Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2010, 20:38   #61
Gryf
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Opuścili Nowy Jork i teraz radiowóz pędził podmiejską drogą nieco powyżej najwyższej rozsądnej prędkości. John Rivierra, poza dużym doświadczeniem w niebezpiecznej robocie w terenie, był doskonałym kierowcą. Podmiejskie osiedla domków jednorodzinnych i kolejne farmy migały za oknami radiowozu jak przewijany film. Siedzący obok kierowcy Paulo Malacarro oparł swój wielki, łysy łeb o szybę i znudzonym wzrokiem obserwował otoczenie. Siedzący z tyłu Patrick Cohen, jako jedyny w radiowozie zapięty pasami bezpieczeństwa, kurczowo trzymał się uchwytu przy drzwiach i prowadził ożywioną debatę telefoniczną.

– Faktycznie bardzo dziwne. Dobrze Trish, powtórzcie ile razy trzeba, żeby uzyskać pewność. – Walentov próbowała się dodzwonić, odkąd ruszyli spod komendy, ale ze względu na wycie syreny mogli normalnie porozmawiać dopiero teraz – DNA krwi może się nie zgadzać, bo obaj prawdopodobnie zostali niedawno poddani transfuzji. Pobieżcie z jakiegoś innego źródła. Ślina, włosy .... tak, dokładnie tak. Jak się okaże, że to nie pomyłka, dajcie to do analizy genetycznej, niech wyciągną z tego ile się da. ... mhm... a właśnie, transfuzja: sprawdziliście, czy nie mają jakichś śladów po drenach? ... Zrobione w noc morderstwa, albo dzień wcześniej? Doskonale – okoliczności sprawiały, że trudno mu było wykrzesać entuzjazm, ale czył pewną satysfakcję. Niezupełnie tego się spodziewał, ale mieli już podstawy do aresztowania conajmniej jednej gnidy zamieszanej w tą sprawę. Pożegnał się z Walentov, na koniec informując, że może zniknąć z zasięgu kmórki i w razie czego ufa jej w kwestii doboru dalszych badań w zależności od tego co wykarzą testy.

Radiowóz zatrzymał się z piskiem opon niemal dokładnie w momencie, w którym Cohen odłożył słuchawkę. Nash Taroth czekał przed szpitalem. Mimo pozorów przyjacielskiego wyglądu, detektyw wyraźnie czuł ciężar jego spojrzenia.
Czuł też coś wiecej: krew, zapach palonego ciała i włosow oraz – odniósł takie wrażenie - krzyki unoszące się gdzieś wokół jego majestatycznej sylwetki. Czy Taroth robił to specjalnie? A może umysł Patricka zwyczajnie zaczął odmawiać posłuszeństwa. Po dzisiejszym dniu... powinien się cieszyć, że nie widzi u profesora rogów i kopyt.
Cohen zażył podwójną dawkę białych pastylek z rzadko używanego pudełka i wysiadł z samochodu. Ruszył w stronę wejścia do szpitala, a aspiranci podążyli za nim, z minami i postawą, jakby eskortowali co najmniej konwój prezydencki.

Ciepły uśmiech na twarzy Tarotha mógłby topić lodowce. Nie da sie nie lubić takiego uśmiechu. Wyciągnął rękę na powitanie. Wymienili mocny, zdecydowany uścisk dłoni. Wrażenie ognia i krzykow nasiliło sie przy kontakcie, detektyw poczuł dziwną moc bijącą z tej smukłej dłoni. Przez chwilę, ułamek uderzenia serca, widział cień ogromnych skrzydeł i zniekształconą twarz.

Patrick Cohen, rozmawialiśmy przez telefon. Co z detektywem Alvaro? – nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę izby przyjęć, zachęcając rozmówce gestem, by poszedł za nim.

– Nie najlepiej – powiedział Wąż szczerym, zatroskanym glosem – Ma rozległy zawał połączony z wylewem. Lekarze nie rokują najlepiej, ale coz oni mogą wiedzieć, prawda?

Patrick tylko pozornie zignorował ostatnią, osobliwą uwagę.

– Był pan tam – gdy tylko mundurowi zostali parę metrów z tyłu, Taroth ściszył głos do szeptu – W Metropolis. Czuję na panu aurę Miasta Miast. Możemy szczerze porozmawiać? Sami?


– Byłem dziś w wielu miejscach. – Zbył go detektyw, uderzając dwukrotnie w dzwonek wystawiony na dyżurce. A niech ma cholerny potępieniec materiał do przemyśleń. Udawana obojętność stawała się dla Cohena w ostatnich dniach niebezpiecznie zwyczajną postawą w relacjach międzyludzkich. Z niepokojem stwierdził że upodabnia się do Malcolma Brooka. – jeśli pan pozwoli, chciałbym najpierw rzucić okiem co z moim współpracownikiem. Później z przyjemnością z panem porozmawiam.

– Rozmowa moze dotyczyć współpracowanika. Ale oczywiście, poczekam w kawiarence przyszpitalnej. – rzekł Taroth, najwyraźniej zupełnie niezrażony. – Podają tam nadspodziewanie smaczną sałatkę z kurczakmiem.

Oddalił się odprowadzony czujnym spojrzeniem aspirantów. Malacarro spojrzał pytająco na Cohena, ale ten tylko pokręcił głową. W tym samym momencie zjawiła się pielęgniarka, która poprowadziła całą trójkę na piętro.

Patrick nie ufał Tarothowi jak psu i chciał zobaczyć Alvaro na własne oczy, by uwierzyć w historię z zawałem. Choć to tylko część prawdy i zaledwie jeden z powodów, dla których kazał na siebie czekać.
Skrzydła, smród, cała ta złowroga aura, która otaczała Tarotha, zebrane do kupy z mistycznymi doświadczeniami ostatniej doby, przeraziły Patricka dużo bardziej, niż chciał to przyznać przed samym sobą. Wbrew obiegowej opinii na komisariacie, dokładnie wiedział jakie leki zażywa i nie było na ich liście nic mogącego wywołać halucynacje. Jeszcze wczoraj byćmoże uznałby to wszystko za przywidzenia i objawy zmęczenia. Dziś.. dziś stać go było na nieśmiałe wysunięcie wniosku że podejrzany przeprowadza demonstrację siły. A detektyw chcąc, nie chcąc podjął wyzwanie.
Jeszcze zanim którykolwiek się odezwał, rozpoczęli pewną grę, której wynik naprawdę ciężko było przewidzieć. Jak dużo ten cwaniak wie? Czy na pewno tak dużo, jak stara się zasugerować? Każde słowo, gest i decyzja powzięte w jego obecności musiały być dobrze przemyślane.

Taroth się popisywał, z jakiegoś powodu prężył swoje mistyczne muskuły, starając się go przerazić lub mu zaimponować. Jak dotąd zasadniczo skutecznie, ale dlaczego właściwie to robił?

Cohen miał wrażenie, że bydlę czuło przed nimi jakiś niezrozumiały respekt.

Uchwycił się tej myśli i nie pozwolił jej odejść.

To dawało siłę.

Niewiele, ale dość, by zdobyć się na opanowanie i nie uciec.


***

Z Alvaro było gorzej niż źle. Przejrzenie karty i pobieżny rzut oka na pacjenta nie pozostawiał cienia złudzeń ani nadziei. To był koniec słóżby, koniec życia jakie były ksiądz prowadził. Będzie miał szczęście, jeśli przeżyje najbliższe 72 godziny.
Żadnej ingerencji z zewnątrz, zwyczajny zawał. Niezdiagnozowana wieńcowka połaczona z wcześniej nie wykrytym tętniakiem. Objawy – zanik jakichkolwiek finkcji motorycznych ciała w połączeniu z wpełni sprawnymi funkcjami mózgu. Trudno o gorsze połączenie. W medyku mówili na ten stan "warzywko", ale nawet tak brutalne określenie nie oddawało istoty sprawy. Warzywa nie są świadome.
Wiedział, że Rafael go słyszy. Byćmoże nawet widzi. Cohen chciał mu coś powiedzieć, ale nie znalazł w sobie słów, które mogłyby być jakimkolwiek pocieszeniem w tej sytuacji.

Takie słowa zwyczajnie nie istniały.

Wybełkotał coś bez ładu i składu, po czym opuścił pokój.

Byćmoże wiele zdarzeń potoczyłoby się inaczej, gdyby zrozumiał, co kryło się za tym, co uznał za bezwarunkowy odruch mrugania.

***

Młodego, czarnoskórego policjanta, który miał nie odstępować Alvaro na krok Cohen znalazł w palarni. Roztrzęsionego i najwyraźniej wystraszonego sytuacją. Nie miał siły się na niego wściekać.

- Aspirant Stephen Jones. Zdaje się, że to nie jest najlepszy dzień w pańskiej karierze...

- Ehh, a pan to kto?

Cohen bez słowa dał młodemu potrzymać swoją odznakę.

- Zabezpieczył pan materiały o które prosiłem?

- A witam. Tak, wszytsko tak jak pan prosił detektywie

- Chciałby pan coś dodać, do tego o czym relacjonował pan przez telefon?

- Nie, wszytsko powiedziałem. Wypelnię stosowne raporty

- Dobrze - Cohen zabazpieczył dokumenty i telefon Alvaro w koperty i wpakował do kieszeni - zatem jest pan wolny, proszę odpocząć... ach i jeszcze jedno

- Tak?

- Może mi pan wyjaśnić jak telefon detektywa wydziału specjalnego znalazł się w rękach osoby trzeciej, zamiast najbliższego funkcjonariusza policji obecnego przy zdarzeniu?

- Ja.. - zająknął się - .. nie wiem.. on poprosił bym pobiegł do radia w samochodzie ... naszym.. i ja pobieglem. Nie myślałem o tym, chcialem wezwać pomoc.

- Dobrze. Może pan wracać do domu, funkcjonariusz Rivierra pana zmieni.

- Dziękuję

- I proszę porządnie wypełnić ten raport. Wewnętrzni są wściekli jak osy.

- Rozumiem, oczywiście.

Dzieciak był rozbity a Cohen zmęczony, a musiał zatrzymać siły na inną rozmowę. Westchnął i poklepał młodego po ramieniu.

- Wszyscy mieliśmy ciężki dzień. Gdybyś przypomniało ci się coś więcej, znasz już mój numer.


***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zLNh71lZLes[/MEDIA]

Odwlekał ten moment jak mógł. Nie miał najmniejszej ochoty iść do tej kawiarenki. Prosty, ludzki lęk wypełniał każdą komórkę jego ciała i błagał, by stąd odjechać jak najszybciej nie obracając się za siebie.
Nie pamiętał, co zamówił
Nie pamiętał, czy mu smakowało.
Pamiętał, że siedzieli we dwóch, przy czteroosobowym stoliku. Dokładnie naprzeciwko siebie. Czerń i biel rozdzielone stołem pokrytym równie zaściankową, co sterylną ceratą – o grotesko – ceratą pokrytą wzorem szachownicy.

Dobro przeciwko złu,

Rozum przeciwko magii,

Nowojorskie Ogary przeciwko Aniołom Metropolis.

Mecz zapowiada się pasjonująco.

Tyle archetypu i konwencji. Dla postronnego obserwatora to nie anielsko piękny, długowłosy i uśmiechnięty Taroth byłby wcieleniem zła, a właśnie odziany w czerń i blady jak upiór Patrick Cohen.

– No dobrze, doktorze lub profesorze Tarocie, Astarocie lub Abaddonie. Wiele pokus w życiu przezwyciężyłem, ale nie umiem przejść obojętnie wobec propozycji szczerej rozmowy z ust kogoś takiego jak pan. O czym chciał pan ze mną porozmawiać?

– O prowadzonym przez pana kolegę śledztwie. Myślę, że moge panu w nim pomoc. – rzekł, nadziewając na widelec ostatni kawałek kurczaka w sałatce – Ale najpierw zapytam, jak podobał się panu spacer po Mieście Miast?

– Nie byłem w Mieście Miast na spacerze. W jaki sposób może mi pan pomóc?

– Nikt nie udaje sie do Metropolis samodzielnie. Musiał pan otrzymac drobne wsparcie. Mogę pomóc znaleźć panu sprawcę. Mogę pomoc zamknąć sprawę i postawić winnego przed sądem. To samo proponowałem Alvaro jakiś czas temu. Odrzucił moją propozycję.

– Cóż, njawyraźniej zapomniał o tym wspomnieć. Jeśli posiada pan jakiekolwiek informacje, które mogą doprowadzić nas do sprawcy, chętnie pana wysłucham.

Nash Taroth spojrzał dziwnie na Cohena. Spokojnie i taksujacao - jakby wwiercał się w dno jego duszy.

– Powiedzmy, że pościg jest bezcelowy. Za dwa dni sprawca zgłosi się na komendę. Przyzna do wszystkiego. Czy to zadowoiliłoby pana i pana szefów? Śledztwo zostało by zakończone, jak sądzę.

Cohen w pierwszej chwili poczuł sie.. urażony. Potem spojrzał na rozmówcę, nieco zbity z tropu. Dobry Boże, on naprawdę myślał, że to takie proste. Taroth mógł być sobie samym szatanem, ale najwraźniej miał bardzo ograniczoną wiedzę o metodach działania policji. O mentalności Ogarów Mac Nammary najwyraźniej nie wiedział nic.

– Doktorze Taroth. Gdy spotkaliśmy się przed szpitalem, nie spytałem kim pan jest. Gdy spytał pan o aurę Miasta Miast, nie udawałem durnia odpowiadając, że owszem, przesiąkłem smogiem Nowego Jorku. Nie zrobiłem tego, z szacunku dla pańskiego czasu i inteligencji i miałem nadzieję, że odwdzięczy mi się pan tym samym.

Uśmiech na twarzy profesora poszerzył się. Przypominał kota zaczajonego na mysz.

– Obaj wiemy o jakim mieście NAPRAWDĘ mówię, detektywie. Sądzilem, że rolą polcijanta jest poznać prawdę. Sądziłem, ze pan jest człowiekiem, który chce zrozumieć co się wokół pana NAPRAWDĘ dzieje. . – mówił spokojnie, ale dobitnie i nie pozwalał sobie przerwać – Czyżbym źle pana ocenił? Czyzby, podobnie jak Alvaro, chciał poznac prawdę dopiero kiedy kopnie pana w tylek? Obaj wiemy, na kogo pan poluje. Wokół kogo zagęszcza pan sledztwo i gwarantuje panu - ściszył głos - ze osoba wokół której rozpuszcza swoje gończe psy ma niezbite alibii na czas, ktory pana interesuje! Chce pan zaryzkować wszystko stawiając na niepewne karty? Nie rozumiejąc niczego? Czy woli pan... zrozumieć.

– Odnoszę wrażenie, że zupełnie nie rozumie pan moich intencji. Ja nie poluję, panie Taroth. Podążam za tropem, nie za osobą. Interesuje mnie tylko i wyłącznie ten kto NAPRAWDĘ zabił. Kimkolwiek jest. Jeśli trop prowadzi przez Metropolis, przejdę przez Metropolis. Nie jest moim celem rozgryzanie natury wszechświata, a odnalezienie sprawcy jednego kontretnego przestępstwa. Jeśli człowiek, który zgłosi się do mnie za dwa dni nim będzie, przyrzekam panu, że zamknę śledztwo.

Zły znów się uśmiechnął. Tym razem z ... sympatią. Patrick nie odwzajemnił uśmiechu. Wciąż był zbyt wystraszony by pokazac na twarzy coś innego niż ciężki zespół Malcolma Brooka.

– Podoba mi się taka postawa, detektywie. Świadczy o panu jak najlepiej. Wie pan, że wiele rzeczy nie miało prawa nigdy sie wydarzyć. Ale .. jeden błąd może doprowadzić do kolejnych. Jest jak ten kamyczek, ktory porusza lawinę. Jeśli pan zechce, bedę z panem szczery. Wystarczy... poprosić.

– Czy do tej pory nie był pan szczery? Przyznam, że czuję się lekko rozczarowany. Proszę, niech pan spróbuje.

Taroth najwyraźniej czekał na ten moment odkąd Patrick odebrał jego telefon.

– Dobrze. Niech pan patrzy

Nagle świat wokół detektywa zapłonął.

Następnie wypełniła go ciemność i dym. Stał w czymś co wygląda jak zgliszcza. Poskręcane kawąłki metalu, kawałki betonu, cegieł , szklane przydymione kolce.
Byli tylko oni dwaj. Odarci z resztek pozorów.
Patrick Cohen – starzejący się, zmęczony i przerażony człowiek.
Oraz On – Potężny,. ponad trzymetrowy kolos z wielkimi, nietoperzowymi skrzydłami złożonymi za plecami. O obliczu przypominającym szpetnego lwa, z podobną grzywą włosow

– Chciał pan prawdy, doktorze. więc ją panu pokazuję. To Miasto Miast! – ryknęło monstrum – Pozwoiłem panu na nie spojrzeć. Uchyliłem kraty więzienia w ktorym pana trzymamy.

Maska opanowania rozleciała się jak domek z kart. Cohen patrzył wokół, rozszerzonymi do granic możliwości źrenicami. Wrażenia na pograniczu snu, krótkie wizje, falujące lustra... to wszystko było niczym. To tutaj działo się na jawie, było realne, namacalne i prawdziwe. Jego przerażenie nie byłoby większe, gdyby wyrzucono go z dachu wieżowca. Nie był w stanie wykrztusić słowa.

– Co pan teraz sądzi, doktorze? – Taroth triumfował – takiej szczerości pan oczekiwal?

Kolana ugięły się pod patologiem. Osunął się powoli, przysiadając na stopach. ciężko łapał powietrze, starając się nie wrzeszczeć. Rozpaczliwymi gestami rąk błagał, by demon przestał.

– Takiej szczerości pan OCZEKIWAŁ ? – teraz jego głos brzmiał już niczym ryk syreny przeciwmgielnej – ODPOWIEDZ!

Szkiełko i oko. Tego się trzymaliśmy i przy tym zostajemy.

Klik...


– TAK KURWA! – Coś w środku głowy Cohena przeskoczyło, by już nigdy nie wrócić na swoje miejsce. W oczach miał łzy, zaciśnięte pięści drżały, paznokcie wbijały się w skórę do krwi. – Tak! Prawda, cała prawda i tylko prawda.

Na drżących nogach podniósł się z kolan.

– Przez Miasto Miast czy choćby całe piekło, zawsze za tropem. – detektyw ponownie stanął twardo na ziemi, jaka by ona nie była. Ślepia osadzone w groteskowej, lwiej mordzie spoglądały na niego z góry z nieodgadnionym wyrazem.

– Zatem przejdźmy się, synu Adama. Chodź.

Cohen ruszył za bestią mechanicznym krokiem lunatyka, jednak z własnej woli. Czy ta lwia morda naprawdę nazwała go „synem Adama”? Przejście z roli upajającego się swoją potęgą demona do groteskowego Aslana, przewodnika po cholernej Antynarni, przyszło Tarothowi przerażająco łatwo.

– Trwa wojna, wiesz – powiedział kolos ni z tego ni z owego. – Wojna o was, ludzi. Wojna, w ktorej giną także niewinni ludzie. Czymże jest śmierć kilku z nich, jesli można ocalić miliardy innych.
Czy nawet sam Syn Boży nie poświecił się, by was ocalić. Moze trudno ci będzie w to uwierzyć, lecz tych ofiar nikt by nie zauwazył. Nie powiazał ze sobą, gdyby nie jeden droby kamyczek. Mac Nammara i jego omyłkowa identyfikacja ofiary. Wybrane dzieci miały .. wrocić do domow. Opłakać matki. Zacząć nowe życie i was ocalić. Teraz jednak zrobiliście coś... złego.

Szedł za przewodnikiem coraz głębiej w Popieprzoną Krainę Złych Czarów. Słuchając wywodu przyglądał się otaczającemu krajobrazowi. Pod krwistoczerwonym niebem rozpościerało się morze zrujnowanych budynków. Czerwienie, brazy, czerń i szarość. Gdzieniegdzie martwe drzewa wyrastające wprost z ruin, bądź wręcz w nie wrastających. Wyglądało to jak jakieś groteskowe szałasy. Czy ktoś mieszkał w tym miejscu? Wiele ścian pokrwały symbole podobne, do tych z jego snu, jednak to nie było dokładnie to samo miejsce. Cohen chłonął to wszystko, starając się zapamiętać tyle szczegółów ile zdołał. Jego fotograficzna pamięć zarzucała mózg terabajtami nowych danych.

– Są bezbronni. – ciągnęla Bestia – Nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Nie kotrolują się. Lecz nie powstrzyma to innych od dzialania. A ja nie moge ich ochronić. Lecz ty mozesz. Musisz ich wypuścić. Jeszcze dzisiejszej nocy. Nim bedzie za poźno. Zrob to, a ja ci dam zabojcę na talerzu oraz .. tego kto zmusił twego współpracownika by zapił się na śmierć. A jak spiszesz się dobrze to ...ocale Alvaro. Tak - smiechnął się pokazujac szereg nierownych kłow - ja mu to zrobiłem i ja moge to zmienić

Cohen zatrzymał się pośrodku drogi usłanej wyprutymi wnętrznościami jakichś rurociągów. Odezwał się po raz pierwszy odkąd ruszyli na ten osobliwy spacer.

Nash – wymówienie Astaroth w tym miejscu wydawało mu się ostatecznym ustąpieniem pola obłędowi – pamiętasz pierwsze słowa, którymi się do mnie zwróciłeś? W tym krótkim, parowyrazowym zdaniu były aż dwa kłamstwa. Nie nazywasz się Nash Taroth i nie dzwoniłeś z karetki. Dlaczego miałbym ci zaufać?

– Bo nie masz innej alternatywy, synu Adama.

– Urządzisz mnie jak Alvaro? Obawiam się, że wtedy twój misterny plan straci ostatnie szanse powodzenia.

– Nie urządzę cię jak Alvaro. Jeden zawał może się zdarzyć. Dwa byłyby nie na miejscu. Urządzę cię .. inaczej. – Żadnego ryczenia, żadnych popisów. Taroth zwyczajnie stwierdził fakt. I w tej jednej kwestii Patrick uwierzył mu bez zastrzeżeń. – Ale nie traktuj tego jako groźbę.

– Jak więc mam to traktować?

– Jako ...obietnicę. Jesteś człowiekeim ciekawym prawdy. A ja pokaze ci CAŁĄ prawdę OD RAZU.

Gdy Taroth uznał, że jego groźba wybrzmiała już wystarczjąco dobitnie oraz że jego rozmówca nie ma więcej pytań, podjął przerwany wątek.
– Obaj w tym momencie wiemy że nie zdolasz mi nic udowadnić, bo prawdę mówiąc tej nocy, kiedy sie to wydarzyło piłem z burmistrzem i setką innych ludzi na balu dobroczynnym. Ludzkie ciało ogranicza się do pobytu w jednym miejscu. Moje nie ma tych barier. Mogę byc w kilku miejscach jednocześnnie, doktorze Cohen. I moje alibi na ten wieczor jest niepodważalne. Daje panu alternatywę - współpraca bądź porażka

– Czy to przyznanie się do winy doktorze Taroth? – detektyw pozwolił sobie na tą odrobinę bezczelności. Uznał, że gdyby demon chciał go zeżreć zrobił by to już dawno.

– Przynanie się do winy. Oczywiście ze nie. Nie jestem winny. Ludzkie prawo nie moze sądzić kogoś, kto mu nie podlega.

– Odpuść sobie tą sofistykę, wiesz o czym mówię

– Nie zabiłem tych dzieciakow, jeśli o to pytasz. – odparł demon, po czym po raz kolejny dodał coś, co zmieniło sens jego wypowiedzi o sto osiemdziesiąt stopni – Ludzi nie da się zabić. Nie w ten sposób.

Cohen westchnął i postanowił odpuścić. Taroth mógł go w ten sposób zwodzić godzinami. A on bardzo chciał znaleźć się ponownie w świecie, który rozumiał. Możliwie bez składania jakichkolwiek wiążących deklaracji.

– A teraz - wrócimy doktorze i rozejdzeimy sie w swoje strony. Liczę na to, że zrozumie pan swoją prawdziwą sytuację.

– Wróćmy i rozejdźmy się w swoje strony – powtórzył głucho Cohen. Gdyby demon wiedział jaką ulgę czuł teraz doktor... szczęśliwie był zbyt zajęty wygłaszaniem kolejnych półprawd, przypuszczalnie fałszywych obietnic i deklaracji oraz kiepsko zaowalonych gróźb.

– Niech mi pan uwierzy, nie chciałby pan stanąc na tej linii frontu. Nie kazdy z moich braci i siostr jest tak wyrozumiały i łaskawy. Ma pan przyklad Marlona Vilaina. Ktory zapewne odmowił ... komuś. Ludzkie lęki to doskonała pożywka. Moze nie zechce pan uwierzyć, lecz ja jestem wam przychylny. Jedno piekło juz istnieje, nie chcialbym, by świat ludzi stal się jeszcze jednym. Nie lubię konkurencji.
Jesli chce pan zamknąć tą sprawę, doktorze, porszę spojrzeć na nią z szerszej perspektywy. Dużo szerszej niż ten grajdolek zwany Nowym Jorkiem. Dużo szerszej. Polubiłem pana. Postepuje pan .. rozważnie. To dobra cecha. Doceniam ją i przyznaję, podziwiam. Dokladnie kogos takiego szukałem. Tylko niech pan raz odpuści. Nic pan nie wskóra, a może pan wiele zmienić.

Gdy skończył mówić Cohen uświadomił sobie, że znów są w szpitalu w New City. Tylko usmeich Nasha Tharotha jest taki sam - drapieżny i potęzny.

– Do zobaczenia, doktorze Cohen, proszę życzyć zdrowia detektywowi Alvaro. Pradopodobnie ocaliłem mu życie.

– Do zobaczenia... – Patrick wciąż starał się odnaleźć na nowo we własnej rzeczywistości – Doktorze Taroth, niezależnie od wszystkiego jestem zobowiązany pana przesłuchać. Czy dar bilokacji pozwoli panu wpaść jutro na posterunek?

– Stawię się tam o dziewiątej rano. Pasuje to panu?

– Idealnie, i proszę wziąć ze sobą – Cohen spojrzał w notatki – "muskularnie zbudowaneho i wytatuowanego gościa", który był przy zajściu w rezydencji Durranta.

– Nazywa się Caspian Warchild.

– Żaden z was nie pofatygował się by wymyślić choć trochę wiarygodne imię, co?

– To nie są imiona - odpowiedział z uśmiechem. – To nasze ... ISTOTY

– Pańska istota zdaje się dość zmienna.. – mruknął Cohen bardziej do siebie, niż do oddalającego się Tarotha i ruszył do góry. Przed wyjazdem chciał po raz ostatni zajrzeć do Alvaro i wydać dyspozycje mundorowym. Cały zespół czekało pracowite popołudnie i jeszcze bardziej pracowita noc.

Punkt dla Nowojorskich Ogarów czy Aniołów Metropolis?

Chyba żartujesz staruszku. Ta rozmowa była zaledwie gwizdkiem rozpoczynającym mecz.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 30-08-2010 o 19:06. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline