Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2010, 17:31   #1
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
[Fallout] Więzienna cela. - SESJA PRZERWANA

Pamiętaj, o tym jednym, małym dziecku.



Nazwij dzisiejszy świat piekłem.
Wpadnij w ten banał. No już. Zrób to. Płacz razem z innymi nad tym, co już dawno się stało. Nad całą tą wojną, wybuchami spalającymi planetę, nad milionami zabitych, którzy nie zdążyli nawet krzyknąć, nad upadkiem naszej, kochanej cywilizacji. Nad tym jak skomląc o przegniłe ścierwo tego, co nam zostało, liże buty swojemu panu.
I zastanawiaj się. Czy można było to cofnąć? Czy gdybyś żył w tamtych czasach, zrobiłbyś coś? Na pewno byś zrobił. Wierzysz, że dałbyś radę zatrzymać to wszystko. Jak prawdziwy Bóg. A on chyba umarł. Albo zniknął. Może wszystko go przerosło? Może odszedł, z krwawymi ranami na dłoniach, nie obracając się za siebie?
Ale Tobie by się udało. Tak mówisz. Dlatego, że wiesz, co czekało by na tych, którzy pozwolą odnieść światu porażkę. A może po prostu pieprzę? Pewnie nie dałbyś rady. Nie chciałbyś dać. Jesteś tylko gównem. Żyjesz, oddychasz, myślisz, ale dalej jako gówno. Nic więcej.
Zgadzasz się ze mną?

Dalej szlochaj. Nad tym, co widzisz już dziś. Zgnilizną toczącą resztki ocalonych, dogorywające truchło, pełzające w pyle. Spójrz na nich wszystkich. Spójrz na siebie. Gdy buszujesz w ruinach jakiegoś dawnego osiedla, poszukując czegoś, czego jeszcze inni nie zdążyli wyrwać temu cmentarzysku. Spójrz.
Przypomnij sobie.
Jak wszedłeś wolnym krokiem do starego budynku, chyba ratusza, a pod nogami trzaskało rozbite szkło. Znalazłeś się w dużym hallu, w którym królowała podarta już i brudna, rozwieszona na ścianie flaga Zjednoczonych Stanów Ameryki. Rozejrzałeś się po pomieszczeniu, przepędziłeś, z obskurnej nory śmierdzącego Ghoula i wtedy je znalazłeś. Stało tam rozbite, niedbale oparte o ścianę. Prawie twoje człowieczeństwo. Wzdrygnąłeś się na jego widok, myśląc, że ktoś nagle wyszedł Ci naprzeciw. Brudny wędrowiec, zabijaka z obciętą dwururką przytroczoną do uda. Dopiero po sekundzie dotarło do Ciebie, że patrzysz na własne odbicie w lustrze. Na obraz człowieka, który dawno już wypadł z twej pamięci.
Taki nieistotny. Taki niedoskonały. Taki bezużyteczny.


***

- Jedź! Jedź kurwa! - Wydzierał się ranny pasażer. Śrut rozszarpał mu całe przedramię. Mężczyzna próbował tamować krwawienie, jednak posoka wciąż przesiąkała przez brudne szmaty. - Przecież jadę! - Wykrzyczał histerycznie młody chłopak. Kolejne kule zastukotały o karoserie.
Mają ich.
- Dobra, zrobimy tak - bełkotał pasażer, próbując przekrzyczeć ryk dożynanego silnika. - Tu, zaraz za tamtym wzgórzem są ruiny! - Zapauzował, ładując jedną ręką strzelbę. - Słuchasz mnie dzieciaku?! - Rzucił to roztrzęsionego kierowcy. Ten tylko skinął głową. Ciężkie krople potu wystąpiły na jego czoło. - Wjedziesz w nie! Porzucimy wóz i spróbujemy dostać tamtych, jednego po drugim. Inaczej nie damy chujom rady!
- Zginiemy.. - wyszeptał chłopak. Jak na potwierdzenie kula roztrzaskała jedno z lusterek.

***

Wioska. Miała nawet nazwę. Prostą, pochodzącą od największego skarbu miejscowych. Brahmin City.
Osada powstała już po wojnie. Duża grupa okolicznych farmerów i pastuchów, około dwustu osób postanowiła zebrać się razem i wybudować enklawę, na tej sprzyjającej uprawie i wypasowi zwierząt okolicy. Miejscowi nie byli głupi. Wiedzieli, że ziemia, na której żyją jest prawdziwym bogactwem, które zapewne w niedalekich czasach przyjdzie im bronić. Pojedynczo byli łatwym celem dla pojawiających się tu, co jakiś czas bandytów.
W miarę bezkonfliktowo wybrali wspólnego przywódcę - Jonathana Stone, który sprawnie pokierował szybko rozwijającą się społecznością. Facet i jego rodzina cieszyli się powszechnym szacunkiem, jako właściciele jednego z największych stad bydła w okolicy.
Tak w ciągu kilku lat teren pastwisk został otoczony tzw. "dużym murem" - wysokim, ziemnym wałem, poprzetykanym, co jakiś czas wieżyczkami strażniczymi i małymi barakami, w których odpoczywali strudzeni dniem pasterze. Wewnątrz pasły się brahminy, a rolnicy uprawiali swoje pola. Między zagonami znajdowały się domy, tych, którym nie odpowiadał miejski gwar.
W samym centrum plantacji ogrodzone, tak zwanym "małym murem" stało miasto. Kilkadziesiąt domów, mały sklepik, bar, kowal oraz ratusz pełniący także funkcje komisariatu i więzienia.
Miasta pilnują straże, uzbrojone w strzelby i pałki. Na wjeździe w obręb "małego muru" zwyczajowo straże przeszukują przyjezdnych i konfiskują im broń, którą można odebrać przy wyjeździe z miasta. Raczej nic nie ginie.

Koniec końców coś musiało się spieprzyć.
Pierwszemu odbiło najmłodszemu ze Stonesów.

Eric - buńczuczny nastolatek wpadł na wydawało mu się genialny pomysł. Postanowił sprzedawać nadwyżki żywności, które produkowało osiedle. Wypakował więc dwie ciężarówki po brzegi ziemniakami i razem z kilkoma uzbrojonymi chłopakami ruszyli do najbliższego miasta - Springfield.
Słuch po nich zaginął. Posłaniec, który został wysłany do sąsiadującego osiedla został odesłany z żądaniem okupu, które było wypisane na świstku papieru, wbitym w jego głowę. Ojciec Erica, Jonathan wpadł w furię. Nie był jednak głupi. Wiedział, że wypowiadanie otwartej wojny Springfield, zamieszkałym przez liczną grupę bandziorów będzie samobójstwem. Zwrócił się więc do grupy miejscowych zabijaków, którzy często zatrzymywali się w Brahmin City. Los Diablos, przewodzony przez niejaką Rike.

Kobietę, która zaczynała, jako przewodnik i kurier, teraz wydaje rozkazy kilkunastu facetom. Kiedyś jeszcze będzie o niej głośno.
A nagroda za następną robótkę miała być sowita.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=bMMV_RoEMxE[/MEDIA]

Ze zwisającego z brudnej ściany głośnika powoli sączyła się melodia. Gęsty i nieprzenikniony dym papierosowy, aż wżerał się w skórę. Przy ladzie gruby barman z politowaniem przyglądał się drugiemu końcu sali, gdzie Rika i jej ludzie rozsiedli się przy największym ze stołów i przepytywali ogonek stojących przed nimi kobiet i mężczyzn.
- Panie, co tu się dzieje? - Zapytał z uśmiechem jakiś włóczęga. - Spierdalaj - wycedził barman. - Spierdalaj albo coś zamów - dodał po chwili. Keith Haskel uśmiechnął się jeszcze szerzej. Na stół poleciał nabój. Barman sięgnął pod ladę i wyciągnął stamtąd brudny kufel, do którego nalał po brzegi miejscowego sikacza. Keith jednym haustem wypił połowę i znów zapytał. - Więc? - Słyszałeś o tym kretynie Ericu? - Barmanowi odpowiedział przeczący gest głową. - Nowy? Od razu po tobie widać. - Spojrzał na tamtego z niechęcią. - Eric. Syn burmistrza. Dzieciak wyrwał się z dwoma ciężarówkami żarcia na wschód do tych pierdolonych dzikusów ze Springfield.. - Przerwał spluwając na podłogę. - Jebani.. pewnie zabili chłopaka i zabrali transport. Jego tatulek.. znaczy burmistrz wkurwił się i wynajął kilku ludzi, żeby nie robić wojen. Rozumiesz głupku? - Kolejny pocisk zadźwięczał na ladzie. Kufel magicznie wypełnił się po brzegi. - Jest tu kilku silnych chłopów, ale tamci.. to bandyci. Nie szukamy kłopotów, a rąk potrzebujemy do pracy, a nie odstrzelonych. - Zaśmiał się donośnie ze swojego kiepskiego żartu. - Więc wynajęliśmy Rike i jej gang - pokazał na ludzi stłoczonych w głębi sali. - Mają załatwić sprawę. Tylko, że ostatnio dostali trochę w dupę i kilku z nich padło trupem. Jednak, jak tak patrzę na ekipę.. - z kąta sali dobiegł ich donośny śmiech. - To chyba nie są jakoś szczególnie załamani. Pewnie się świnie obłowiły, a teraz jeszcze ta robótka dla burmistrza. Z tego też będzie niezła kasa. - Barman otaksował Keitha wzrokiem. - Ale Ty nie masz nawet, co się tam pchać, łamago. W ogóle, to wypieprzaj, albo zamawiaj, prosty układ, co? - Barman nalewając kolejny kufel, przerwał i zerknął na drzwi.
- Kurw.. - wymamrotał pod nosem. - Widzisz jakie mamy tu problemy przez takich jak wy śmieciarzy? - Wskazał na drzwi, gdzie żylasty wykidajło próbował zasłonić drogę obszarpanemu staruszkowi. Tamten protestował i próbował go minąć, jednak ochroniarz twardo przystawał na swoim. W końcu z całej siły popchnął Turduka, bo tak zwał się starzec, aż ten potknął się i wywrócił w przydrożne błoto. Wtedy do bramkarza szybkim krokiem podszedł umięśniony mężczyzna i z całej siły wyrżnął tamtego otwartą dłonią w kark. - Coś Ci powiem, skurczybyku. Może twój tatuś rządzi w tej wszawej knajpie, ale Rika na kilka chwil przejęła ten lokal. I za mojej zmiany, nie będziesz nikogo, kto tu chcę wejść i się przyłączyć, zatrzymywał. - Siłacz o wyglądzie raczej farmera, niż bandyty, odsłonił schowany pod flanelową koszulą rewolwer. - Okej, okej, Thomas.. ja tylko tak, no wiesz.. żartowałem... - Powiedział przerażony chudzielec i pospiesznie odwrócił się w stronę wciąż siedzącego w błocie dziadka. - Zapraszamy.. zapraszamy... Drink na koszt firmy. - Barman słysząc to krzyknął w stronę drzwi. - Po moim trupie!
Siedzący w mrocznym kącie sali Hawk obserwował całą scenę z rozbawieniem. Sącząc piwo zastanawiał się, gdzie udać się dalej. A może kilka dni przesiedzieć w tej zapyziałej wiosce? Z zamyślenia wyrwała go sylwetka mężczyzny, który odsunął krzesło naprzeciwko niego.
- Mogę się dosiąść? - Zapytał i nie czekając na odpowiedź zajął miejsce po drugiej stronie stolika. - Ładne miejsce, co? - Zapytał tamten nieco zmieszany. Hawk milczał. Obserwował przybysza. Ubrany w zniszczony garnitur, młodziak z dziwnym kapeluszem na przetłuszczonych włosach. Na pewno nie stąd. - Może napijemy się razem, co? - Mężczyzna wstał, wrócił do baru i przyniósł dwa kufle piwa. Postawił jeden przed Hawkiem, a chciwie wypił swój. Wziął głęboki oddech i wtedy łowca, mimo gwaru usłyszał. Dźwięk odbezpieczanego rewolweru. Spojrzał w twarz tamtego. Walczyła na niej panika i grymas, który miał pewnie oznaczać "jestem najtwardszym skurwlem w okolicy". - Pozdrowienia zza grobu od Kasteli, Hawk - wydyszał. - A teraz rączki na stół i wychodzimy stąd. Tylko bez gwałtownych ruchów.
Siedząca niedaleko Charo przeklinała półmrok panujący w lokalu. Niewątpliwie jeden z tych gości miał zamiar rozwalić drugiego. Tylko, który którego? I co zrobić, żeby nie stanąć na linii ognia?
Może nic? Może nie warto nawet drgnąć?

Czas niemocy.


***

Płacz, myśląc o świecie, tym, który ma nadejść. Absolutnym końcu wszystkiego. Śmierć twoja, ich, kogokolwiek, to nieważne. Zastanów się, czy było warto. Czekać, aż do teraz. Czemu wtedy kiedy znalazłeś już na to siłę, nie przystawiłeś sobie pistoletu do krtani i nie pociągnąłeś za spust? Umierałbyś wystarczająco długo, by zdążyć się nacieszyć chwilą, w której odchodzisz.
Tak, właśnie by było.

Wiesz już wszystko. Wiesz, jak niewiele jesteś wart. Wiesz, że nie jesteś w stanie nic zrobić dla tego świata. Wiesz, że nawet Ci na tym nie zależy.
Chcesz to zmienić? Nie? A jeśli ktoś zmieni to za Ciebie? Używając twojego ciała, jako narzędzia?
Nie na wiele rzeczy masz wpływ. Zdajesz sobie z tego sprawę doskonale.
 
Lost jest offline