Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-08-2010, 20:38   #61
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Opuścili Nowy Jork i teraz radiowóz pędził podmiejską drogą nieco powyżej najwyższej rozsądnej prędkości. John Rivierra, poza dużym doświadczeniem w niebezpiecznej robocie w terenie, był doskonałym kierowcą. Podmiejskie osiedla domków jednorodzinnych i kolejne farmy migały za oknami radiowozu jak przewijany film. Siedzący obok kierowcy Paulo Malacarro oparł swój wielki, łysy łeb o szybę i znudzonym wzrokiem obserwował otoczenie. Siedzący z tyłu Patrick Cohen, jako jedyny w radiowozie zapięty pasami bezpieczeństwa, kurczowo trzymał się uchwytu przy drzwiach i prowadził ożywioną debatę telefoniczną.

– Faktycznie bardzo dziwne. Dobrze Trish, powtórzcie ile razy trzeba, żeby uzyskać pewność. – Walentov próbowała się dodzwonić, odkąd ruszyli spod komendy, ale ze względu na wycie syreny mogli normalnie porozmawiać dopiero teraz – DNA krwi może się nie zgadzać, bo obaj prawdopodobnie zostali niedawno poddani transfuzji. Pobieżcie z jakiegoś innego źródła. Ślina, włosy .... tak, dokładnie tak. Jak się okaże, że to nie pomyłka, dajcie to do analizy genetycznej, niech wyciągną z tego ile się da. ... mhm... a właśnie, transfuzja: sprawdziliście, czy nie mają jakichś śladów po drenach? ... Zrobione w noc morderstwa, albo dzień wcześniej? Doskonale – okoliczności sprawiały, że trudno mu było wykrzesać entuzjazm, ale czył pewną satysfakcję. Niezupełnie tego się spodziewał, ale mieli już podstawy do aresztowania conajmniej jednej gnidy zamieszanej w tą sprawę. Pożegnał się z Walentov, na koniec informując, że może zniknąć z zasięgu kmórki i w razie czego ufa jej w kwestii doboru dalszych badań w zależności od tego co wykarzą testy.

Radiowóz zatrzymał się z piskiem opon niemal dokładnie w momencie, w którym Cohen odłożył słuchawkę. Nash Taroth czekał przed szpitalem. Mimo pozorów przyjacielskiego wyglądu, detektyw wyraźnie czuł ciężar jego spojrzenia.
Czuł też coś wiecej: krew, zapach palonego ciała i włosow oraz – odniósł takie wrażenie - krzyki unoszące się gdzieś wokół jego majestatycznej sylwetki. Czy Taroth robił to specjalnie? A może umysł Patricka zwyczajnie zaczął odmawiać posłuszeństwa. Po dzisiejszym dniu... powinien się cieszyć, że nie widzi u profesora rogów i kopyt.
Cohen zażył podwójną dawkę białych pastylek z rzadko używanego pudełka i wysiadł z samochodu. Ruszył w stronę wejścia do szpitala, a aspiranci podążyli za nim, z minami i postawą, jakby eskortowali co najmniej konwój prezydencki.

Ciepły uśmiech na twarzy Tarotha mógłby topić lodowce. Nie da sie nie lubić takiego uśmiechu. Wyciągnął rękę na powitanie. Wymienili mocny, zdecydowany uścisk dłoni. Wrażenie ognia i krzykow nasiliło sie przy kontakcie, detektyw poczuł dziwną moc bijącą z tej smukłej dłoni. Przez chwilę, ułamek uderzenia serca, widział cień ogromnych skrzydeł i zniekształconą twarz.

Patrick Cohen, rozmawialiśmy przez telefon. Co z detektywem Alvaro? – nie czekając na odpowiedź ruszył w stronę izby przyjęć, zachęcając rozmówce gestem, by poszedł za nim.

– Nie najlepiej – powiedział Wąż szczerym, zatroskanym glosem – Ma rozległy zawał połączony z wylewem. Lekarze nie rokują najlepiej, ale coz oni mogą wiedzieć, prawda?

Patrick tylko pozornie zignorował ostatnią, osobliwą uwagę.

– Był pan tam – gdy tylko mundurowi zostali parę metrów z tyłu, Taroth ściszył głos do szeptu – W Metropolis. Czuję na panu aurę Miasta Miast. Możemy szczerze porozmawiać? Sami?


– Byłem dziś w wielu miejscach. – Zbył go detektyw, uderzając dwukrotnie w dzwonek wystawiony na dyżurce. A niech ma cholerny potępieniec materiał do przemyśleń. Udawana obojętność stawała się dla Cohena w ostatnich dniach niebezpiecznie zwyczajną postawą w relacjach międzyludzkich. Z niepokojem stwierdził że upodabnia się do Malcolma Brooka. – jeśli pan pozwoli, chciałbym najpierw rzucić okiem co z moim współpracownikiem. Później z przyjemnością z panem porozmawiam.

– Rozmowa moze dotyczyć współpracowanika. Ale oczywiście, poczekam w kawiarence przyszpitalnej. – rzekł Taroth, najwyraźniej zupełnie niezrażony. – Podają tam nadspodziewanie smaczną sałatkę z kurczakmiem.

Oddalił się odprowadzony czujnym spojrzeniem aspirantów. Malacarro spojrzał pytająco na Cohena, ale ten tylko pokręcił głową. W tym samym momencie zjawiła się pielęgniarka, która poprowadziła całą trójkę na piętro.

Patrick nie ufał Tarothowi jak psu i chciał zobaczyć Alvaro na własne oczy, by uwierzyć w historię z zawałem. Choć to tylko część prawdy i zaledwie jeden z powodów, dla których kazał na siebie czekać.
Skrzydła, smród, cała ta złowroga aura, która otaczała Tarotha, zebrane do kupy z mistycznymi doświadczeniami ostatniej doby, przeraziły Patricka dużo bardziej, niż chciał to przyznać przed samym sobą. Wbrew obiegowej opinii na komisariacie, dokładnie wiedział jakie leki zażywa i nie było na ich liście nic mogącego wywołać halucynacje. Jeszcze wczoraj byćmoże uznałby to wszystko za przywidzenia i objawy zmęczenia. Dziś.. dziś stać go było na nieśmiałe wysunięcie wniosku że podejrzany przeprowadza demonstrację siły. A detektyw chcąc, nie chcąc podjął wyzwanie.
Jeszcze zanim którykolwiek się odezwał, rozpoczęli pewną grę, której wynik naprawdę ciężko było przewidzieć. Jak dużo ten cwaniak wie? Czy na pewno tak dużo, jak stara się zasugerować? Każde słowo, gest i decyzja powzięte w jego obecności musiały być dobrze przemyślane.

Taroth się popisywał, z jakiegoś powodu prężył swoje mistyczne muskuły, starając się go przerazić lub mu zaimponować. Jak dotąd zasadniczo skutecznie, ale dlaczego właściwie to robił?

Cohen miał wrażenie, że bydlę czuło przed nimi jakiś niezrozumiały respekt.

Uchwycił się tej myśli i nie pozwolił jej odejść.

To dawało siłę.

Niewiele, ale dość, by zdobyć się na opanowanie i nie uciec.


***

Z Alvaro było gorzej niż źle. Przejrzenie karty i pobieżny rzut oka na pacjenta nie pozostawiał cienia złudzeń ani nadziei. To był koniec słóżby, koniec życia jakie były ksiądz prowadził. Będzie miał szczęście, jeśli przeżyje najbliższe 72 godziny.
Żadnej ingerencji z zewnątrz, zwyczajny zawał. Niezdiagnozowana wieńcowka połaczona z wcześniej nie wykrytym tętniakiem. Objawy – zanik jakichkolwiek finkcji motorycznych ciała w połączeniu z wpełni sprawnymi funkcjami mózgu. Trudno o gorsze połączenie. W medyku mówili na ten stan "warzywko", ale nawet tak brutalne określenie nie oddawało istoty sprawy. Warzywa nie są świadome.
Wiedział, że Rafael go słyszy. Byćmoże nawet widzi. Cohen chciał mu coś powiedzieć, ale nie znalazł w sobie słów, które mogłyby być jakimkolwiek pocieszeniem w tej sytuacji.

Takie słowa zwyczajnie nie istniały.

Wybełkotał coś bez ładu i składu, po czym opuścił pokój.

Byćmoże wiele zdarzeń potoczyłoby się inaczej, gdyby zrozumiał, co kryło się za tym, co uznał za bezwarunkowy odruch mrugania.

***

Młodego, czarnoskórego policjanta, który miał nie odstępować Alvaro na krok Cohen znalazł w palarni. Roztrzęsionego i najwyraźniej wystraszonego sytuacją. Nie miał siły się na niego wściekać.

- Aspirant Stephen Jones. Zdaje się, że to nie jest najlepszy dzień w pańskiej karierze...

- Ehh, a pan to kto?

Cohen bez słowa dał młodemu potrzymać swoją odznakę.

- Zabezpieczył pan materiały o które prosiłem?

- A witam. Tak, wszytsko tak jak pan prosił detektywie

- Chciałby pan coś dodać, do tego o czym relacjonował pan przez telefon?

- Nie, wszytsko powiedziałem. Wypelnię stosowne raporty

- Dobrze - Cohen zabazpieczył dokumenty i telefon Alvaro w koperty i wpakował do kieszeni - zatem jest pan wolny, proszę odpocząć... ach i jeszcze jedno

- Tak?

- Może mi pan wyjaśnić jak telefon detektywa wydziału specjalnego znalazł się w rękach osoby trzeciej, zamiast najbliższego funkcjonariusza policji obecnego przy zdarzeniu?

- Ja.. - zająknął się - .. nie wiem.. on poprosił bym pobiegł do radia w samochodzie ... naszym.. i ja pobieglem. Nie myślałem o tym, chcialem wezwać pomoc.

- Dobrze. Może pan wracać do domu, funkcjonariusz Rivierra pana zmieni.

- Dziękuję

- I proszę porządnie wypełnić ten raport. Wewnętrzni są wściekli jak osy.

- Rozumiem, oczywiście.

Dzieciak był rozbity a Cohen zmęczony, a musiał zatrzymać siły na inną rozmowę. Westchnął i poklepał młodego po ramieniu.

- Wszyscy mieliśmy ciężki dzień. Gdybyś przypomniało ci się coś więcej, znasz już mój numer.


***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=zLNh71lZLes[/MEDIA]

Odwlekał ten moment jak mógł. Nie miał najmniejszej ochoty iść do tej kawiarenki. Prosty, ludzki lęk wypełniał każdą komórkę jego ciała i błagał, by stąd odjechać jak najszybciej nie obracając się za siebie.
Nie pamiętał, co zamówił
Nie pamiętał, czy mu smakowało.
Pamiętał, że siedzieli we dwóch, przy czteroosobowym stoliku. Dokładnie naprzeciwko siebie. Czerń i biel rozdzielone stołem pokrytym równie zaściankową, co sterylną ceratą – o grotesko – ceratą pokrytą wzorem szachownicy.

Dobro przeciwko złu,

Rozum przeciwko magii,

Nowojorskie Ogary przeciwko Aniołom Metropolis.

Mecz zapowiada się pasjonująco.

Tyle archetypu i konwencji. Dla postronnego obserwatora to nie anielsko piękny, długowłosy i uśmiechnięty Taroth byłby wcieleniem zła, a właśnie odziany w czerń i blady jak upiór Patrick Cohen.

– No dobrze, doktorze lub profesorze Tarocie, Astarocie lub Abaddonie. Wiele pokus w życiu przezwyciężyłem, ale nie umiem przejść obojętnie wobec propozycji szczerej rozmowy z ust kogoś takiego jak pan. O czym chciał pan ze mną porozmawiać?

– O prowadzonym przez pana kolegę śledztwie. Myślę, że moge panu w nim pomoc. – rzekł, nadziewając na widelec ostatni kawałek kurczaka w sałatce – Ale najpierw zapytam, jak podobał się panu spacer po Mieście Miast?

– Nie byłem w Mieście Miast na spacerze. W jaki sposób może mi pan pomóc?

– Nikt nie udaje sie do Metropolis samodzielnie. Musiał pan otrzymac drobne wsparcie. Mogę pomóc znaleźć panu sprawcę. Mogę pomoc zamknąć sprawę i postawić winnego przed sądem. To samo proponowałem Alvaro jakiś czas temu. Odrzucił moją propozycję.

– Cóż, njawyraźniej zapomniał o tym wspomnieć. Jeśli posiada pan jakiekolwiek informacje, które mogą doprowadzić nas do sprawcy, chętnie pana wysłucham.

Nash Taroth spojrzał dziwnie na Cohena. Spokojnie i taksujacao - jakby wwiercał się w dno jego duszy.

– Powiedzmy, że pościg jest bezcelowy. Za dwa dni sprawca zgłosi się na komendę. Przyzna do wszystkiego. Czy to zadowoiliłoby pana i pana szefów? Śledztwo zostało by zakończone, jak sądzę.

Cohen w pierwszej chwili poczuł sie.. urażony. Potem spojrzał na rozmówcę, nieco zbity z tropu. Dobry Boże, on naprawdę myślał, że to takie proste. Taroth mógł być sobie samym szatanem, ale najwraźniej miał bardzo ograniczoną wiedzę o metodach działania policji. O mentalności Ogarów Mac Nammary najwyraźniej nie wiedział nic.

– Doktorze Taroth. Gdy spotkaliśmy się przed szpitalem, nie spytałem kim pan jest. Gdy spytał pan o aurę Miasta Miast, nie udawałem durnia odpowiadając, że owszem, przesiąkłem smogiem Nowego Jorku. Nie zrobiłem tego, z szacunku dla pańskiego czasu i inteligencji i miałem nadzieję, że odwdzięczy mi się pan tym samym.

Uśmiech na twarzy profesora poszerzył się. Przypominał kota zaczajonego na mysz.

– Obaj wiemy o jakim mieście NAPRAWDĘ mówię, detektywie. Sądzilem, że rolą polcijanta jest poznać prawdę. Sądziłem, ze pan jest człowiekiem, który chce zrozumieć co się wokół pana NAPRAWDĘ dzieje. . – mówił spokojnie, ale dobitnie i nie pozwalał sobie przerwać – Czyżbym źle pana ocenił? Czyzby, podobnie jak Alvaro, chciał poznac prawdę dopiero kiedy kopnie pana w tylek? Obaj wiemy, na kogo pan poluje. Wokół kogo zagęszcza pan sledztwo i gwarantuje panu - ściszył głos - ze osoba wokół której rozpuszcza swoje gończe psy ma niezbite alibii na czas, ktory pana interesuje! Chce pan zaryzkować wszystko stawiając na niepewne karty? Nie rozumiejąc niczego? Czy woli pan... zrozumieć.

– Odnoszę wrażenie, że zupełnie nie rozumie pan moich intencji. Ja nie poluję, panie Taroth. Podążam za tropem, nie za osobą. Interesuje mnie tylko i wyłącznie ten kto NAPRAWDĘ zabił. Kimkolwiek jest. Jeśli trop prowadzi przez Metropolis, przejdę przez Metropolis. Nie jest moim celem rozgryzanie natury wszechświata, a odnalezienie sprawcy jednego kontretnego przestępstwa. Jeśli człowiek, który zgłosi się do mnie za dwa dni nim będzie, przyrzekam panu, że zamknę śledztwo.

Zły znów się uśmiechnął. Tym razem z ... sympatią. Patrick nie odwzajemnił uśmiechu. Wciąż był zbyt wystraszony by pokazac na twarzy coś innego niż ciężki zespół Malcolma Brooka.

– Podoba mi się taka postawa, detektywie. Świadczy o panu jak najlepiej. Wie pan, że wiele rzeczy nie miało prawa nigdy sie wydarzyć. Ale .. jeden błąd może doprowadzić do kolejnych. Jest jak ten kamyczek, ktory porusza lawinę. Jeśli pan zechce, bedę z panem szczery. Wystarczy... poprosić.

– Czy do tej pory nie był pan szczery? Przyznam, że czuję się lekko rozczarowany. Proszę, niech pan spróbuje.

Taroth najwyraźniej czekał na ten moment odkąd Patrick odebrał jego telefon.

– Dobrze. Niech pan patrzy

Nagle świat wokół detektywa zapłonął.

Następnie wypełniła go ciemność i dym. Stał w czymś co wygląda jak zgliszcza. Poskręcane kawąłki metalu, kawałki betonu, cegieł , szklane przydymione kolce.
Byli tylko oni dwaj. Odarci z resztek pozorów.
Patrick Cohen – starzejący się, zmęczony i przerażony człowiek.
Oraz On – Potężny,. ponad trzymetrowy kolos z wielkimi, nietoperzowymi skrzydłami złożonymi za plecami. O obliczu przypominającym szpetnego lwa, z podobną grzywą włosow

– Chciał pan prawdy, doktorze. więc ją panu pokazuję. To Miasto Miast! – ryknęło monstrum – Pozwoiłem panu na nie spojrzeć. Uchyliłem kraty więzienia w ktorym pana trzymamy.

Maska opanowania rozleciała się jak domek z kart. Cohen patrzył wokół, rozszerzonymi do granic możliwości źrenicami. Wrażenia na pograniczu snu, krótkie wizje, falujące lustra... to wszystko było niczym. To tutaj działo się na jawie, było realne, namacalne i prawdziwe. Jego przerażenie nie byłoby większe, gdyby wyrzucono go z dachu wieżowca. Nie był w stanie wykrztusić słowa.

– Co pan teraz sądzi, doktorze? – Taroth triumfował – takiej szczerości pan oczekiwal?

Kolana ugięły się pod patologiem. Osunął się powoli, przysiadając na stopach. ciężko łapał powietrze, starając się nie wrzeszczeć. Rozpaczliwymi gestami rąk błagał, by demon przestał.

– Takiej szczerości pan OCZEKIWAŁ ? – teraz jego głos brzmiał już niczym ryk syreny przeciwmgielnej – ODPOWIEDZ!

Szkiełko i oko. Tego się trzymaliśmy i przy tym zostajemy.

Klik...


– TAK KURWA! – Coś w środku głowy Cohena przeskoczyło, by już nigdy nie wrócić na swoje miejsce. W oczach miał łzy, zaciśnięte pięści drżały, paznokcie wbijały się w skórę do krwi. – Tak! Prawda, cała prawda i tylko prawda.

Na drżących nogach podniósł się z kolan.

– Przez Miasto Miast czy choćby całe piekło, zawsze za tropem. – detektyw ponownie stanął twardo na ziemi, jaka by ona nie była. Ślepia osadzone w groteskowej, lwiej mordzie spoglądały na niego z góry z nieodgadnionym wyrazem.

– Zatem przejdźmy się, synu Adama. Chodź.

Cohen ruszył za bestią mechanicznym krokiem lunatyka, jednak z własnej woli. Czy ta lwia morda naprawdę nazwała go „synem Adama”? Przejście z roli upajającego się swoją potęgą demona do groteskowego Aslana, przewodnika po cholernej Antynarni, przyszło Tarothowi przerażająco łatwo.

– Trwa wojna, wiesz – powiedział kolos ni z tego ni z owego. – Wojna o was, ludzi. Wojna, w ktorej giną także niewinni ludzie. Czymże jest śmierć kilku z nich, jesli można ocalić miliardy innych.
Czy nawet sam Syn Boży nie poświecił się, by was ocalić. Moze trudno ci będzie w to uwierzyć, lecz tych ofiar nikt by nie zauwazył. Nie powiazał ze sobą, gdyby nie jeden droby kamyczek. Mac Nammara i jego omyłkowa identyfikacja ofiary. Wybrane dzieci miały .. wrocić do domow. Opłakać matki. Zacząć nowe życie i was ocalić. Teraz jednak zrobiliście coś... złego.

Szedł za przewodnikiem coraz głębiej w Popieprzoną Krainę Złych Czarów. Słuchając wywodu przyglądał się otaczającemu krajobrazowi. Pod krwistoczerwonym niebem rozpościerało się morze zrujnowanych budynków. Czerwienie, brazy, czerń i szarość. Gdzieniegdzie martwe drzewa wyrastające wprost z ruin, bądź wręcz w nie wrastających. Wyglądało to jak jakieś groteskowe szałasy. Czy ktoś mieszkał w tym miejscu? Wiele ścian pokrwały symbole podobne, do tych z jego snu, jednak to nie było dokładnie to samo miejsce. Cohen chłonął to wszystko, starając się zapamiętać tyle szczegółów ile zdołał. Jego fotograficzna pamięć zarzucała mózg terabajtami nowych danych.

– Są bezbronni. – ciągnęla Bestia – Nie wiedzą, co się z nimi dzieje. Nie kotrolują się. Lecz nie powstrzyma to innych od dzialania. A ja nie moge ich ochronić. Lecz ty mozesz. Musisz ich wypuścić. Jeszcze dzisiejszej nocy. Nim bedzie za poźno. Zrob to, a ja ci dam zabojcę na talerzu oraz .. tego kto zmusił twego współpracownika by zapił się na śmierć. A jak spiszesz się dobrze to ...ocale Alvaro. Tak - smiechnął się pokazujac szereg nierownych kłow - ja mu to zrobiłem i ja moge to zmienić

Cohen zatrzymał się pośrodku drogi usłanej wyprutymi wnętrznościami jakichś rurociągów. Odezwał się po raz pierwszy odkąd ruszyli na ten osobliwy spacer.

Nash – wymówienie Astaroth w tym miejscu wydawało mu się ostatecznym ustąpieniem pola obłędowi – pamiętasz pierwsze słowa, którymi się do mnie zwróciłeś? W tym krótkim, parowyrazowym zdaniu były aż dwa kłamstwa. Nie nazywasz się Nash Taroth i nie dzwoniłeś z karetki. Dlaczego miałbym ci zaufać?

– Bo nie masz innej alternatywy, synu Adama.

– Urządzisz mnie jak Alvaro? Obawiam się, że wtedy twój misterny plan straci ostatnie szanse powodzenia.

– Nie urządzę cię jak Alvaro. Jeden zawał może się zdarzyć. Dwa byłyby nie na miejscu. Urządzę cię .. inaczej. – Żadnego ryczenia, żadnych popisów. Taroth zwyczajnie stwierdził fakt. I w tej jednej kwestii Patrick uwierzył mu bez zastrzeżeń. – Ale nie traktuj tego jako groźbę.

– Jak więc mam to traktować?

– Jako ...obietnicę. Jesteś człowiekeim ciekawym prawdy. A ja pokaze ci CAŁĄ prawdę OD RAZU.

Gdy Taroth uznał, że jego groźba wybrzmiała już wystarczjąco dobitnie oraz że jego rozmówca nie ma więcej pytań, podjął przerwany wątek.
– Obaj w tym momencie wiemy że nie zdolasz mi nic udowadnić, bo prawdę mówiąc tej nocy, kiedy sie to wydarzyło piłem z burmistrzem i setką innych ludzi na balu dobroczynnym. Ludzkie ciało ogranicza się do pobytu w jednym miejscu. Moje nie ma tych barier. Mogę byc w kilku miejscach jednocześnnie, doktorze Cohen. I moje alibi na ten wieczor jest niepodważalne. Daje panu alternatywę - współpraca bądź porażka

– Czy to przyznanie się do winy doktorze Taroth? – detektyw pozwolił sobie na tą odrobinę bezczelności. Uznał, że gdyby demon chciał go zeżreć zrobił by to już dawno.

– Przynanie się do winy. Oczywiście ze nie. Nie jestem winny. Ludzkie prawo nie moze sądzić kogoś, kto mu nie podlega.

– Odpuść sobie tą sofistykę, wiesz o czym mówię

– Nie zabiłem tych dzieciakow, jeśli o to pytasz. – odparł demon, po czym po raz kolejny dodał coś, co zmieniło sens jego wypowiedzi o sto osiemdziesiąt stopni – Ludzi nie da się zabić. Nie w ten sposób.

Cohen westchnął i postanowił odpuścić. Taroth mógł go w ten sposób zwodzić godzinami. A on bardzo chciał znaleźć się ponownie w świecie, który rozumiał. Możliwie bez składania jakichkolwiek wiążących deklaracji.

– A teraz - wrócimy doktorze i rozejdzeimy sie w swoje strony. Liczę na to, że zrozumie pan swoją prawdziwą sytuację.

– Wróćmy i rozejdźmy się w swoje strony – powtórzył głucho Cohen. Gdyby demon wiedział jaką ulgę czuł teraz doktor... szczęśliwie był zbyt zajęty wygłaszaniem kolejnych półprawd, przypuszczalnie fałszywych obietnic i deklaracji oraz kiepsko zaowalonych gróźb.

– Niech mi pan uwierzy, nie chciałby pan stanąc na tej linii frontu. Nie kazdy z moich braci i siostr jest tak wyrozumiały i łaskawy. Ma pan przyklad Marlona Vilaina. Ktory zapewne odmowił ... komuś. Ludzkie lęki to doskonała pożywka. Moze nie zechce pan uwierzyć, lecz ja jestem wam przychylny. Jedno piekło juz istnieje, nie chcialbym, by świat ludzi stal się jeszcze jednym. Nie lubię konkurencji.
Jesli chce pan zamknąć tą sprawę, doktorze, porszę spojrzeć na nią z szerszej perspektywy. Dużo szerszej niż ten grajdolek zwany Nowym Jorkiem. Dużo szerszej. Polubiłem pana. Postepuje pan .. rozważnie. To dobra cecha. Doceniam ją i przyznaję, podziwiam. Dokladnie kogos takiego szukałem. Tylko niech pan raz odpuści. Nic pan nie wskóra, a może pan wiele zmienić.

Gdy skończył mówić Cohen uświadomił sobie, że znów są w szpitalu w New City. Tylko usmeich Nasha Tharotha jest taki sam - drapieżny i potęzny.

– Do zobaczenia, doktorze Cohen, proszę życzyć zdrowia detektywowi Alvaro. Pradopodobnie ocaliłem mu życie.

– Do zobaczenia... – Patrick wciąż starał się odnaleźć na nowo we własnej rzeczywistości – Doktorze Taroth, niezależnie od wszystkiego jestem zobowiązany pana przesłuchać. Czy dar bilokacji pozwoli panu wpaść jutro na posterunek?

– Stawię się tam o dziewiątej rano. Pasuje to panu?

– Idealnie, i proszę wziąć ze sobą – Cohen spojrzał w notatki – "muskularnie zbudowaneho i wytatuowanego gościa", który był przy zajściu w rezydencji Durranta.

– Nazywa się Caspian Warchild.

– Żaden z was nie pofatygował się by wymyślić choć trochę wiarygodne imię, co?

– To nie są imiona - odpowiedział z uśmiechem. – To nasze ... ISTOTY

– Pańska istota zdaje się dość zmienna.. – mruknął Cohen bardziej do siebie, niż do oddalającego się Tarotha i ruszył do góry. Przed wyjazdem chciał po raz ostatni zajrzeć do Alvaro i wydać dyspozycje mundorowym. Cały zespół czekało pracowite popołudnie i jeszcze bardziej pracowita noc.

Punkt dla Nowojorskich Ogarów czy Aniołów Metropolis?

Chyba żartujesz staruszku. Ta rozmowa była zaledwie gwizdkiem rozpoczynającym mecz.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 30-08-2010 o 19:06. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 27-08-2010, 23:00   #62
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Terrence Baldrick


W życiu ludzkim są różne momenty, które decydują o wielu sprawach. Ktoś wychodzi z domu o minutę później, niż codziennie i wpada pod rozpędzony samochód. Ktoś inny spóźnia się na samolot, który – jak się okazuje – spada potem w dół i rozbija się w metalowe, poskręcane szczątki. O tym, jak wygląda jego dalsze życie decydują te niewielkie odcinki czasu. Ulotne, jak skrzydła motyla.

Karetki jechały zatłoczonymi ulicami Nowego Yorku przebijając się przez mrowie pojazdów. Czytałeś wycinki z gazet podarowane ci przez anonimowe źródło słuchając, jak kierowca zalewa stekiem bluzg innych użytkowników dróg, jak trąbi klaksonem, jak korzystając z radia wypytuje śmigłowiec o trasę przejazdu. W takim ścisku nawet syrena niewiele pomoże.
Pozostawiłeś mu jego pracę, a sam zająłeś się dokładniejszym czytaniem kserokopii.

- Co jest, kurwa – zaniepokojony głos kierowcy oderwał cię od lektury.

- Ja pierdolę! – usłyszałeś słowa wypowiedziane z przerażeniem. – Gdzie my, kurwa, jesteśmy. To nie jest pieprzony Bronx!

Spojrzałeś prze okno i ze zgrozą musiałeś przyznać rację kierowcy.

Wokół was znikły znajome budynki ustępując miejsca ruinom. Ulica wyglądała, jakby samochód został wyrwany z rzeczywistości, którą znałeś i ciśnięty do jakiejś zrujnowanej przez wielką wojnę metropolii. Z nieba znikło słońce. Przesłaniała je teraz gruba warstwa grafitowych chmur, łyskająca krwistą czerwienią. Czułeś drażniący płuca smród siarkowodoru.



Z osłupienia wyrwał cię przerażający wrzask z tyłu karetki. Odwróciłeś się widząc, jak na małą szybkę, przez którą ochrona mogła zajrzeć do części z przewożonym więźniem, bryzga czerwień krwi.

W sekundę później samochodem zatrzęsło. Tył karetki podskoczył, a potem gwałtownie opadł na koła. Tylna ośka pękła z trzaskiem. Coś zaczęło walić z przeraźliwą siłą z tył. Łoskot i wstrząsy uderzeń szarpały całym samochodem. Czerwień krwi nie pozwalała jednak dostrzec niczego, co działo się w przedziale medycznym.

- Kurwa – wyszeptał kierowca pobielałymi wargami szarpiąc cię gwałtownie za ramię i wskazując coś z przodu auta.

Odruchowo zerknąłeś we wskazanym kierunku i zamarłeś.

To był, kurwa, jakiś koszmar.

Na stercie gruzu pojawiło się COŚ.

Wyglądało jak człowiek w skórzanym uniformie, któremu gigantyczny kolec przebił twarz. Co jednak najwyraźniej nie przeszkadzało mu w kierowaniu się w waszą stronę



W tym momencie tylne drzwi karetki zostały wyrwane z zawiasów. Człowiek z kolcem w twarzy wydał z siebie jakiś dziwaczny, groteskowy dźwięk i ruszył ostro w stronę karetki.
Nagle zawył, niczym obity pies, pochylił się i na czworakach czmychnął w ruiny.

Zza karetki wyszedł Malcolm Brook. Jego ciało pokrywały dziwaczne tatuaże, włosy jaśniały światłem, a z pleców unosiły mu się świetliste wstęgi, niczym dziwaczne skrzydła.

- Oż kurwa! – wydukał z siebie kierowca.

Nagle w jednym z wypalonych okien pojawił się ktoś nowy. Jakaś paskudną gęba.



Tego już było kierowcy za dużo. Stracił nad sobą kontrolę i rzucił się w panice w stronę ruin.



RAFAEL ALVARO


Leżałeś. Tyle mogłeś jedynie zrobić. Leżałeś uwięziony w skorupie ciała a gumowe rurki sączyły ci rożne płyny do organizmu. Tylko te rurki i dreny pozwalały ci żyć.

Życie w tej chwili jawiło się jako piekło. Straszniejsze i stokroć gorsze, niż potrafiłeś sobie wyobrazić.

Leżałeś, uwięziony w skorupie ciała.
Sterta mięcha. Nic niewarta i zbędna.

Maszyny robiły monotonne pik, pik, pik. Strażnicy twego upokorzenia. Bezduszne i bezcielesne. Maszyny.

Znużony ich pracą zasnąłeś.

Obudziłeś się w pustym pomieszczeniu. Odrapane ściany, surowy, szary beton w odcieniach tej ponurej, wilgotnej szarości. Farba ze ścian schodziła niczym skóra z trędowatego. łuszczyła się, niczym żywa tkanka – wylinka węża lub owada.

Słyszałeś zawodzenie wiatru załamującego się w pustych pomieszczeniach.

Łóżko, na którym leżałeś było stare, zniszczone i straszliwie skrzypiało przy najlżejszym poruszeniu ciała. PORUSZENIU! Mogłeś się poruszyć! Już nie byłeś sparaliżowany.

YouTube - Broadcast Yourself.

Gdzieś z wnętrza opustoszałego budynku dało się słyszeć dziwne odgłosy. Jakby czyjś szept. Wyjątkowo głośny szept. Poczułeś także wyraźnie zapach papierosowego dymu.

- Alvaro – zdawał się szeptać ów głos.



dr PATRICK COHEN



Rozmowa z Nash Tharothem rozbiła cię całkowicie. To co ujrzałeś, to co powiedział – to wszystko było przytłaczające.
Czułeś się niczym pył na butach Kosmosu. Nic nie warty. Niezauważalny.

Nie wiedziałeś, co sadzić o tym.. demonie. Jak zrozumieć jego intencje? Czy w ogóle było to możliwe?

Po uspokojeniu nerwów pogadałeś chwilę z doktorem Robbem Sarrenem, który zajmował się Alvaro. Sympatyczny staruszek był mocno przejęty sytuacją, jaka spotkała twojego kolegę. Przez chwile pogawędziliście na tematy związane z kruchą. Ludzką egzystencją i to w jakiś dziwny sposób poprawiło twoje samopoczucie. Może nie chodziło o bądź, co bądź smutny temat, lecz o jego medyczną zwyczajność. Coś, na czym dobrze się znałeś.

Przewiezienie przez pierwszą dobę Alvaro do Nowego Yorku wydawało się być mało rozsądnym pomysłem i szybko z niego zrezygnowałeś zostawiając jednego z policjantów do ochrony.

W fatalistycznym nastroju wsiadłeś w służbowy wóz i ruszyliście z powrotem w stronę Nowego Yorku. W drodze wykonałeś kilka telefonów. Do zespołu. Jess zajęta była przeglądaniem bostońskich akt, a Baldrick nie odebrał. Komórka informowała, że jest poza zasięgiem. To wszyscy. Cały Zespół. Nie wiedziałeś, czy śmiać się, czy płakać.

O dziwo Walentov tez nie odbierała telefonu. A w laboratorium prosili cię o numer zlecenie, którego nie znałeś, bo to Walentov zlecała badania. Cholera. Jak to mawiał Marlon, kolejna kłoda pod nogi.

Kiedy dotarliście do miasta miałeś dziwne przeczucie, że widzisz je po raz pierwszy. Całkowita głupota.



Zadzwoniła komórka. Wydział specjalny. Nowy szef.

- Niech pan słucha, doktorze Cohen. Obu zatrzymanych zabrano przed chwilą do Wydziału Szpitalnego Wiezienia Stanowego. Pokręcona sprawa.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 28-08-2010 o 11:04. Powód: zmiana pisoenki dla Alvaro - wkleilem opomylony link
Armiel jest offline  
Stary 30-08-2010, 22:27   #63
 
Sam_u_raju's Avatar
 
Reputacja: 1 Sam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputacjęSam_u_raju ma wspaniałą reputację
Cohen wyszedł. Nie zauważył, nie zrozumiał intensywnego mrugania detektywa Alvaro. Rafael miał nadzieje, że nic mu się nie stanie, że nie skonczy tak jak on sam leżący bez czucia na szpitalnym łożu. Nie skonczy tak albo jeszcze gorzej, choć niektórzy zapewne by stwierdzili, że już gorzej być nie może. Świat jaki Alvaro obejmował swym wzrokiem był malenkim światem i szybko się nudził, zatem Rafael starał się zasnąć wsłuchany w wydobywające się z maszyn miarowe takty swoich czynności zyciowych. Leżał tak na granicy śmierci i zycia zamkniety w swym ciasnym świecie, z nikłymi szansami na wydostanie się gdzieś dalej…
Pik, pik, pik – jedyne odgłosy wraz z sykiem pompki pompującej tlen do maski detektywa. Tlen, który ułatwiał oddychanie i jednocześnie powodował zawroty w glowie. Na szczeście te drugie w miarę szybko ustały. Organizm przyzwyczaił się do czystej dawki O2.
Mysli Alvaro stawały się coraz bardziej mroczne, lamiace ludzką duszę i umysł. Zaczeły pojawiać się coraz czeście niewygodne pytania na które coraz rzadziej sobie odpowiadał prowadząc w myslach monolog. Musiał to jednak przejść, by na nowo starac się znaleźć sens życia. Został ukarany za coś za co powinien być nagrodzony, ale Ci co nagradzali zawsze kryli się w cieniu, to kat zawsze biegał w jasnym świetle wymierzając z lubościa swoją karę. Nie tak powinno być, nie tak. Gdzie równowaga, gdzie anioły Pana, które miały strzec tych co zostali stworzeni na podobieństwo Najwyższego? Rafael nie miał już rodziny, zostali mu jedynie przyjaciele, miał ich trochę ale modlił się by nie musiał stać się dla nich obciążeniem, przeszkodą. Już lepiej chyba umrzeć. Stał się bezwartościowy. Najsłapszy samiec w stadzie. Umrzyj…
Zasypiał i się budził. Budził się i zasypial
Pik, pik, pik
Detektyw zamknął oczy wsłuchując się w dźwięk otaczających go maszyn.
Pik pik, pik Alvaro, pik, pik, Alvaro
Szept jego nazwiska jaki posłyszal pomimo halasu maszyn był trudny do odróżnienia. Rafael nie wiedział czy jest to mężczyzna czy kobieta.
Detektyw otworzyl oczy, w panice, temu uczuciu nie mógl przeciwdziałać pomimo szczerych chęci i prób. Bał się, że Nash Tharoth powrócił, on albo Goliat w ciele niejakiego Caspiana Warchilda. Goliat, który przybył dobić Dawida, jakże inaczej niż zapisano w Pismie Świętym.
Było pusto a pokój… pokój zmienił się. Wyglądał jakby Rafael leżal tutaj sam przez wiele lat, jakby czas dokonal zniszczen w tej małej salce. Obrapane ściany z odchodzaca farbą, betonowy sufit pokryty wilgocią. Wiatr który zawodził w pustym pomieszczeniu szukając wszelkich wolnych zakamarków
- Alvaro – szept
Łóżko skrzypneło pod cialem detektywa. Skrzypneło? Czy mu się wydawalo? Lezał przez chwilę w przestrachu, ponownie skrzypneło. Alvaro ruszył nogą.
Słodki Boże co się dzieje, gdzie ja jestem?” – łzy cisnęły się do oczu detektywa Z jednej strony się cieszył, że na nowo czuł swoje ciało, z drugiej strony śmiertelnie bal się tego co się z nim dzieje, co się dzieje z jego umysłem i tego gdzie on jest? Senne pragnienie? Tylko czemu w tak ponurym miejscu?
- Alvaro – ponownie do jego uszu dobiegl wyraźny szept a do nozdrzy dotarł zapach dymu papierosowego, nęcąc jego zmysły które tak bardzo pragnęły na nowo poczuć tą używkę.
Detektyw wstał z łoża przy akompaniamencie skrzypiącego łóżka.
- Alvaro – szept był już bardzo wyraźny. Detektyw ubrany w szpitalną szatę zawiązywaną z tyłu co zapewne nieznacznie ale obnażało jego posladki i plecy rozejrzał się po pomieszczeniu. Na ziemi zauważyl tlący się niedopałek papierosa. Ktoś gustował w Camelach. Kilka kroków za nim dym unosił się z kolejnego niedopałka. Ktoś musiał w zatrważającym tempie wypalać papieros za papierosem. Alvaro stawiając bose stopy na zimnej posadzce ruszył się idąc od jednego, niedopalka do drugiego. Tak jak w dzieciństwie dzieci bawią się w podchody idąc od jednej strzałki do drugiej. Z tym, że tym razem strzalke zastąpiły papierosy, których nikt nie pofatygował się, żeby choć trochę schować.
Budynek był opuszczony i cichy. Ani jednego sladu bytności, ani jednego śladu życia za wyjątkiem nie do końca wypalonych papierosow i szurającego od czasu do czasu swymi nagimi stopami detektywa NYPD.
Policjant stanął przed zniszczonymi schodami. Nad dziesiątym schodkiem unosił się niewielki dymek papierosowy. Rafael wszedł na schody kierując się do góry. Schody, nadszarpniete zębem czasu, na szczeście dla Alvaro betonowe a nie drewniane. Detektyw minął trzy pietra i stanął przed ostatnimi sześcioma schodkami prowadzącymi jak podejrzewal do wyjścia na dach.
Otworzył drzwi, które stawiały niewielki opór a potem… potem prawie przysiadł na ostatnim schodku z wrażenia. Przed nim rozpościerała się panorama na miasto, na zrujnowane niczym widziane w futurystycznych filmach miasto po wielkiej wojnie albo te zniszczone przez bron nuklearną. W oddali majaczyły potężne wiezowce. Dopiero po chwili detektyw zauważył, iż niedaleko krawędzi dachu stoi postać okutana w płaszcz, którego poły stały się zabawką w „rękach” wiatru. Ten ktoś był wysoki, prawie tak wysoki jak widziany niedawno Caspian Warchild, jednak o wiele chudsza od kierowcy Nasha Tharotha, czy kimkolwiek on był. Postać z dachu właśnie wypaliła papierosa rzucając niedopałek na ziemie. Po chwili w jego ustach pojawił się kolejny papieros, który wypalał się w szybkim tempie.

- Miewałem lepsze sny – odezwal się Alvaro zadziwiając nawet sam siebie. Nie wiedział gdzie jest, nie wiedział z kim ma do czynienia. Odważny albo po prostu głupiec.

- Nie sadzę – odezwała się chrapliwym głosem postać, nie wyciągając nawet papierosa z ust

- Zadam standardowe pytanie w takiej chwiliAlvaro nie przestawal zadziwiać sam siebie - Kim jestes i gdzie ja jestem? – rozglądał się zagubiony wokół siebie

- Kim jestem? – odezwał się chudy wielkolud - To nie ma znaczenia? Ważne, po co tu jestem?

-Dobrze wiec. Zatem po co tu jestes?Rafael przyjął reguły gry swego rozmówcy

- By dać ci szansę dokończyć śledztwo – postać odwrócona do detektywa plecami odrzuciła kolejny niedopałek i zapaliła kolejnego papierosa - Zemsty na Astharocie - dodał

- Pół zycia chciałem Was zobaczycRafael wierzył, że rozmawia z jednym z aniołów, który chciał pokrzyżowac plany Astarotha - wierzac w wasze istnienie, ale w swej głuocie nie podejrzewalem ze wiaze sie to z czyms takimAlvaro wskazał na ruiny - Tak chce dokonczyc sledztwo. Pewnie to bedzie ostatnia rzecz w moim zyciu. Stalem sie Wasza zabawka. Glupiec ze mnie.... tak chce dokonczyc sledztwo - podkreślił

- Ja nie bawię się ludźmi – odpowiedział krotko jego rozmówca

- Ale niektorzy tak.... – dodał smutno detektyw

- Jedyne co muisz zrobić to wypic to – postać z papierosem wyjęła z wewnetrznej kieszeni plaszcza butelkę i nieodwracając się do detektywa postawił ją na krawędzi dachu. - Osuszyć do ostatniej kropli a potem skoczyć z dachu – rzekł i odwrócił się do Alvaro



To nie jest anioł. To jakiś demon” – Alvaro przełknął nerwowo ślinę. Cieszył się, że w tej chwili nie posikał się nogach choc strach kurczowo trzymał się jego ciała.

- Dlaczego mam Tobie wierzyc? – powiedział prawie zaczynając się jąkać

- Chcę porazki Astarotha rownie mocna ja ty. Tylko dlatego ci pomagam łamiąc przy tym kilka zasad

Pewnie w innym przypadku byś mnie zjadł albo rozszarpał od razu. Nie gadałbyś ze mną” - Alvaro miał nadzieję, że humanoidalny stwór nie czyta w myślach

- Czy jest ukryty w tym jakis kruczek?Rafael dalej szukal dziur w tym wszystkim uwidaczniając typową ludzką naturę

- Nie ma w tym żadnych małych ptaków – odpowiedział palacz

- Gdzie jestesmy? – ciekawość policjanta przełamala strach. Poza tym ten dziwny gość odpowiadał, może i półsłówkami ale udzielał odpowiedzi na całe to szaleństwo

- Prawdziwe Miasto. Pierwsze maisto. Metropolis. Nasz dom.

- Zniszczone przez pierwsza wojne w niebie?

- Zniszczone przez wsyztkie wojny. Pierwszą, ostatnią – kolejny papieros powędrował na dach

- Czy Astaroth rzeczywiscie dazy do tego by zajac miejsce...Alvaro chrząknął - Boga?

Zimny śmiech stwora jaki poniósł się echem po dachu na nowo wywołal zimny dreszcz strachu na karku detektywa. Monstrum wyjąło kolejnego papierosa i zapaliło go.

- Rozumiem – powiedział Rafael choć nic z tego nie obejmował swym rozumem - kolejne jego klamstwo. Co na to inni?

- Tysiąc pytań, żadnej odpowiedzi – odparła postać wydmuchujac dym. - Kto wie, co zrobia inni Książęta? Co zrobią Aniołowie Smierci? Co Archonci? Co wladcy legionów? Generałowie? - wiliczał

- Demiurg nie umarł - dodał po chwili - Nie odszedł. Sprawdza nas.

Demiurg” – Alvaro spotkał się już z takim nazewnictwem Boga, jednak nie było to jego ulubione

- U was panuje wieksza polityka niz u nas – pomimo wszystkiego pozwolil sobie na lekki dowcip

- Mylisz się. Ta wasza polityka jest tylko echem tego, co my robimy tutaj. To nie Hitler i nie Stalin prowadzili narody do wojen. To my

- Słodki Boze – wyszeptał Rafael a jego świat tymi krotkimi słowy wywalono do góry nogami.

- A jedną wojne pewien Anioł Śmierci wywołal wypowiadajac je swoimi wlasnymi marionetkami, sam, przweciwko sobie. Tysiące zabitych – kontynuowal niezrażony stwór

- Mam ostatnie pytanie?

- Pytaj – monstrum wbiło ponownie swoje oczy w człowieka - Ale my jeszcze się spotkamy. Prawdopodobnie



- Co planuje Astaroth z tymi dziecmi? – krotkie a jakże frapujące umysł i dusze Alvaro pytanie

- Też chcialbym to wiedzieć - zasmiał się glośno stwór.

- Spotkamy sie? – detektyw zmienił szybko temat - Pewnie jak nadejdzie moj koniec?

- Szybciej. A teraz Dość! - stwor uniósł rękę widząc rodzące się na ustach policjanta kolejne pytanie - Czas na mnie – ponownie zasmiał się i odbił od krawędzi dachu skacząc w dół

- Mam miliony pytan ale czuje ze i tak nie uzyskam na nie odpowiedzi. Pewnie jestem nikim dla Ciebie.... – dodał sam do siebie Rafael biegnąc do krawędzi dachu za którą zniknął dopiero co jego chudy rozmówca
Jego oczom ukazała się panorama zrujnowanego miasta. Żadnej lecącej czy spadającej postaci. Nic. Pusta przestrzeń. Stwor - czymkolwiek był. Znikł. Pozostawił butelkę i tlacy się niedopałek.
Alvaro podszedł do zalakowanej butelki. Dym tytoniowy na nowo połechtal jego nozdrza, wabiąc go. Godność jednak nie pozwalała sięgnąć po niedopałek. Rękę wyciągnął po butelkę. Wyrwał sprawnym ruchem korek i zanurzył się w zapachu… krwi jaką uwolnił z butelki. Ciecz była gesta i sprawiała wrażenie lepkiej. Detektyw rozejrzał się ponownie po okolicy. Spojrzał za siebie w kierunku wejścia na dach widząc w tym otworze sparaliżowanego siebie, leżacego bezwolnie na szpitalnym łózku i … szybkim ruchem wlał w siebie jeszcze ciepły plyn. Może podpisał cyrograf z samym diabłem, ale nie chciał takiego życia, chciał zemsty. To ona wypełniała jego żywot, to ona zerwala jego kapłańskie śluby, to ona wrzuciła go do Wydzialu Specjalnego, to ona nadawała sens jego życiu. To ona ścigała socjopatów, seryjnych morderców i teraz to ona zaczęła ścigać Nasha Tharotha czy był on człowiekiem czy cholernym upadlym aniołem…
Alvaro nie chciał skorupy jaką stalo się jego własne ciało. By wypełnić zadanie potrzebował sprawnych mięśni odpowiadających jego wezwaniu. Stał na krawędzi dachu. Zamknał oczy i...


Skoczył
 

Ostatnio edytowane przez Sam_u_raju : 31-08-2010 o 22:29. Powód: korekta i inne wytłuszczenia i kursywy
Sam_u_raju jest offline  
Stary 31-08-2010, 19:47   #64
 
Bebop's Avatar
 
Reputacja: 1 Bebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwuBebop jest godny podziwu
Baldrick w pełni zaaferowany był materiałami przysłanymi przez nieznaną mu osobę, wyglądało na to, iż nie tylko Lester Crownbird dokonał podobnej zbrodni jak ta, którą od dłuższego czasu próbowali rozwiązać. To, że śledztwo z roku 1988, podobnie jak to z 1977, nie zostało rozwiązane nie napawało optymizmem. Były to jednak inne lata, policja była wtedy mnie rozgarnięta i pozbawiona wielu technicznych nowinek, które sporą część pracy ułatwiały. Poza tym w tamtych czasach Baldrick dopiero się rozkręcał, teraz miał już dwa wypchane doświadczeniem bagaże, uśmiechnął się sam do siebie wyobrażając sobie tę metaforę. Ulotnie zerknął na kierowcę, młody mężczyzna ze śmiesznym, małym wąsikiem nucił sobie pod nosem jakąś piosenkę. Terrence starał się nawet dosłyszeć jaki to kawałek, lecz jego głos był na tyle cichy i niewyraźny, że mogło to być zarówno Feel Robbie'go Williams'a jaki i Like a virgin Madonny.

Poczuł się lepiej mogąc znów zanurzyć się w faktach, które opisywały poszczególne zbrodnie. Zastanawiające było oczywiście kto wysłał mu te materiały, czyżby była to ta sama osoba, która wcześniej wsunęła mu pod drzwi kartę? To było całkiem prawdopodobne i irytowało go coraz bardziej, to że ktoś tak dużo o nim wiedział nie mogło zapowiadać niczego dobrego. W swoim czasie znajdzie jednak tą osobę, może nie od razu, lecz prędzej czy później znajdzie poszlaki i powiąże fakty, a wtedy tajemniczy wielbiciel zostanie odsłonięty. Znów się uśmiechnął.

- Co jest, kurwa - rzucił nagle kierowca, ale Baldrick za bardzo się tym nie przejął, korki o tej godzinie to nic nadzwyczajnego, wystarczyło mieć trochę cierpliwości, poza tym kiedy auto stało w miejscu znacznie łatwiej było mu się skupić na tekście - Ja pierdolę! - tym razem zabrzmiał już znacznie dziwniej, jakby był czymś przerażony - Gdzie my, kurwa, jesteśmy. To nie jest pieprzony Bronx!

- A gdzie twoim zdaniem jesteśmy? - syknął wrednie po czym powoli przeniósł wzrok z kartek na kierowcę.

Baldrick wybałuszył oczy i całkowicie zaskoczony spoglądał na otoczenie w którym się znaleźli, kierowca miał rację, nie byli już w pieprzonym Bronxie. Ruinom, które widział, najbliżej było chyba do jakiegoś pesymistycznego plakatu, który informował jak może skończyć nasza wspaniała planeta jeśli nadejdzie III Wojna Światowa i ktoś pierwszy odpali bomby atomowe. Baldrick dokładnie przyglądał się wszystkiemu co go otaczało, zniszczenia były ogromne i trudne do opisania, szare chmury zasłoniły Słońce, w dodatku jego nozdrza drażnił zapach siarkowodoru. Starał się zachować spokój, szybko zdał sobie sprawę, iż znów znalazł się w świecie swoich halucynacji. Odetchnął kilka razy głęboko i jego tętno zaczęło zwalniać.

Nagle z tyłu auta rozległ się przerażający wrzask, Baldrick zdążył się odwrócić jedynie na tyle by zobaczyć jak na małą szybkę bryzga krew, serce znów zaczęło walić jak szalone i cały wcześniejszy wysiłek poszedł na marne. Karetką mocno zatrzęsło i po chwili jej tył niespodziewanie podskoczył do góry i z trzaskiem opadł na podłoże. Chwilę później nastąpiła seria potężnych uderzeń, auto zaczęło się trząść i Baldrick musiał zaprzeć się rękoma by nie uderzyć w nic głową.

- Kurwa - wyszeptał kierowca wbijając paznokcie w ramię Terrence'a, jego palce zaciskały się coraz mocniej, drugą ręką wskazywał w jakimś kierunku.

Ból wyrwał Baldrick'a z chwilowego otępienia i jego wzrok podążył za palcem mężczyzny. Mężczyzna w dziwnym, skórzanym uniformie zbliżał się właśnie w ich stronę, jednak to nie jego niemodne ubranie rzucało się w oczy, a wielki kolec, który przebił jego twarz na wylot. Karetką szarpnął kolejny wstrząs i Terrence zorientował się, iż ktoś lub coś właśnie wyrwało tylne drzwi. Tymczasem mężczyzna w uniformie, widocznie rozjuszony, rzucił się pędem w ich stronę. Baldrick nie miał pojęcia co się stało, lecz Pan Kolec nagle został czymś spłoszony i na czworaka zawrócił w głąb ruin.

W bocznym lusterku detektyw zauważył jak Malcolm Brook wyłania się powoli zza karetki, jego ciało pokrywały liczne tatuaże, włosy biły światłem, a na plecach znalazły się jakieś dziwaczne wstęgi, które na upartego można by uznać za coś podobnego do skrzydeł. Baldrick przez chwilę niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w ten niecodzienny widok, dopiero głos kierowcy wyrwał go z tego stanu, mężczyzna coś wskazywał i tym razem wzrok Baldrick'a znów za nim podążył, w jednym z okien pojawiła się demoniczna twarz. Detektyw zamknął oczy i zaczął mozolny proces uspokajania się, była to tylko halucynacja, ale nie chciał dostać tutaj zawału. Tymczasem kierowca całkowicie spanikował i wyskoczył z auta, Terrence na chwilę otworzył oczy by zobaczyć jak mężczyzna biegnie prosto w stronę ruin.

Serce znów zabiło mu mocniej, kiedy tylko usłyszał wrzask bólu dochodzący z ruin, mężczyzna ze śmiesznym wąsikiem właśnie zakończył swój żywot. To wystarczyło by po raz kolejny wyrwać go z rytmu, spokojna oaza do której starał się przenieś zniknęła bezpowrotnie z zasięgu jego umysłu.

- Malcolm! Malcolm! - zaczął nerwowo nawoływać - Co tu się dzieje?!

Brook odwrócił oczy w jego stronę, nawet w przybrudzonym bocznym lusterku Baldrick doskonale widział uderzające z nich światło, jakby ktoś zainstalował tam dwie mocne żarówki. Chłopak otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, jednak nie wydobył z siebie żadnego dźwięku, za to wylała się z nich podobna jasna fala.

Baldrick na moment odwrócił wzrok i zerknął na umazaną krwią szybkę, więzienny sanitariusz wciąż musiał tam być, lecz jego stan raczej nie pozwalał już na uprzejmą rozmowę. Uderzył w nią kilka razy pięścią, a nawet coś krzyknął, lecz nikt nie zareagował. Żeby zobaczyć co się stało musiałby wyjść z karetki, a to nie wchodziło w grę, była to jedyna rzecz, która łączyła go z normalnym światem i nie miał zamiaru jej opuszczać. Jakby na zawołanie ziemią znów zaczęły targać silne wstrząsy i być może rzeczywiście auto stawało się coraz mniej bezpiecznym schronem. Jak oszalały zaczął się rozglądać na tyle, na ile pozwalała mu kabina karetki, by zorientować się co ma właśnie miejsce.

- Biegnij! Uciekaj! - usłyszał na prawdę mocarny i przenikliwy głos Malcolm'a.

Dziwne, ale to wystarczyło, Baldrick chwycił za schowany do tej pory pistolet, odbezpieczył go i nacisnął na klamkę. Broń miała dawać mu irracjonalne poczucie bezpieczeństwa, jednak ten mały przedmiocik na nic by się zdał w tej rzeczywistości. Wyskoczył z kabiny i rozejrzał się, dokąd niby miał biec? Otaczały go jedynie ruiny i zgliszcza, a nie chciał skończyć tak jak kierowca, wybrał więc Brook'a i zaczął biec do Malcolm'a.

Usłyszał za sobą zgrzyt metalu i trzask dartych blach, nie odwrócił się jednak, lecz przyśpieszył na ile pozwoliło mu jego zmęczone ciało. Coraz bardziej zbliżał się do chłopaka, poczuł silny żar płynący od niego, mimo wszystko parł dalej na przód. Twarz Brook'a, teraz bardziej przypominająca już plamę światła, obróciła się w jego stronę. Blask ranił oczy i Baldrick musiał przysłonić je nieco ręką, wciąż jednak nie spuszczał ich z Malcolm'a. Aż w końcu nie wytrzymał i zamknął powieki, na sekundę, może dwie, kiedy je jednak otworzył zorientował się, iż stoi w jakichś ruinach, był jednak pewien, że tym razem to już Nowy York. Tuż przed nim widniał namalowany znak oka, ten sam, który umieszczany był na miejscach zbrodni. Dookoła walały się potłuczone butelki, jakieś rozgrzebane śmieci i kawałki cegieł. Baldrick znów rozejrzał się próbując jakoś zorientować się w terenie, kiedy nagle usłyszał odgłos policyjnej syreny. Odwrócił się i od razu uderzyły go światła samochodu.

- Hej ty, tam stań z uniesionymi rękami tak, byśmy je widzieli! - ogłosił mocny męski głos, czarnoskóry policjant raczej nie żartował, w jego dłoni błyszczała służbowa broń.

- Jestem z policji! - krzyknął Baldrick jednocześnie posłusznie wykonując rozkaz, zmrużył oczy i dokładniej przyjrzał się mężczyźnie, wydawał mu się dziwnie znajomy - Corx? To ty?

***

Jak się okazało kapral Corx wraz ze swoim partnerem patrolował ten teraz z rozkazu Cohen'a, miał raportować wszystkie dziwne wydarzenia i podejrzane osoby. Od momentu kiedy Baldrick opuścił komendę minęło jakieś 30-45, może trochę więcej minut, stracił więc sporo czasu przez swoją halucynację. Było jednak coś gorszego co powoli do niego dochodziło, Brook zniknął i to on poniesie za to odpowiedzialność. Musiał więc znaleźć coś co go usprawiedliwi albo przynajmniej na jakiś czas udobrucha przełożonych. Razem z Corx'em udał się do radiowozu, kopertę z dokumentacją wciąż miał przy sobie.

- Tutaj kapral Corx - odezwał się przez policyjne radio - Jest ze mną funkcjonariusz Terrence Baldrick z Wydziału Specjalnego, chce rozmawiać z dyspozytorem.

- Terrence Baldrick - powtórzył detektyw, kiedy tylko mundurowy przekazał mu głos, przekazał kilka standardowych informacji identyfikujących, po czym rzekł - Z komendy głównej wyjechały dzisiaj dwie karetki przewożące Malcolm'a Brook'a oraz Andy'iego Ashwood'a, mieli zostać przewiezieni więziennego skrzydła medycznego na obrzeżach Nowego Yorku. Dojechały na miejsce?

- Proszę chwilę zaczekać - usłyszał miły, kobiecy głos - Karetka przewożąca Andy'ego Ashwood'a jest już na miejscu, natomiast karetka z Malcolm'em Brook'iem... Zdaje się, że zniknęła - powiedziała zaskoczonym tonem.

- GPS - rzucił Terrence - Gdzie urywa się ślad?

- Wedle zapisu karetka wjechała w tunel pod Hudson River i tam zniknęła.


- Przekażcie wszystkim radiowozom w tamtej okolicy by szukali karetki pogotowia z oznaczeniem komendy policji. Bez odbioru.

Corx zerknął na niego wyczekująco, czekając aż ten wyjaśni mu o co właściwie chodzi, jednak Baldrick nie zaszczycił go nawet słowem. Pogrążył się w toku logicznego, racjonalnego myślenia, wszystko po to by wyjaśnić jak coś takiego mogło mieć miejsce. Dobrze pamiętał koszmarną wizję oraz to co działo się przed nią, kiedy więc zniknął Malcolm? Tylko taka myśl do niego dochodziła, chłopak musiał zniknął, porwany, odbity - różnie można było to nazywać.

Mózg pracował na najwyższych obrotach jak już nie raz podczas trwania tego śledztwa, znów też musiał opracować teorię, która powstać mogła jedynie na bazie domysłów, gdyż póki co nie mógł liczyć na żadne fakty czy dowody. W końcu coś mu zaświtało, ktoś mógł mu coś podać, co wywołało by stan w jakim się znalazł, mógł to być nawet kierowca. Poza tym jakiś środek mógł znajdować się w kopercie, pod jego wpływem stracił kontakt z rzeczywistością, wtedy przetransportowali go do tych ruin i porzucili. To była słaba teoria, ale nic lepszego nie przychodziło mu w tej chwili do głowy.

***

Skrzydło medyczne, dostał się do niego taksówką po niezbyt długiej drodze, wyglądało niemal jak zwykły szpital, nie licząc kilku rosłych klawiszy, którzy mieli opiekować się by żaden pacjent nie postanowił czasem wyskoczyć na miasto. W gruncie rzeczy nikt nie chciał przecież żeby jakiś stuknięty więzień zaczął szaleć zaraz po tym jak lekarze poskładają go do kupy. Swoje kroki Baldrick skierował oczywiście do recepcji, po okazaniu legitymacji, zaczął wypytywać o Ashwood'a, lecz sekretarka odesłała go do lekarza prowadzącego, gdyż sama nie mogła udzielić mu tego typu informacji.

Skoro jednak był już w takim miejscu postanowił sprawdzić swoją teorię i przebadać się na obecność narkotyków, uprzejmy młody lekarz bardzo ochoczo zgodził się na to badanie sądząc najwyraźniej, iż jest to coś w rodzaju testu, skoro człowiek z Wydziału Specjalnego osobiście pofatygował się do tego miejsca. Baldrick podwinął rękaw, poczuł jak mężczyzna przemywa wacikiem jego skórę po czym przymierza się do wbicia igły.

- Niech pan się nie martwi, nie będzie bolało - rzucił głupawo wciąż szczerze się uśmiechając.

- To dobrze, bo strasznie nie lubię zastrzyków - odparł bez entuzjazmu Terrence, poczuł lekkie ukłucie i po chwili było już po wszystkim.

- To wszystko, zajmę się osobiście próbką, ale badanie chwilę potrwa, może zaczeka pan na korytarzu?

- Nie, jest jeszcze coś. Miałem dzisiaj wypadek samochodowy, nim mi się nie stało, ale wolałbym się upewnić, że nie mam wstrząsu mózgi ani innego urazu.

- Oczywiście, służę swą pomocą
- podszedł do niego i zaczął przyglądać się ranie na głowie Baldrick'a - Świeże szwy, czyli jednak coś się panu stało, sprawdzimy pana za pomocą tomografu, proszę za mną.

Baldrick posłusznie ruszył za mężczyzną, minęli kilka sal, aż w końcu doszli do tej z właściwym wyposażeniem. Lekarz wytłumaczył detektywowi co ma zamiar zrobić, po czym zaprowadził go do urządzenia. W gruncie rzeczy mało go obchodziło jak dokładnie miało to wyglądać, zależało mu jedynie na wynikach, ale młodzik najwyraźniej chciał wypaść na jak najbardziej kompetentnego i serdecznego. Baldrick ułożył się wygodnie i pozwolił by lekarz robił swoje.

***

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=HUqzDRJthNo&feature=related[/MEDIA]

Uniósł powieki, poczuł znajomą woń, zapach siarkowodoru, którego nie dało się pomylić z żadnym innym, podobnie jak miejsca w którym ponownie się znalazł. Ruiny z jego halucynacji znów się przed nim otworzyły, siedział za kierownicą karetki i właśnie ujrzał przerażającą twarz w oknie. Serce dudniło mu jak oszalałe, nie miał żadnych szans na opanowanie, powrót do tych ruin był już dostatecznie silną traumą by na stałe zamknąć się w swoim własnym świecie. Przyjemny stan katatonii mógłby być dla niego wybawieniem. Mocno szarpnął za klamkę i wyskoczył z auta, nie wiedział nawet dokąd uciekać, w końcu pognał przed siebie licząc na to, iż znajdzie tam jakiś ratunek, bądź cudowny portal, który przeniesie go z powrotem do dawnego życia. Nic jednak takiego się nie stało, obdarte ściany zniszczonych budynków oraz zardzewiałych wraków aut. Nigdzie nie było widać choćby małej iskierki nadziei.

Rozejrzał się nerwowo, kiedy usłyszał jak coś się za nim rusza, nim jednak odwrócił głowę w odpowiednią stronę, istota zdążyła już zniknąć. Przerażony zaczął biec, jeszcze kilka razy zatrzymywał się nasłuchując czy coś go czasem nie ściga, złapał oddech odwrócił się za siebie.

Sam nie wiedział właściwie co zobaczył, gęsta, nieprzenikniona ciemność zdawała się do niego powoli zbliżać, otaczać z każdej strony i powoli pożerać wszystkie potencjalne drogi ucieczki. W końcu ostał się już tylko on, przytłoczony przez mrok zaczął się kulić i błagać o litość. Nagle poczuł straszliwy ból wymierzony w tysiące jego komórek nerwowych, w okolicy rozległ się krzyk przerażenia oraz bólu. Opadł na kolana, ciemność na moment ustąpiła, zastąpiona przez szereg rozbłysków. Zamknął oczy.

Uniósł powieki, nie bez problemów, ale jednak powoli mu się to udało, jego umysł nie ogarniał jeszcze wszystkiego co działo się wokół niego, lecz był na tyle przytomny by zrozumieć, iż znajduje się na tyle karetki pogotowia siedząc tuż obok leżącego Malcolm'a Brook'a. Przez małą szybkę zobaczył, iż w kabinie znajdują się jacyś dwaj mężczyźni, próbował wstać, lecz nogi nie utrzymały jego ciężaru i upadając wyrżnął głową o coś ciężkiego.

Mgła przyćmiła mu widok, a członki odmawiały posłuszeństwa, zdawało mu się, że w karetce robi się coraz jaśniej, światło na chwilę zniknęło, na kilka sekund, ale to wtedy właśnie poczuł przeszywający, pozbawiający go sił ból. Nie wiedział jak dokładnie wygląda rana, lecz krwawił bardzo mocno. Nagle tył karetki podskoczył mocno po czym wrócił na swoje miejsce, podobnie jak jego obolałe i bezwładne ciało. Jego mózg zarejestrował jeszcze kilka uderzeń w samochód, drzwi otworzyły się z trzaskiem, lecz on nie zwracał na to już uwagi. Pogrążony we własnym cierpieniu, czekał aż zakończy się jego agonia.

Usłyszał jakiś mocarny krzyk, lecz nie potrafił już skupić się na tyle by choćby zidentyfikować słowa, ziemia znów zaczęła drżeć. Przez ułamek sekundy do jego uszu dochodził jeszcze dźwięk giętego metalu i dartej blachy, jego ciało jeszcze raz przeszył gwałtowny ból.

Uniósł powieki. Stał odwrócony do Brook'a, lecz wyczuwał jego obecność, ciężko było ją przeoczyć. Baldrick nie ruszał się, nawet nie oddychał, po prostu patrzył na zgliszcza, które dawniej były miastem. Dokoła rozbłysnęły światła niczym na jakimś narodowym stadionie i po chwili opadł bezwładnie na ziemię.

***

- Wszystko w porządku? Proszę pana?

Baldrick podniósł się gwałtownie, zimny pot oblał jego plecy, tuż przed nim pojawiła się zatroskana twarz młodego lekarza. Terrence odetchnął głęboko i machnął ręką dając znak, że już wszystko w porządku.

- Musiał pan zemdleć, ale niezłego mi pan narobił stracha - rzekł z ulgą lekarz - Jak mówiłem wcześniej musi pan trochę zaczekać na wyniki, hmm, może podać panu jakieś środki na uspokojenie.

- Nie, dzięki
- odparł Terrence po czym wstał na równe nogi - Muszę po prostu zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie wyszedł jednak na zewnątrz, pozostał w budynku i kiedy tylko był już w stanie mówić spokojnym tonem zadzwonił na komendę aby dowiedzieć się czy analitycy już uporali się z nagraniem audio. Materiał był jednak mocno zniekształcony i z tego co mówił ekspert przed nimi było jeszcze sporo pracy. Udało im się jednak uzyskać dość czytelny fragment, więc Baldrick rozkazał by natychmiast wysłali go do Cesar'a Campos'a.

Grupa, która przewoziła Ashwood'a wciąż była na miejscu, niektórzy nawet starali się wypytać Terrence'a czemu jeszcze nie zjawił się Brook, lecz on puszczał te uwagi mimo uszu. Chciał dowiedzieć się jak ma się chłopak, więc musiał najpierw znaleźć lekarza prowadzącego. Całkiem szybko mu się to udało, Lincoln Byers, niski i niepozorny mężczyzna, wciąż jeszcze obserwował Ashwood'a.

- Nie rozumiem, nie zareagował na leki - zaczął z przejęciem - Ani leki, ani bodźce zewnętrzne, nie ma z nim żadnego kontaktu.

- Co zamierzacie zrobić? - spytał Baldrick spoglądając na Ashwood'a, w jego oczach chłopaka otaczała jasna poświata, lecz jego towarzysz zdawał się tego nie zauważać to też i Terrence wolał o tym nie wspominać.

- W kaftan - odparł - W kaftan i tyle, nic teraz nie mogę zrobić.

- A hipnoza? Nie wiem czy w tym stanie można jej dokonać, ale chyba warto było by spróbować - powiedział detektyw, w gruncie rzeczy Andy był teraz jedynym człowiekiem, który mógł rzucić światło na to co tutaj się działo.

- Może tego spróbujemy.

Nagle tuż obok nich pojawił się młody lekarz, zadowolony z siebie wręczył Baldrick'owi wyniki badań z których wynikało, że nie został poddany działaniu żadnych narkotyków, choć te akurat mogły już ulotnić się z jego organizmu. Tomograf nie wykazał również wstrząśnięcia mózgu, krwiaka ani wylewu. Był zdrowy, więc przyczyna musiała leżeć gdzieś indziej. Przekazał mu również małe opakowanie tabletek oraz notatkę ile i kiedy zażywać. Młodzik jeszcze przez chwilę czekał patrząc na niego niczym mały szczeniaczek, który czeka aż ktoś rzuci mu tę cholerną kość. W końcu jednak zrozumiał, że nic tu po nim i naburmuszony wrócił do swoich obowiązków.

- Podwoimy tu straże, chłopak musi być dobrze pilnowany, niech ktoś poinformuje doktora Roberts'a, że chcę zobaczyć zdjęcia tych ran na rękach - rzekł stanowczo Baldrick - I sprowadźcie mi tu specjalistów - lekarz chciał coś powiedzieć, lecz wrogie spojrzenie detektywa odebrało mu odwagę - I kogoś kto zna się na hipnozie, zostanę tu póki nie zobaczę rezultatów.

Do domu i tak nie miał po co wracać, komenda też nie była zbyt miłą perspektywą, postanowił poczekać na rezultaty, może otrzyma wiadomości od analityków albo Campos'a. Bez nich będzie mógł jedynie stać w miejscu.
 
__________________
See You Space Cowboy...
Bebop jest offline  
Stary 01-09-2010, 19:39   #65
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
NYC, Dowtown. Wydział Specjalny 12:00

Jess nadal przytłoczona informacją o śmierci Marlona zaczęła przeglądać strony w internecie, stare archiwa prasowe.
Strona po stronie otwierał się przed Jessicą bezmiar zbrodni jakie wydarzyły się w Bostonie w 1966 roku.
Niewyjaśnione morderstwa, samobójstwa, wojny gangów, napady, gwałty, terror, obłęd i psychoza.
Co najmniej kilkadziesiąt artykułów poświęconych było śmierci policjantów. Śmierci samobójczych, niewyjaśnionych morderstw i równie zagadkowych przypadków – jak na przykład utoniecie w pustej wannie.
- Czy próba samobójcza szefa to początek zdarzeń, a Marlon przypadek czy kolejna niewyjaśniona śmierć – pomyślała Jess, przełykając kolejne łzy jakie napłynęły jej do oczu.
Czytała to z coraz większym przerażeniem, wyobraźnia podpowiadała jej sceny jakie mogą się wydarzyć w NY. Czuła zimny dreszcz przebiegający przez kark, a w gardle coraz większą gule, która zaczynała ją dusić.
Wydrukowała nagłówki gazet, oraz zapisała strony w komputerze, żeby załączyć je do raportu.
Wtedy jedno ze zdjęć przykuło jej uwagę, a raczej znajoma twarz mężczyzny na fotografii. Otworzyła plik ze zdjęciami przysłanymi przez Baldrica z biwaku ezoterycznego. Nie myliła się to ta sama twarz, ten sam uśmiech. Zmienił fryzurę, ale to na pewno musiał być on Nash Tharot we własnej osobie.
Jess wpatrywała się w obie fotografie chcąc się upewnić co do swojej teorii. Była trochę niedorzeczna minęło przecież ponad 40 lat od tamtych wydarzeń. Mógł to być równie dobrze jego ojciec, wiek mógł się zgadzać.
Wtedy Nash Tharoth na fotografii z biwaku poruszył lekko głową, spojrzał na nią przenikliwymi, nieludzkimi oczami Lestera Crownbridge’a i pozwiedzał cicho „miauuu” puszczając do Jess „oczko”.
Odskoczyła od biurka przerażona. Rozejrzała się po komisariacie, nikt nie zwracał na nią uwagi, wszyscy zajęci swoimi sprawami. Pozostałych członków zespołu nie było na miejscu. Alvaro wyjechał, Cohen był na sekcji, Baldric przy Marlonie, a Grand pomyślała ze smutkiem patrząc na kwiaty, gdzieś prowadząc własną wendettę. Czy wiedział już o Marlonie?
Wzięła kilka głębokich oddechów i podeszła do biurka. Fotografie na monitorze były bez zmian. Nic się na nich nie działo.
Jess czuła zarówno strach, ale i determinację. Nie wiedział czy to co zobaczyła było podyktowane stresem ostatnich kilku godzin czy wydarzyło się naprawdę.
- Dorwiemy Cię – powiedział cicho do fotografii Nasha na ekranie - Tym razem się nie wywiniesz dupku.
Zapisała obie fotografie i wysłała je do działu technicznego, do Sary Maikels zajmującej się obróbką i porównywaniem zdjęć przestępców z prośbą o opinię.
Dostała odpowiedź po dwóch godzinach:
Podobieństwo bardzo łudzące ale pewności nie ma. Podobny typ antropomorficzny. Duże prawdopodobieństwo pokrewieństwa. Niestety z powodu kiepskiej jakości zdjęcia nie da się wystawić jednoznacznej opinie twierdzącej”.
Jess wysłała zdjęcia i opinię Sary, wraz ze swoimi przypuszczeniami do członków zespołu.

Napisała raport i załączyła strony z zamieszek w Bostonie. W oddzielnym mailu do Alvaro napisała
„To może być początek siódmego dnia”

Jess aż podskoczyła kiedy na biurku zadzwonił telefon.
- Detektyw Kingston z Wydziału Specjalnego. Słucham.
- Tu posterunkowy Jonson. Na polecenie detektywa Alvaro zatrzymaliśmy podejrzanego Andyego Ashwooda. Gdzie mamy go przewieść? – usłyszała w słuchawce.
- Przywieźcie go Wydziału Specjalnego na przesłuchanie.
- Tak jest – posterunkowy się rozłączył.
Wykręciła numer do Alvaro. Odezwała się automatyczna sekretarka.

Andy Ashwood wrócił do domu, wiozą go już na przesłuchanie Jess zostawiła wiadomość.

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD, sala przesłuchań 13:30

Jess stała ukryta za weneckim lustrem i przyglądała się przesłuchaniu które prowadził Patric Cohen.
Przesłuchiwanym był Malcolm Brook jeden z zaginionych.
Jess dała znać że włączyła kamerę i przesłuchanie się rozpoczęło:

- Witam pana, panie Brook, nazywam się Patrick Cohen, chciałbym ci zadać kilka pytań.

Na twarzy Malcolma pojawił się uśmiech. Cohen przeszadł do tradycyjnych formułek o adwokacie, prawach świadka i konsekwencjach fałszywych zeznań.

- ...do pięciu lat pozbawienia wolności włącznie – dopiero teraz pozwolił sobie na odwzajemnienie uśmiechu – ale to wszystko zapewne pan już wie. Zatem do rzeczy: gdzie pan był w nocy z 3 na 4 września.

- W New City u doktora Michaela Durranta

.................................................. ..................................................

Przesłuchanie było dziwne. Malcolm wydawał się być nieobecny i czujny zarazem. Jess miała obserwować jego mowę ciała, lecz w zasadzie nie było nic do obserwacji. Żadnej mimiki, mimo ze kamera nagrywająca przesłuchanie dawała również zbliżenie twarzy. Zimne, opanowane oczy, przypominały jej oczy Lestera. Wzdrygnęła się na samą myśl o nim. Żadnych gestów, jak jakiś robot z filmów futurystycznych.
Można by pomyśleć ze jest naćpany, gdyby nie fakt że spędził na komisariacie już jakiś czas i był przeszukiwany. Nie znaleziono przy nim żadnych środków odurzających. Jego lodowatego opanowania nie można było zrzucić na utratę matki. To nie była właściwa reakcja psychologiczna. Normalnie w takich sytuacjach ludzie reagowali płaczem, złością, czasami zamknięciem we własnym świecie, ale nigdy takim zimnym wyrachowaniem jak przesłuchiwany.
Obraz na kamerze skakał a głos zakłócały trzaski, Jess próbowała ustawić ostrość i dźwięk, ale kamera odmawiała posłuszeństwa.
Przydałoby się kupić nowy sprzęt. Trzeba ten zgłosić – przemknęło Jess przez myśl.

Cohen zakończył przesłuchanie, Jess zabrała kasetę, włożyła do szarej koperty z opisem i dołączyła do protokołu przesłuchania.
Wychodząc z sali usłyszała jeszcze irytujący dzwonek telefonu Cohena.

NYC, Downtown, Siedziba Wydziału Specjalnego NYPD, 14:30

Wróciła do swojego biurka i zaczęła szukać informacji o niejakim Adamie Donabadzie – domniemanej drugiej tożsamości Nasha Tarotha, którą odkrył Cohen

Wpisała nazwisko w wyszukiwarkę internetową – nic
rejestr lekarzy – nic

- Co jest – zapytała samą siebie - każdy zostawia jakiś ślad. W obecnej dobie informacji nie da się ukryć.

Napisała do wydziału podatkowego, wydziału meldunkowego, rejestru osób zaginionych, rejestru zmarłych i wydziału drogowego z zapytaniem o Adama Donabada. Każdy musi płacić podatki, mieć prawo jazdy.

Kiedy czekała na wyniki swoich poszukiwań zjawił się kurier z paczką z Bostonu.
Jess pokwitowała odbiór i rozpakował paczkę. To co w niej było zaskoczyło ją.
Niewyraźne kserokopie maszynopisów, ręcznie spisywane zeznania, zdjęcia dowodów, fotografie sprawcy – wszystko, co służyło kiedykolwiek jako dowód, poszlaka, akt procesowy i tym podobne dokumenty w tej sprawie.
Wszystko posegregowane i skrzętnie ponumerowane. Na ostatniej stronie widniała liczba 1388.
1388 stron do przejrzenia, zdjęć do obejrzenia.
- Jasna cholera – wymruczała Jess pod nosem – to mamy kilka dni w plecy.
Nalała sobie kawy, zapaliła lampkę na biurku i zabrała się do pracy.

Najpierw odsiała dokumenty ważne od tych mniej ważnych. Potem zaczęła szukać powiązań z bieżącą sprawą. Nazwisk, osób, miejsc. Cokolwiek. Uważnie przyglądała się każdemu ze zdjęć.

W międzyczasie do komisariatu wrócił Baldric, nie wyglądał na chętnego do rozmów. Kierowana instynktem samozachowawczym postanowiła dać mu spokój. Widziała jak denerwowały go ciche rozmowy za plecami. Czekała na jego wybuch, który o dziwo nie nastąpił. Baldric odebrał jakiś telefon, a później wyszedł z jednym z funkcjonariuszy. Zatopiona w papierach nie zwróciła uwagi nawet dlaczego.

Jess została sama, coś nie dawało jej spokoju. Wciąż miała wrażenie jakby o czymś zapomniała co miała zrobić, co było ważne. Przeglądając zdjęcia natrafiła na kopie malowideł ze ścian i wtedy ją olśniło. Zeszyt Cesarza. Obiecała Grandowi że zrobi kopie i podrzuci księdzu do analizy. Grand nie mógł już się tym zająć, a Jess zaczynała wierzyć że opowieść Voora zawiera jakieś ziarno prawdy.

Zmęczona przeglądaniem papierów postanowiła chwilę odpocząć i zająć się niedokończoną sprawą Cesarza.

Zabezpieczyła wszystkie papiery z Bostonu i wyciągnęła z magazynu dowodów zeszyt kloszarda. Zrobiła kopie i odłożyła na miejsce z notatką o kopiowaniu dowodu.

- Ksiądz będzie miał lekturę przed snem – pomyślała.

Przed wyjazdem wykręciła numer do Cohena – poza zasięgiem.
numer do Baldrica – poza zasięgiem.

Na zewnątrz zaczynało się chmurzyć. Jess złapała taksówkę, jej samochód nadal był na parkingu przed domem Granda. Postanowiła go odebrać w drodze powrotnej z plebani.
 
Suriel jest offline  
Stary 02-09-2010, 00:08   #66
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Detektyw Alvaro - zaczął znowu, tym razem jednak udało mu się skończyć - Nie doceniałem pana, teraz rozumiem nieco więcej. Masz jaja księżulku. - widząc, że do sali wchodzi lekarz, Cohen nachylił się do leżącego i ściszył głos do szeptu - nie poddałem się, Alvaro, pańska odwaga nie zostanie zmarnowana.

Chwilę jeszcze rozmawiał z dr Robem Sarrenem, po czym opuścił pomieszczenie, zapewniając Rafaela, że zabiorą go do NY tak szybko, jak będzie to bezpieczne. W jego kieszeni, niczym talizman, spoczywał zabezpieczony w plastikową torebkę widelec, którym Taroth wcinał sałatkę - nie wymagające nakazu DNA i czysty odcisk palca. Ogrom wszechświata nie przesłonił mu rzeczy podstawowych. Mimo strachu i poczucia przytłoczenia nowo zdobytą wiedzą, w jakiś pokręcony sposób czuł, że panuje nad sytuacją.

Przedwcześnie. W połowie drogi zadzwonił telefon.

- Cohen, słucham.

- Tu Rob Sarren, szpital New City. Mam dla pana złą wiadomość...

Patrick przyjął informację z grobowym spokojem. Pożegnalny prezent od Tarotha? A może po prostu natura nie była po ich stronie. Czego właściwie się spodziewał, powinien się już przyzwyczaić...

A jednak zabolało

To nie był koniec niespodzianek. Po kilku frustrujących telefonach do laboratorium, jego komórka znów zadźwięczała wyświetlając nazwisko nowego szefa.

- Niech pan słucha, doktorze Cohen. Obu zatrzymanych zabrano przed chwilą do Wydziału Szpitalnego Wiezienia Stanowego. Pokręcona sprawa.

Dobry Boże, waliły się nawet najprostsze rzeczy. Karetki? Szpital? Mieli im pobrać próbkę DNA – przejechanie dwóm katatonikom małym wacikiem po wnętrzu jamy ustnej i pobranie kilku cholernych włosów! Co się mogło nie udać?

– Mógłby pan wyrażać się precyzyjniej, poruczniku? Od pół godziny staram się połączyć z kimś kto ich badał. Co tam się dzieje?

Baldrick zniknął razem z karetką. Wiem jak to brzmi, ale po prostu zniknął. A teraz się znalazł. Bez karetki.

Czy on mu się... tłumaczył? Quaterrmayer, postrach Wydziału Specjalnego, brzmiał jak zagubione dziecko. Co tam się wyprawiało? Cohenowi chwilę zajęło rozkodowanie dziwacznej informacji.

- To znaczy, że jeden z podejrzanych uciekł?

- Dokładnie, kurwa, tak. - porucznik w żołnierskich słowach streścił sytuację - Wiem tyle ile mi zgłoszono, najlepiej niech pan pogada z samym Baldrickiem, jak dotąd był wyjątkowo oszczędny w słowach.

- Zajmę się tym.

- Co z detektywem Alvaro?

- Nie żyje.

- Kurwa. - wydusił Quaterrmayer po czym zamilkł na chwilę - Jutro jest pogrzeb Marlona. O dwunastej.

- Czy mogę pomóc w czymś jeszcze, poruczniku? - spytał Cohen wciąż tym samym grobowym tonem, nie komentujac ani kurwy ani pogrzebu.

- Złapcie w końcu drania który to robi, a bedę pod niebiosa latał.

- Tak jest. - powiedział bez krzty entuzjazmu i się rozłączył.

***

Mimo, że kroki Cohena robrzmiewały głośnym echem po pustym korytarzu więziennego szpitala, siedzący pod ścianą i pogrążony we własnych myślach mężyczna uniósł wzrok dopiero, gdy doktor usiadł koło niego.

- Nie kupuję historii Quatermayera - rzekł Patrick, mimowolnie spoglądając na trzymane przez Terrenca papiery - co tam się stało?

- Wejście Smoka - odparł Baldrick - Zależy o co pytasz, sporo się dzisiaj dzieje. Zniknające karetki, zwariowani pacjenci, czekam aż pojawi się wesoły Potter.

- Rozmawiałem z Potterem, nie jest w połowie tak wesoły, jak by się mogło wydawać - mruknął Cohen jakby do siebie. - Dobrze, zacznijmy od zniknięcia karetki z podejrzanym na pokładzie. Razem wymyślimy wersję dla wewnętrznych, teraz chcę usłyszeć prawdę.

- Jechałem z nimi - westchnął Baldrick - Krótko po wyjechaniu na drogę urwał
mi się film. Zakładam, że ktoś coś mi podał albo mocno wyrżnął w
łeb. Obudziłem się w ruinkach, które kazałeś obserwować. Wydałem już rozkaz, mundurowi szukają zagininej karetki.

Cohen spojrzał na rozmówcę dziwnym wzrokiem.

- Z tym, że badania niczego nie wykazały - Baldrick podał mu kartę z wynikami - Ty tu jesteś lekarzem z alpejskiej wioski, sam zerknij.

- Alvaro nie żyje, zmarł na zawał serca po rozmowie z Nashem Tarothem - wydusił doktor po chwili ciszy, uważnie przyglądając się papierom.

- Zawał? - Terrence był wyraźnie zaskoczony, w głosie zabrzmiała nawet nutka
troski, którą jednak szybko zamaskował pokerowym wyrazem twarzy i
retorycznym pytaniem - To chyba niezbyt częste w tym wieku? Kiedy
dokładnie to się stało?

- Zawał około 14, ale zmarł jakieś pół godziny temu. - złożył papiery i odłożył na bok - Słuchaj Baldrick, wierzę w ten zawał tak samo głęboko jak w to, że Vilain upił się na śmierć, a także twój urwany film. Musimy wszyscy poważnie porozmawiać.

- Wszyscy? Z tego co mówisz nie wielu nas zostało, może Kingston jeszcze
żyje - rzucił Terrence cierpko - Jestem za.

- Myślę, że wiem co się dzieje, ale muszę jeszcze z kimś porozmawiać, z jednym ze świadków z otoczenia Aerial. Zadzwoń do mnie, jak skończysz z tym tutaj - głową wskazał pokój Ashwooda - spotkamy się we trojkę na komendzie.

- Tak jest mój kapitanie! - na nieogolonej gębie detektywa pojawił się mały, wredny uśmieszek. Cohen uśmiechnął się równie krzywo i ruszył w stronę wyjścia stukając SMSa do Jess.

Cytat:
dt Kingston, zapraszam za 1,5 h na posterunek, wiem, że już po godzinach, ale sprawy się skomplikowały i nie możemy czekać do rana - Cohen
***


"Jeden ze świadków z otoczenia Aerial" uchylił drzwi i wpuścił Cohena do wnętrza swojego przytulnego, pachnącego ciastem i starością mieszkanka.

- Byłeś tam. - rzekła Meggie bez ogródek, gdy już usiedli w saloniku przy parującej herbacie.

- Byłem. - powiedział powoli. To jedno słowo miało w sobie ciężar wyznania wiary.

- Jak wrażenia?

- Cóż, potrzebowałem wiedzy zamiast wiary i dostałem dokładnie to o co
prosiłem - westchnął - Wrażenia? czuję się stary, zmęczony... zagubiony.

- To Miasto to prawdziwa rzeczywistość. To co ty widzisz tutaj jest
jedynie iluzja, klamstwem stworzonym by nas więzić.

- Wydawało mi się raczej zaniedbaną podszewką naszego świata... ale to
takie pierwsze wrażenie turysty - Cohen nie miał siły się choćby uśmiechnąć nad
własnym żartem - ciekawe, ktoś już dziś podzelał pani interpretację.

- Kto?

- Diabeł

- Który? Jest ich całe mrowie.

- Przywoływanie imion nie jest niebezpieczne? Jestem nowicjuszem w tej materii.

- Nie jest - uśmiechnęła się - W niektórych okolicznościach bywa, faktycznie, ale nie teraz.

- Sam siebie w kiepsko maskowany sposób nazywa Astrotem lub Abaddonem, choć
żadne z tych imion nie musi być prawdziwe. Zabrał mnie na kolejny, nieplanowany spacer po Mieście..

- To dwaj rożni władcy, więc przyjmijmy że jedno z nich jest ptrawrdziwe lub oba...

- Lwia morda, skrzydła nietoperza, irytująco głośny, zadęty i pewny siebie.

- Astaroth.

- Dziękuję. Zatem moim głównym podejrzanym w śledztwie jest diabeł
imieniem Astarot - podsumował Cohen pociągając łyk herbaty

- Więc raczej nie uda się go panu aresztować. Ale istnieje szansa na jego powstrzymanie. Jeśli robi coś, co pana złości.

- Tak, poczwórne morderstwo to raczej irytujaca sprawa, że juz o kolejnych nie
wspomnę... - wyhamował, zrozumiawszy, że szczeka pod niewłaściwym drzewem. Meggie zwyczajnie starała się mu pomóc i była byćmoże jedną z ostatnich, wciąż żyjących osób, które mogły to zrobić. - Moje środki to dobre laboratorium i umiejętność patrzenia na martwe ciała ze zrozumieniem, nasz jedyny potencjalny egzorcysta nie żyje. Pozostaje mi jedynie prosić o naświetlenie wszelkich sposobów traktowania... tych istot.

- Te istoty , szczególnie ta którą pan wspomniał są naprawdę potężne. Laboratorium nic nie pomoże. Trzeba odwołać się do Prawdy, przez niektórych omylnie zwaną magią - rozważała coś przez chwilę - albo .. poszukać kogoś, z kim pana wróg toczy własną wojnę. Możliwe, że zdecyduje się pomóc.

- Diabelska polityka... ten dzień robi sie coraz ciekawszy. Jak znaleźć kogos takiego?

- Mogę skontaktować pana z kimś, kto zna .. pewne moce, ale to dośc nieciekawy człowiek.

- W jakim sensie?

- Konkretnie to dość paskudny typek.

- No dobrze, gdzie znajdę tego typka i w czym moze mi pomoc?

- On zna demony. Zadzwonię do niego i umówię was na spotkanie, ale musi być pan ostrożny - najlepiej jechać z kimś zaufanym i z bronią.

- Mam kogos takiego - Cohen miał przygnębiające wrażenie, że kłamie... nie miał pojęcia, jak zespół przyjmie jego dzisiejsze odkrycia - dobrze, rozumiem że to jedna z opcji, wspomniała pani o.... magii?

- Prawdzie - poprawiła z naciskiem - burzeniu Iluzji.

- Burzenie iluzji to coś, czym zajmuję się poniekąd zawodowo - uśmiechnął się
lekko - wiec w jaki sposób Prawda moze pomoc w unieszkodliwieniu mordercy Eriki?

- Może go odesłać. Na jakiś czas zamknąć mu dostęp do naszego więzienia.

- Do Nowego Jorku?

Chyba powiedział coś bardzo zabawnego, jednak śmiech Meggie był tak ciepły i pełen serdeczności, że nie był w stanie poczuć się nim dotknięty.

- Doktorze Cohen, wiele pan dziś widział, ale zdaje się, że brak panu podstawowej wiedzy, żeby zrozumieć na co patrzy. Jak długo nie wytłumaczę panu podstaw, będzie pan zadawał pytania po omacku. Czas nie jest po naszej stronie, ale jeśli chce pan coś zrozumieć, musi poświęcić pół godziny i pozwolić starszej kobiecie się wygadać.

Pozwolił.

To było najdłuższe pół godziny jego życia.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=b4rXbSnk2ng[/MEDIA]

Opowieść Meggie była niczym długa, mroczna baśń.

Baśń o obojętnym skarłowaciałym Bogu, zagubionych aniołach i demonach. Odwiecznym Metropolis. Mieście Miast czającym się za sypiącą się dekoracją znanego mu świata. Miasta będącego jedyną rzeczywistością, jaka kiedykolwiek naprawdę istniała, mrocznym, smutnym, opuszczonym przez Stwórcę miejscu, w którym egzystują wszystkie miasta znane ludzkości, wszyscy żyjący ludzie, w którym w odbywa się cały czas i przestrzeń jaka była, jest i będzie.

Baśń o Astarocie i innych Aniołach Śmierci na usługach Destruktora, bliźniaczego brata Stwórcy-Demiurga.

Długa zła baśń o mrocznych istotach, miejscach i zdarzeniach.

Baśń, w którą nie chciał wierzyć, ale rozum ponownie był bezlitosny. Przywoływał obrazy, zdarzenia, słowa... dowody które zarejestrował w ciągu ostatniej doby.

Nie wierzył. Ani w Metropolis i ani jego władców.

Nie wierzył - w i e d z i a ł . Stąpał wśród tych odwiecznych ruin i rozmawiał z jednym z najpotężniejszych poddanych Niszczyciela.

Analityczna natura nie pozwoliła mu zignorować faktów, a te krok po kroku zaprowadziły go prosto w obłęd.

Tak, kurwa.

Prawda, cała prawda i tylko prawda.

Zawsze za tropem.

Klik...


Istota poczęta wewnątrz głowy Cohena w czasie incydentu z Natashą i lustrem, po wielu perypetiach właśnie osiągnęła dorosłość.

I wyrywała się do działania.

Wezwał taksówkę i kazał się zawieźć na komendę.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 02-09-2010 o 08:03. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 02-09-2010, 10:17   #67
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=3YlLM8bi1CY&feature=related[/MEDIA]

Kiedy nad Nowym Yorkiem zapadał zmierzch kilka osób uwikłanych w diabelskie sieci – niektóre świadome roli, jaką przyjdzie im grać, inne – dopiero tą rolę sobie uświadamiające, a jeszcze inne kompletnie bez wiedzy – zajmowało się swoimi sprawami w mrowisku zwanym Wielkim Jabłkiem.
Atrakcyjna brunetka szła przez ocieniony już teren przy znanym kościele, zmęczony i obolały mężczyzna siedział na korytarza w szpitalu oczekując na cud, a inny mężczyzna o twarzy bladej, jak sama Śmierć, jechał właśnie na spotkanie przeznaczeniu.
Każdy ich krok, każdy ruch mięśnia, zbliżał ich do nieuchronnej konfrontacji od której zależało coś więcej nić ich życie. Miasto i jego Obserwatorzy zastygli w oczekiwaniu ...
Zbliżała się nieunikniona Konwergencja. Ci co wiedzieli, co może przynieść już ostrzyli kły lub ... szykowali samochody do opuszczenia miasta. Inni żyli w błogiej nieświadomości. Być może do czasu.



JESSICA KINGSTON


Szłaś przez oświetlony światłem ulicznych latarni teren przy kościele. Myśli w twojej głowie biegły jak oszalałe. Ostatnie poszukiwanie kogoś, jakiegoś Adama Doanbada nic nie dały. Zgodnie z danymi wyświetlanymi przez policyjne serwery nikt taki nie istniał.
To było niepokojące.

Idąc, układałaś sobie w myślach plan rozmowy z księdzem Vorrem. Dźwięk SMSa wyrwał cię z zamyślenia. Odruchowo odczytałaś – Cohen.

dt Kingston, zapraszam za 1,5 h na posterunek, wiem, że już po godzinach, ale sprawy się skomplikowały i nie możemy czekać do rana - Cohen

W kościele trwało nabożeństwo wieczorne. Słyszałaś głosy wydobywające się ze środka budowli. Ludzie szukali pocieszenia w modlitwie.

- Detektyw Kingston – męski głos wołający twoje imię za twoimi plecami spowodował, że odwróciłaś się zaskoczona i gotowa do ...

Na pewno nie do tego co ujrzałaś.




Przystojny, wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu. Ciało modela, spojrzenie kochanka.

- Kim pan jest? – zapytałaś czując dziwny niepokój, jak patrzyłaś na tego człowieka. – Skąd mnie pan zna.

- Z telewizji – powiedział z łagodnym uśmiechem.

Ale cała twoja wiedza, twoje doświadczenie psychologiczne mówiło ci, że łagodność nie jest cechą typową dla tego mężczyzny.

Kiedy tak stał, w długim, ciężkim prochowcu, pod którym mógł ukryć arsenał, czułaś się jak potencjalna ofiara.

- Kim pan jest? – powtórzyłaś ostrzej.

- Szukała mnie pani. – powiedział spokojnie. – Widziałem, jak kilka dni temu chełpiła się pani w telewizji, że mnie złapie. To ja jestem Tarociarzem. Ja zabiłem te dzieciaki.


Rafael Alvaro


Butelka pełna ciemnej, skrzepłej, cuchnącej krwi.
Piłeś ją czując, jak z każdym obrzydliwym łykiem smakuje coraz lepiej. Jak stare, markowe wino ze szlachetnych winnic.

Każdy łyk był jak orgazm przetaczający się przez twoje nagie ciało. Z każdym łykiem widziałeś coraz więcej. Ze szczytu budynku, na którym stałeś rozciągała się wspaniała, mroczna, panorama. Ujrzałeś odległą wieżę na linii horyzontu. Była monstrualna. Gigantyczna. Jak biblijny lewiatan.
Widziałeś burzę ciemności, która szalała wokół wierzchołka tej wieżycy. Pioruny uderzające tam w oddali miały barwę płomiennej czerwieni..

Stanąłeś na krawędzi dachu. Przynajmniej dwadzieścia kilka pięter. Po dwa i pół metra każde. To daje jakieś ... dużo.

Poryw wiatru przez chwilę o mało nie zrzucił cię poza krawędź. Czułeś się, jak Nikos, którego jakiś czas temu sam ściągałeś ze szczytu biurowca. Niechciana myśl przebiegła ci przez głowę. A co, jeśli w jego mniemaniu on też nie miał wyjścia. Jeśli osobista tragedia przesłoniła mu szerszą perspektywę. Jeśli krok poza krawędź był wołaniem o pomoc.

Tutaj jednak nikt nie pojawił się na szczycie dachu. Żaden negocjator, psycholog – nikt. Byłeś tylko ty i twoje myśli.

Skoczyłeś!

Lot nie trwał długo. Twoje ciało roztrzaskało się na betonowej ulicy kilkadziesiąt metrów niżej. Kości popękały jak zapałki.


Szpital w New City

- Cholera – siwowłosy mężczyzna odsunął się od pacjenta, którego od półgodziny próbował reanimować. Bezskutecznie.

- Straciliśmy go – powiedział niepotrzebnie jeden z asystujących przy reanimacji lekarzy.

- Widzę – powiedział zdenerwowanym tonem siwowłosy doktor. – Godzina szósta czternaście wieczorem. Proszę wpisać zgon pacjenta. Nazwisko – Alvaro. Imie – Rafael. Ja powiadomię jego kolegę.

Nikt nie oponował.

- Cóż. Panowie. Proszę wezwać techników. Niech zabiorą ciało do kostnicy. Zapewne ci z Nowego Yorku będą chcieli zabrać je jutro.



TERRENCE BALDRICK


- Jest psychiatra – słowa strażnika wyrwały cię z zamyślenia. – Proszę za mną.

Mężczyzna czekał w pokoju dla personelu i popijając kawę przeglądał dokumenty dotyczące Ashwooda.



- Witam serdecznie – wyciągnął dłoń na powitanie. – Jestem Ernest East. Na pana prośbę spróbuje przeprowadzić zabieg hipnozy na pacjencie. Nawiasem mówiąc, ciekawy przypadek. Możemy zaczynać, kiedy pan zechce.

- Nawet teraz – mruknąłeś niewyraźnie.

Nie dało się. Zadzwonił telefon. To twój zaprzyjaźniony translator.

- Mam tłumaczenie, które pan chciał – serce, nie wiedzieć czemu zabiło ci mocniej. – To zbitek słów nie mających pozornie sensu. Ale pozornie. Przypominały mi bowiem tekst, który studiowałem na uczelni. Zadzwoniłem więc do profesora Rozanskyego – wiesz – to mój dawny mentor i guru ..

- Do rzeczy – przerwałeś mu wiedząc, ze czasami takie dygresje ciągną się zbyt długo.

- Więc – ciągnął niezrażony dalej – To egzorcyzm. Ale odwrócony egzorcyzm. Słowa jakiejś modlitwy z czasów bliższych Jezusowi niż Faraonom.

- Co to znaczy, odwrócony egzorcyzm? – zapytałeś.

- No. Wiesz co ma robić egzorcyzm, no nie – zaśmiał się.

- Tak.

- To odwrócony ma chyba robić coś wręcz przeciwnego. Chyba. Boże, detektywie, nie mam zielonego pojęcia. Chciał pan tłumaczenia to panu daję. Ma pan dostęp do komputera.

Spojrzałeś na PC-ta stojącego na biurku obok.

- Jest podłączony do sieci? – zapytałeś strażnika.

- Tak.- odpowiedział.

- Mam – odpowiedziałeś tłumaczowi.

- To wysyłam na twoją pocztę.

W chwilę później udało ci się odczytać słowa tłumaczenia.


Ujrzyj mnie panie, bo wołam cię z kolebki brudu jaką jest życie. Ujrzyj mnie panie i pożryj moja duszę. Z kokonów brudu rodzą się anioły. Z kałuż grzechu wzrastają świetliste skrzydła. Ujrzyj mnie panie i pożryj mą duszę. Uczyń mnie swoim sługą, swym bratem, swym synem. Wyrwałem się z kokonu brudu. Poświęciłem samego siebie. Przeciąłem pępowinę życia. Natchnij mnie mocą swą panie. Niech kokon brudu stanie się wylęgarnią anioła. Jak obiecałeś, panie.

W twojej poobijanej głowie ułożył się nieprawdopodobny obraz. „Poświęciłem samego siebie” – ofiary i zaginione dzieciaki. Podobieństwo tak duże, ze nawet ojciec jednej z nich się pomylił. „Pępowina życia”. Obraz matek z pociętymi żyłami.

Poczułeś nagłą słabość. To wszystko, ta cała rzeź, to jakiś popierdolony rytuał.

Nagle monitor zgasł. Podobnie, jak wszystkie światła z trzaskiem pękających żarówek. Pokój pogrążył się w ciemnościach.

- Zaraz powinno włączyć się awaryjne – usłyszałeś niespokojny głos strażnika.

W kilka sekund później zawtórowały mu jakieś krzyki, wrzaski i ... wyraźnie słyszane strzały. Krótkie, charakterystyczne serie z broni automatycznej.

Przerywały ciemność.

Obok was dał się słyszeć potworny łoskot pękającej ściany. Przez powstałą w ścianie dziurę wlało się jasnoniebieskie światło. Wyraźnie ujrzałeś majaczącą w nim sylwetkę. Andy Ashwood. Półnagi. Ociekający ciemną krwią. Otoczony jaśniejącą aurą. Podobnie jak Terry Brook tam, w tych wyimaginowanych ruinach.

Strażnik sięgnął po broń w desperackim odruchu zrodzonym ze strachu i niedowierzania. Kubek psychologa upadł na ziemię z trzaskiem. Andy spojrzał w stronę dobywającego broni klawisza, a ten .... wybuchł od środka.

W tym dziwacznym, sterylnym świetle, widziałeś strugi krwi rozbryzgujące się wszędzie wokół, węża jelit rozrzucone dookoła, niczym parujące macki.

Ernest East zgiął się wpół i zwymiotował hałaśliwie.

- Jest pan policjantem – głos Andyego zabrzmiał w ciszy, niczym głos dzwonu. – Niech mnie pan ochroni. ONI mnie znaleźli. Chcą mnie zniszczyć. Zabiją każdego, kto wejdzie im w drogę.

Gdzieś blisko usłyszałeś strzały i krzyki trafionego serią człowieka.

- Jest tuż, tuż! – usłyszałeś niepokojąco bliski okrzyk. – Wyczuwam go.

Znasz ten głos. Tembr i ciepło powoduje, że masz nie pasującą kompletnie do sytuacji erekcję. Dziewczyna z baru. Tej, której nie było.

- Sługi Gamaliela – piszczy Andy z wyraźnym strachem w głosie. – Musimy uciekać! Zabierz mnie stąd!

Ostatnie słowa wyraźnie kieruje w twoją stronę.



dr PATRICK COHEN



[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=q4c8iqKn5q0&feature=related[/MEDIA]

Taksówka jechała przez budzące się do wieczornego życia miasto. Dziwki wychodziły do pracy. Dilerzy i inne śmiecie wypełzały z zaułków. Jednak było w nim też wiele dobra. Uśmiechy dzieci wracających z zabawy z rodzicami w parku, uliczni artyści, zwykli ludzie, którzy rodzili się, marzyli, kochali i umierali w każdej minucie.

Jeśli to, co cię wokół otaczało, było jedynie iluzją, to taką, którą naprawdę ktoś zrobił perfekcyjnie.

Nim dotarłeś na komisariat zadzwonił telefon. Wyrwany z ponurych rozmyślań odebrałeś.

- Detektywie – poznałeś głos Meggie. – Człowiek, o którym panu wspominałam. Jest gotów na spotkanie. Teraz. Za pół godziny. Będzie czekał w jadłodajni „U Jimiego” przy stacji metra na 127, na Bronxie. Na stole ułoży piramidkę z kostek cukru, by go pan mógł rozpoznać.

Kurwa. Miałeś broń, lecz nikogo zaufanego pod ręką. Grand – szaleniec, który najwyraźniej dowiedział się prawdy pierwszy, zniknął. Baldrick wyglądał na kogoś, kto musi się przespać ze swoimi myślami. Alvaro – umarł. Marlon – umarł. Jess – zostawała jedynie ona, lecz nie wiadomo gdzie jest i jak szybko dojedzie na miejsce.

Myśli przerwał ci kolejny telefon.

- Powiedz coś – głos Natashy. – Chcę usłyszeć twój za- je – bi- sty gotycki głos.

- Nie jestem w nastroju.

- Zajebiście – zaśmiała się zadowolona. – Aż mnie ciary przeszły. Słuchaj. Kumpela musi spadać do roboty, a nie chcę być jej dłużej ciężarem. Chcę gdzieś usiąść, pogadać, zjeść coś, walnąć browarka. Wiesz. Dzwonił do mnie dzisiaj zleceniodawca. Ten od pierdolonych oczu diabła. Odebrałem, bo nie wiedziałem, że to on. Chce się spotkać i dogadać kolejne rysunki. Myślę, że dzięki temu możesz złapać go za fiuta, co?

Słuchałeś jej paplaniny. Dosłownie nie dawała ci dojść do słowa.

- Dobra, Cohen. Jestem kurewsko głodna. Zejdę na dół. Mają świetne żarcie. Lokal „U Jimiego” na Bronxie. To przy metrze. Jakbyś chciał, podjedź.

Rozłączyła się, nim zdążyłeś zareagować. Ciche PIP oznajmiło ci, że twoja komórka właśnie się rozładowała.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-09-2010 o 08:52. Powód: usunięcie P.S.
Armiel jest offline  
Stary 02-09-2010, 20:50   #68
 
Dominik "DOM" Jarrett's Avatar
 
Reputacja: 1 Dominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znanyDominik "DOM" Jarrett nie jest za bardzo znany
Kręciłem się po mieście nie wiedząc czego szukać i dokąd się udać. W końcu postanowiłem pojechać na spotkanie z księdzem Voora.

Spotkałem go w kościelnym ogrodzie.
-Niech będzie pochwalony ojcze- przywitałem się
-O! Detektyw Grand. Na wieki wieków- uśmiechnął się do mnie

-Byłem w Pensylwani ojcze i niewiele odnalazłem jedynie grób osoby o nazwisku ElizaBETha PEOR- zaznaczyłem odpowiednie litery mocniejszym wyrażeniem
-Nie wiele mi to mówi detektywie- skwitował
-Ja też zatrzymałem się w martwym punkcie ojcze. Ale... czy możliwe że powinienem dosłownie potraktować słowa cesarza i może poszukać w Jordanii...

Voora nie odpowiedział tylko zamyślił się chwilę. Spojrzał na mnie jakby nieobecnym wzrokiem po czym przeprosił i odszedł.

Zostałem sam z własnymi myślami, poszedłem w dół alejką między pomnikami aniołów... ciekawe czy naprawdę są takie piękne ozdobione skrzydłami




Z zadumy wyrwał mnie mój telefon. Na wyświetlaczu widniało " pułkownik Colin"
Nie czekając odebrałem natychmiast.
-Witaj pułkowniku- przywitałem się
-Cześć Clause, masz kłopoty? Czytałem gazety, nie wygląda to dobrze- zimny żołnierski głos przeszedł od razu do rzeczy. Pułkownik Colin Fisher nie był typem który owija w bawełnę. Zawsze był bezpośredni i konkretny.
-Wiem że źle to wygląda ale póki co jakoś się trzymam. Ktoś mnie strasznie paskudnie wrabia.
-Mogę ci jakoś pomóc?- zapytał
-Nie raczej nie... Chociaż... - zamyśliłem się chwilkę
-No mów Clause. Uratowałeś mi życie w tamtej wiosce jestem ci to winien.
- Nic mi nie jesteś winien Colin. Wtedy zrobiłbyś dla mnie to samo.
-Mów-powiedział
-Możesz mi załatwić przelot w tą i z powrotem do Jordanii?
-Oszalałeś chłopie- wzburzył się łagodnie po czym chwilę milczał - może i da się coś zrobić ale będzie to kosztowało. I pewnie nie mało.

-Pieniądze nie grają roli, mogę dzięki temu się oczyścić poza tym pracuję nad sprawą tego tarociarza, umierają niewinne młode osoby. Mogę im pomóc.

Myślał chwilę i rozłączył się zaraz po tym jak powiedział.
-100000 dolarów na łapówki i bądź w bazie po zmroku.
- Oki- odpowiedziałem już tylko do przerywanego sygnału w słuchawce telefonu.


Kilka godzin później siedziałem w smolocie zwiadowczym. Mieliśmy między lądowanie na pcyfiku na jednym z wojskowych lotniskowców. Miałem nie opuszczać samolotu. Ukryłem się.

Lecieliśmy

-Wlatujemy w przestrzeń powietrzną Jordanii, niech się pan przygotuję bo będziemy lądować w na bardzo krótkim pasie.- usłyszałem głos w słuchawce.

Przelatując nad Chirbat asz-Szajch-Dżail poczułem wstrząs. Samolotem zaczeły miotać bardzo silne turbulencje. Ogarnął mnie strach pierwszy raz od baaardzo dawna.

Opętała nas burza piaskowa. Niski pułap był niebezpieczny w tej sytuacji.

Usłyszałem komendy pilotów mówione coraz głośniejszym tonem. Wtedy przed oczyma stanęło mi całe moje życie. Chwyciłem za telefon i szybko napisałem smsa do Jess
"Jestem nad terenami pokolenia Rubena w samolocie. Strasznie Trzęsie. Jesteśmy dokładnie nad Bet Peor. Chyba nie uda się ... Jess! Kocham cię"

"WYSŁANE"-pojawiło się na wyświetlaczu

Huk gdy ciężka stal uderzyła o ziemię rozerwał mi wręcz bębenki w uszach. Eksplozja wybuchającego silnika rozrzuciła szczątki w promieniu kilku set metrów.

A on go pogrzebał w dolinie w ziemi moabskiej naprzeciw Bet-Peor i nikt nie zna jego grobu po dziś dzień. Ale grobu jego nie odnaleziono


Kilka godzin później gdy burza piaskowa ucichła a tubylcy i szabrownicy zrobili już swoje , milicja Jordańska i wojsko otoczyło teren katastrofy szczelnym kordonem. Nikomu nie pozwolono wejść na teren. Jeden z żołnierzy dostrzegł siną martwą rękę która wystawała z piasku.

Nagłówki w amerykańskich gazetach dementują oskarżenia jakoby wojskowy samolot szpiegowski miał rozbić się 9 km na wschód od Tall ar-Rama...
 
__________________
Who wants to live forever?

Ostatnio edytowane przez Dominik "DOM" Jarrett : 02-09-2010 o 20:54.
Dominik "DOM" Jarrett jest offline  
Stary 04-09-2010, 20:00   #69
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Dwa krótkie telefony zamknęły sprawę, uwalniając go od dylematu - nawet gdyby którykolwiek z dwóch pozostałych w akcji członków zespołu zdołał dojechać na czas, za diabła nie zdołałby im przetłumaczyć sytuacji przez telefon albo w minutę przed wejściem.

Na spotkanie ruszył samotnie.

Lokal jakich tysiące, amerykański niczym gwiazdki na fladze i dziecięca otyłość. Barak do złudzenia przypominał wagon kolejowy, połyskiwał nad nim neon z nazwą fast-foodowni. W środku spory ruch. Zaraz przy wejściu koleś układający kostki cukru w piramidę. Na pierwszy rzut oka... ciężko było coś o nim powiedzieć. Facet mógłby pozować do Ostatniej Wieczerzy i wyglądałby dobrze zarówno w roli Chrystusa jak Judasza.


W głębi mignęła mu pstrokata czupryna Tashy, nie do pomylenia z nikim innym. Dziewczyna pochłonięta była pałaszowaniem czegoś co wyglądało jak placki.

Cholera, miał nadzieję, że uda mu się ją wyprowadzić, zanim zjawi się "paskudny typek".

Trzeba było improwizować. Starając się nie rzucać w oczy przecisnął się do kibla i wybrał numer komórki Natashy.

- Hejka Cohen, co jest? - znajomy, wesoły głos urozmaicony pośpiesznym przełykaniem.

- Nie rozglądaj się, jestem w tej knajpie.

- Gdzie?

- Coś jest bardzo nie w porządku. Nie wiem jak to się stało ale mój informator wybrał dokładnie ten sam lokal na spotkanie.. w tym samym miejscu w tym samym czasie. - Cohen nie pozwolił sobie przerwać - Wyjdę teraz z kibla i usiądę koło niego, udawaj że mnie nie znasz, jeśli zobaczysz coś niepokojącego, po prostu wstań i wyjdź. Zadzwonię do ciebie jak będzie po akcji.

- Jasne. Cholera. jasne

- Kończę, odezwę się, jak będzie po wszystkim - powtórzył i się rozłączył.


Schował telefon i spojrzał w lustro. Upiór z drugiej strony spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem. Przez chwilę nie mógł poznać własnej twarzy. Na próbę przetestował, czy dalej jest zdolny poruszać mięśniami mimicznymi, po czym pozwolił pokerowej masce wrócić na swoje miejsce.
Od drzwi toalety pewnym krokiem ruszył prosto do stolika faceta, określanego przez Meggie jako "nieciekawy człowiek". Faceta o biblijnej twarzy, na spotkanie z którym Cohen powinien był zabrać uzbrojoną obstawę.

- Czekam na kogoś - warknął ostro Chrystus, nie unosząc wzroku znad piramidki.

- Czekasz na mnie - rzucił Cohen bez zbędnych emocji w głosie i usiadł naprzeciwko.

- To spoko. Więc, Czego?

- Nie będę zabierał cennego czasu dłużej niż to konieczne, nasza wspólna znajoma twierdzi że posiadasz pewne umiejętności, a ja jestem nimi zainteresowany.

- Kto umarł?

- Skrzydła, rogi, kopyta, kontakt, rozmowa - raczej o tą paletę umiejętności mi chodziło.

- Chcesz przywołać demona - Zbawiciel ściszył głos. - Nieźle.

- Potrafisz mi pomóc?

- Zależy

- Od?

- Którego chcesz.

- To kwestia pułapu możliwości, czy ceny?

- I jedno i drugie. oraz wielkość ofiary

Cohen przyłapał się na tym, że zaczyna lubić tego gościa. Konkretny, profesjonalny fachowiec... jeśli tak można się wyrazić o kimś, kto zawodowo rozmawia ze zmarłymi i demonami.

- No dobrze, skoro już wiem na czym stoję, muszę sie odwołać do pana wiedzy i znajomości. Potrzebuję personaliów kogoś, kto w ostatnim czasie drze koty z Astarotem.

- Po co? - kolejne rzeczowe pytanie.

- Znasz kogoś takiego?

- To nie jest sprawa o której powiem ot tak, pierwszemu lepszemu, bez obrazy. Za duże ryzyko. Chcę wiedzieć po co.

Patrick się nie obraził, a na jego twarzy pojawił się ledwie zauważalny cień uśmiechu.

- Cóż, to samo z mojej strony. Ale dobrze, zacznę pierwszy. Astarot szykuje coś wielkiego, dużo rytualnych morderstw, chcę to coś powstrzymać.

- Nie moja liga - zaczął się podnosić od stolika - Za łatwo dostać po dupie. On nie jest najgorszy.

Cohen nie ruszył się z miejsca.

- To sprawa miedzy mną, a demonami. Czuję skalę, potrzebuję tylko kontaktu. Biorę na siebie całą odpowiedzialność.

- Za co? - sięgnął po kurtkę z oparcia - Za to, że przyjdą i wyprują mi bebechy jak popełnię jeden błąd?

- Usiądź, nie zmuszę cię do zrobienia niczego, czego nie będziesz chciał zrobić. - Oprócz twarzy, Cohen właśnie przestał poznawać własny głos. - Z kim w takim razie możesz mnie skontaktować bez ryzyka?

Chyba zadziałało. Chrystus ponownie usiadł i przez chwilę coś rozważał, bawiąc się demontowaniem swojej cukrowej piramidy.

- Szukasz kogoś. Dobra. 10 kawałków a przywołam kogoś dla ciebie. I kozę. Na ofiarę

- Kogo?

- Przywołam kogoś, kto pomoże ci skontaktować się z siłą, która jest w przeciwieństwie do Astarotha. sługę Geburaha.

- Geburah... bezlitosny Sędzia, emanacja bezwzględnie implementowanego i brutalnego prawa, działa poprzez fanatycznych jurystów i vigilantów. - Cohen bezbłędnie wyrecytował fragment wykładu Meggie, a na jego twarzy wykwitł naprawdę szeroki i paskudny uśmiech.

- Taa.. Spodoba ci się. - mruknął Chrystus wrzucając ostatnią kostkę do cukiernicy.

- Zależy mi na czasie, jak szybko możesz to zorganizować?

- Nawet dzisiaj o północy, w central parku, jak dostarczysz kozę i kasę. Kasę możesz przelać na konto.

- To 10 kawałków, nie dasz rady w tej cenie załatwić kozy?

Oczy faceta zwęziły się w wąskie szparki, a przyciszony głos zabrzmiał jak ostrzegający przed atakiem grzechotnik.

- Nie mam, kurwa koleś, czasu ganiać za kozą w centrum pierdolonego NY! Jeśli mam coś dzisiaj działać muszę wziąć kąpiel, medytować, przygotować się. To nie jest pieprzona komórka, że dzwonisz. Nie wiesz koleś z jakimi siłami przyjdzie mi gaworzyć. Urwanie mi łba przy samej dupie to najmilsze co może mnie spotkać gdy coś pójdzie nie tak.

Cohen skwitował wybuch wzruszeniem ramion.

- Dobra, zostawmy kozę, mam coś przynieść ze sobą?

- Nic nic będzie potrzebne, poza kozą.

- Jakaś szczególna? Koza, kozioł? czarna, biała?

- Koza. Bylę kurwa, nie z nosa.

- Ok, załatwi się, kasę będziesz miał do północy.

- Nie ma sprawy. Zatem jak już nie masz nic do dodania to zmywam się.

- Numer konta - przypomniał uprzejmie Cohen i podsunął Chrystusowi serwetkę.

- I uważaj na siebie, chudzielcu. - rzekł ten, notując cyfry - jakaś dziwna laska cię obserwuje. Trąci mi służką więc pewnie coś chce.

Tyle w kwestii "udawaj, że mnie nie znasz". Zaraz zaraz, co on powiedział?

- Służką? - spytał Cohen nie oglądając się za siebie.

- Naznaczona przez jakiegoś Metropolitę.

- Podbijam stawkę do 11 za jeszcze chwilę twojego czasu. Co niesie za sobą takie naznaczenie?

- Ktoś może patrzyć jej oczami, słyszeć jej uszami. Jest jak pieprzony mistyczny GPS.

- Można w jakiś sposób rozpoznać, czy w danym momencie to robi?

- Jak będzie miała szklisty wzrok to znaczy ze ktoś wsadził swe łapska w jej ciałko.

- Można to jakoś przerwać?

- Jebnij ją w czaszkę mocno. Przerwiesz raz na zawsze - facet zaśmiał się cicho i złośliwie.

- Myślę o czymś bardziej subtelnym

- Musiałbyś wiedzieć kto w nią włazi. Potem można to odwrócić, przerwać. Ale kurewsko trudno.

- W jaki sposób?

- To jak z wyrwaniem zęba, trochę zaboli. Nie trochę, kurewsko zaboli. Ale już to robiłem, także sobie. A skoro już tak sobie napierdalamy, na twoim miejscu wziąłbym dupę w troki i za dwa dni wyjechał z NY City. Ja mam zamiar tak zrobić.

- Cóż, raczej nie widzę takiej opcji, co więc ma się dziać za dwa dni?

- Mały, kurwa, Armagedon. Zbyt dużo koślawków kręci się po mieście. W zbyt wielu miejscach je widuję. Miasto Miast wbija się w niektóre ulice. Dobra - idę, bo się nie wyszykuję.

- Ostatnia rzecz: jak wygląda to wyrwanie zęba i ile ci to zajmie?

- Dwie godziny. Przynajmniej i nie będzie proste. Nie dam rady zrobić jednej i drugiej rzeczy w jedną noc, kopnąłbym pewnie w kalendarz.

- Będę później potrzebował tego rytuału, jak cię znajdę?

- Meggie - Chrystus miał już kurtkę na karku i był w połowie drogi do wyjścia. Patrzył na Cohena spojrzeniem które dobitnie sugerowało, że jeśli usłyszy choćby cień znaku zapytania, doktorowi nie pomoże ani broń, ani uzbrojona po zęby, zaufana ochrona.

- Z mojej strony to wszystko. - rzekł patolog nie podnosząc się od stolika. Spokojnie odczekał, aż facet ubierze się i wyjdzie.

***

Upewniwszy się, że Chrystus zniknął, Cohen wstał i podszedł do stolika Natashy Kalinsky, Dziewczyny Od Majtek, Nadwornej Malarki Tarociarza - i najprawdopodobniej - Służki samego Astarotha, Anioła Śmierci, który w piekielnej hierarchii ma nad sobą już chyba tylko samego Destruktora, czy jak mu tam było.

- Nożesz kutwa, czas najwyższy! - rzekła lekko nadąsana Służebnica Drugiego Po Szatanie, nabiła na widelec ostatni strzępek naleśnika i wytarła nim resztki słodkiego sosu z talerza. Strzępek wyglądał na wielokrotnie nadgryzany i zachowany na potrzeby tego właśnie gestu. - Spoko, chwilę temu postawiłeś mi dokładkę, zamówiłam dwie porcje, musisz tego spróbować zaa-je... kurwa, co ci się stało w twarz?

- Co z moją twarzą?

- Sama nie wiem, wyglądasz, jakby cię jebła ciężarówka.

- Dziś zginęło dwóch moich przyjaciół, z którymi pracowałem nad śledztwem. Kraina Czarów najwyraźniej przeszła do ofensywy... - przerwał, gdy żująca gumę kelnereczka podeszła do stolika i postawiła na nim dwa talerze naleśników i dwie szklanki z colą. - przepraszam Tasha, ale nie mam wiele czasu, mam wrażenie, że gdy tylko odwracam się plecami, coś za nimi zaczyna się walić. Muszę jak najszybciej wracać do śledztwa. Co ze zleceniodawcą?

- Siedź na dupie i wpierdalaj. Wyglądasz jak trup, nigdzie nie pójdziesz, póki czegoś nie zjesz. - Podsunęła mu pod nos talerz, po czym zajęła się opróżnianiem własnego - więc, zadzwonił dzisiaj facio od oczek... - zaczęła z pełnymi ustami- nie przedstawił się, lecz go poznałam, chce mi zlecić kolejną robotę.

- kiedy i gdzie masz się z nim spotkać?

- No jeszcze nie wiem, kuźwa, słuchasz mnie? Nie chciałam kutasowi nic obiecywać, bo kazałeś mi trzymać się z daleka od takich pojebów. Więc zrobiłam ściemę, ze mam urwanie głowy w pracy, dużo zleceń, i że chętnie, ale musze to przeliczyć i żeby zadzwonił wieczorem lub rano. Dobrze zrobiłam?

- Sam lepiej bym tego nie wymyślił.

- To słuchaj bo spadniesz z krzesła na swoją kościstą dupę. - sięgnęła po nadziewaną ćwiekami torebkę, niczym magik po cylinder - Ten fagas dał mi numer. Jak się namyślę mam zadzwonić. chceeesz ten numer?

- Żartujesz? To może być przełom, jakiego nie mieliśmy w tym śledztwie od początku jego trwania.

- To masz! - wyciągnęła z torebki złożoną na cztery karteczkę i podała mu z triumfalną miną. Przyjaciółka u której Tasha się przechowywała i która najprawdopodobniej udostępniła jej materiały papiernicze, najwyraźniej nie podzielała zamiłowania do gotycko-punkowej estetyki: karteczka była różowa i ozdobiona logo "hello kitty!".

- Natasho Kalinsky, jesteś wielka!

- za-je-bi-ście! Złapcie fiuta i zamknijcie w celi z pedałami, czytałam gazety.

- Dokładnie to mam zamiar zrobić... te naleśniki są faktycznie zajebiste. Słuchaj, wydarzenia nabierają tempa, ale to jeszcze nie koniec, masz się gdzie przechować jeszcze przez chwilę?

- Znajdę bezpieczne lokum.

- Doskonale. Gdybyś miała problemy z dziuplą, zawsze możemy cię zatrzymać na 24 godziny. - uśmiechnął się kończąc naleśniki - przez najbliższą dobę pewnie będę cały czas na nogach, więc gdyby cokolwiek się działo dzwoń.

- Jasne - proste skinięcie głową z taką fryzurą nabierało pewnego malowniczego rozmachu.

- Dobrze, bardzo niechętnie, ale muszę wracać do pracy. Dzięki za pomoc, gdyby facet oddzwonił przetrzymaj go jeszcze trochę i daj mi znać.

- Dobra

- Do zobaczenia w lepszym świecie - powiedział Cohen, wstał od stolika, zapłacił i ruszył do wyjścia.

Czuł się podle. Jeśli to, co mówił sobowtór Jezusa było prawdą, żadne lokum nie było teraz dla Natashy bezpieczne, a telefon od zleceniodwacy mógł być tylko kolejną sztuczką Astarota. Ona sama zapewne nie miała o tym bladego pojęcia, jednak informując ją o tym i jednocześnie nie udzielając pomocy wystawiłby ją jedynie na pierwszą linię frontu. Pomóc jej, o ile zrozumiał, mógł jedynie mając absolutną pewność, że to Lwia Morda osobiście stoi za jej opętaniem (czy jak to nazwać).
Musiał to rozegrać cholernie ostrożnie, by nie wzbudzać podejrzeń "Nasha Tarotha", czy kogokolwiek z jego przydupasów, któremu Tasha służyła za ludzki monitoring. Każdy błąd mógł kosztować tą dziewczynę życie... w najlepszym razie.

Pełen czarnych myśli ruszył na komendę. Poza tym, że musiał pobrać pieniądze na "opłacenie informatora" dobijała godzina, na którą umówił się z Jess. Baldrick wciąż nie zadzwonił. Pozostawał jeszcze groteskowy problem... kozy. Patrick znał tylko jedną osobę, która umiała załatwić coś takiego. Wystukał numer telefonu swojego starego kontaktu, jeszcze z czasów pracy w Wydziale Zabójstw.

- Cześć Tommy, jest dil, potrzebuję kozy. Sam sobie mogę kupić bagnet, patrz się mnie na usta: K-O-Z-A, takie zwierzę. Dopilnuję, żeby ci się to opłaciło. Nie wiem, do cholery, podzwoń po hodowcach pod miastem, sprawdź na Allegro... bez różnicy, byle była za jakąś godzinę... długo opowiadać, prowadzimy pokręcone śledztwo... Tajemnica zawodowa! Tak, kurwa, jeśli to ci ułatwi sprawę: potrzebuję kozy, brak mi kobiety i mnie przycisnęło, a potem złożę ją w ofierze w satanistycznym rytuale! Zadowolony? Och zamknij się! Daj znać, jestem pod telefonem. I pospiesz się, na litość boską, zegar tyka.

Ochrypły śmiech starego pasera rozbrzmiewał mu w uszach jeszcze długo po tym, jak odłożył słuchawkę.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Gryf : 05-09-2010 o 11:37. Powód: kosmetyka
Gryf jest offline  
Stary 06-09-2010, 18:59   #70
 
Suriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Suriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skałSuriel jest jak klejnot wśród skał
Jess wysiadła z taksówki w pobliżu kościoła. Zamyślona ruszyła w stronę wejścia, kiedy odezwał się sygnał smsa w kieszeni. Wyjęła telefon. Wiadomość od Cohena.

dt Kingston, zapraszam za 1,5 h na posterunek, wiem, że już po godzinach, ale sprawy się skomplikowały i nie możemy czekać do rana – Cohen.

W kościele słychać było nabożeństwo. Spojrzała na tablicę ogłoszeniową, a później na zegarek. Do końca mszy zostało jakieś 15 minut. Postanowiła przejść się po terenie.

- Detektyw Kingston – usłyszała za sobą męski głos. Odwróciła się.
Ujrzała zmierzającego w jej stronę mężczyznę. Obłędnie przystojny. Twarz i ciało modela, spojrzenie pod którym topniały opory chyba każdej kobiety. Ubrany w długi ciemny płaszcz.
Zaschło jej w gardle, mimochodem przełknęła ślinę.
Mężczyzna zatrzymał się niedaleko.

- Kim pan jest? Skąd mnie pan zna. – zapytała czując dziwny niepokój.

- Z telewizji – powiedział z łagodnym uśmiechem.

Łagodność to nie jest cecha dominująca w tym człowieku – pomyślała Jess - patrząc w jego oczy. Czuła się nieswojo. Zaczęła żałować że przyjechała sama, a w pobliżu nie ma nawet przechodniów.

- Kim pan jest? – powtórzyła ostrzej.

- Szukała mnie pani. – powiedział spokojnie. – Widziałem, jak kilka dni temu chełpiła się pani w telewizji, że mnie złapie. To ja jestem Tarociarzem. Ja zabiłem te dzieciaki.

Jess prawie wmurowało w miejscu w którym stała. Szybko jednak odzyskała pewność siebie. Spojrzała na mężczyznę podejrzliwie.

- I tak poprostu postanowił się pan przedstawić i przyznać?
- Dzieło się dokonało. Czas by świat o nim usłyszał. – powiedział spokojnie.
- Ktoś panu zapłacił żeby się pan podszywał? - Ręka Jess przesunęła się w stronę pistoletu na biodrze
- Oto jestem, winny i gotów do poniesienia zasłużonej kary. Panią wybrałem jako jej narzędzie.
- Dlaczego pan zaszywał im usta? – Spojrzała mu w oczy. Nie spodobało jej się to co zobaczyła.
- Zaszywałem jedynie oczy, by nie widzieli zgrozy świata - odparł
Jess wyszarpnęła pistolet z kabury.
- Ręce za głowę, odwróć się. – wydała polecenie mierząc do niego.
Grzecznie wypełniał polecenie.
Jess z wymierzonym pistoletem podeszła do niego.
- Na kolana -drugą ręką wyciągnęła kajdanki
- Oto ja jestem sługa pana, który poniósł słowa do ludzi niewiernych – zaczął mamrotać - Z kołyski brudu rodzą się anioły. Widzę cię, chociaż na ciebie nie patrzę.
Grzecznie klęknął.
- Albowiem niegodziwości te robili przed wami mieszkańcy tej ziemi i ziemia stała się nieczysta. Jam jest niczym kozioł prowadzony na ofiarę, za lud mój ukochany.
Jess skrępowała mu ręce z tyłu.
- Masz prawo milczeć, wszystko co powiesz od tej pory może być użyte przeciwko tobie, masz prawo do adwokata, jeżeli cię na niego nie stać, zostanie ci przydzielony z urzędu, Czy rozumiesz swoje prawa?

Mężczyzna mamrotał dalej swoją modlitwę.
Jess wyciągnęła komórkę, nie spuszczając go z oczu.
- Albowiem poznaje Pan drogę sprawiedliwych a droga grzesznych zaginie. Cokolwiek raz było, to będzie. Cokolwiek raz uczynione zostało, uczynione zostanie.

- Tu detektyw Kingston, przyślijcie radiowóz do kościoła na ul. 15 Alboroud,. Mam podejrzanego.
- Wysyłamy. Ale mamy strzelaninę w Szpitalu więziennym, więc może to chwilę zająć.
- Czekam. – rozłączyła się.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że msza skończyła się kilka minut temu, przed kościołem zgromadził się mały tłumek gapiów. Wśród nich rozpoznała księdza Voora. Ludzie szeptali między sobą przyglądając się scenie jaka rozgrywała się przed kościołem.

Jess stała z pistoletem w ręku. Przed nią klęczał skuty mężczyzna w otoczeniu anielskich posągów. – ironia losu – pomyślała Jess.

Radiowóz przyjechał dość szybko. Mężczyzna z uśmiechem na twarzy dał się zapakować na tylne siedzenie.

- Poczekajcie na mnie – rzuciła Jess do funkcjonariuszy i ruszyła w stronę księdza.

Wręczyła mu ksero dziennika Cesarza.

- Nie mogę teraz zostać, proszę to przeczytać, może będzie ksiądz mógł nam pomóc w rozszyfrowaniu tych zapisków. Skontaktuje się z księdzem jeszcze dzisiaj. W razie co proszę dzwonić, wręczyła mu wizytówkę.

Voore skinął głową bez słowa. Patrząc na mężczyznę w radiowozie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Jess wsiadła do radiowozu i wyciągnęła komórkę.

Mam podejrzanego. Podaje się za Tarociarza. Jedziemy na posterunek. Coś tu nie gra.

Wysłała smsa do członków Wydziału Specjalnego.
Ruszyli. Tarociarz wciąż mamrocząc siedział na tylnym siedzeniu w towarzystwie jednego z funkcjonariuszy.
 
Suriel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172