to powitanie. Ustawił tacę ze śniadaniem na wolnej części łóżka i usiadł w jego nogach, zabierając się za swoją filiżankę kawy.
- Jakiś ty miły – powiedziała kobieta i uśmiechnęła się pięknie.
W pomieszczeniu było już jasno, najwidoczniej Małgorzata odsłoniła już okna. Jasne, poranne światło sprawiło, że popijająca teraz kawę kobieta wyglądała tylko piękniej, zaś pokój całkowicie utracił swój wcześniejszy urok. Owszem, nadal był stylowy i pięknie urządzony, jednak brakowało mu teraz tego „czegoś”, co sprawia, że rzeczy widziane w półmroku wyglądają piękniej i bardziej pociągająco.
Śniadanie dobiegło końca, dwójka kochanków nadal siedziała tak samo, jak wcześniej i tak samo – w milczeniu.
- Coś ty taki nieskory do rozmów? - zapytała zafrasowana kobieta.
Slavomir spojrzał w jej błękitne, duże oczy. Przed nimi nie dało się niczego ukryć.
- Myślałem dzisiaj rano... wiesz o czym. Szkoda, że życie jest takie trudne – powiedział całkiem na serio, jednak nie przejmując się za bardzo swymi słowami. W głowie miał już przecież wyjaśnienie dla tego wszystkiego.
- Ach, po co się zadręczasz? Żyjmy chwilą, kiedyś na pewno wszystko się ułoży, racja? - odpowiedziała Małgorzata.
- Jasne – odpowiedział, po czym dodał już innym tonem: - chociaż życie wcale nie jest takie szare.
- Zróbmy dzisiaj coś ciekawego – Małgorzata zaczęła z innej beczki. - Wyjdźmy gdzieś, choćby do filharmonii – zakończyła, oswobadzając swoje zgrabne nogi spod kołdry i kładąc je na kolanach Slavomira.
- Nie dzisiaj, moja piękna... - odrzekł mężczyzna, gładząc dłonią zgrabną, niedużą stopę kochanki. - Mam pewną ważną sprawę do załatwienia. Niestety nie mogę tego przełożyć – Slavomir schylił się i pocałował stopę Małgorzaty. - Ale na pewno Ci to jakoś wynagrodzę – mężczyzna namiętnie całował już smukłą łydkę. -Niebawem – rzekł pieszcząc ustami gładkie udo, a było to już jego ostatnie słowo tego poranka.

Jakiś czas później, kiedy Slavomir, znajdując się na tarasie posiadłości swej kochanki przeglądał dzisiejszą prasę, z pokoju obok dobiegł go dźwięk skrzypiec. Prosta melodia wygrywana na jego cennym instrumencie wprawiła go tylko w jeszcze lepszy humor. Uśmiechnął się do siebie, po czym z powrotem wrócił do lektury prasy brukowej.
Skoczna, irlandzka melodyjka wygrywana przez Małgorzatę – uznaną aktorkę teatralną, która jednak obecnie spauzowała swą karierę z powodu zwyczajnej chęci spróbowania czegoś innego, powoli zamieniała się w Schubertowskie Ave Maria, tak samo, jak wspomnienie powoli przemieniało się w teraźniejszość i rzeczywistość.
Harpion nie wiedział, dlaczego zagrał akurat ten utwór. Zresztą to nie było teraz ważne. Powoli trzeba było opuścić dach broadwayowskiego wieżowca i udać się w miejsce, gdzie miało wydarzyć się coś ciekawego.
Niejaki Hammer zaprosił go na spotkanie, obiecywał, że Slavomir nie pożałuje, jeżeli się tam stawi. Harpion wcale nie zamierzał niczego żałować, ale też nie chciał ryzykować. Poprawił pistolet umiejscowiony w kaburze zawieszonej pod lewym ramieniem czarnego, płóciennego płaszcza długością sięgającego do kolan. Mężczyzna poprawił też przy tym ułożenie białej koszuli. Na twarz założył maskę, podobna do balowej, czarną i prostą. Skrzypce wylądowały z powrotem w futerale, jednak, jak zawsze, z należytą czcią i po uprzednim zdmuchnięciu z nich wszystkich kurzy i innych okruszków, które przypałętały się na ich powierzchnie wprost z nowojorskiego powietrza.
Na powierzchni dachu broadwayowskiego wieżowca zastukały obcasy czarnych, skórzanych butów z kolekcji jakiegoś włoskiego projektanta. Pewnie pedzia, ale co tam, buty był naprawdę wygodne i świetnie się prezentowały. Dodatkowo wcale ciekawie komponowały się z ciemnoniebieskimi dżinsami. No i, co najważniejsze, podobały się Małgorzacie.

Harpion przybył an miejsce spotkania około godziny przed czasem. Motocykl zaparkował w odległości mniej więcej kilometra dalej, odbezpieczył broń i czekał ukryty w cieniu, licząc na to, że to on wybierze moment, w którym zostanie zauważony. Ale kto wie? Przecież wcale się nie chował, jedynie lekko zatopił się w cieniu.
„Ciekawe, czy zjawi się Kate?” - myślał opierając się o potężne drzewo. „Mogłoby być ciekawie” - ironicznie uśmiechnął się pod nosem.
Slavomir jedynie w myślach nazywał Kate Adams, znaną jako Witch Bitch (co, bez zbędnej skromności, ale było zasługą właśnie Harpiona) po imieniu. Czasami zdarzało mu się określić ja w ten sposób także w rozmowie w cztery oczy, ale ostatni taki przypadek miał miejsce tak dawno, że niektórzy ludzie mogliby się zacząć zastanawiać, czy to zdarzyło się naprawdę, czy tylko im się wyimaginowało. Oczywiście nikt tak nie myślał, a to z tego powodu, że nikt prócz Kate i Slava nie miał pojęciu o tym, że takie zajście miało miejsce.
 
Minty jest offline