Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2010, 21:29   #172
Eileen
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
kabasz
Ludzie wraz z Salartus podążali równe dwa dni w kierunku morza. I była to droga podczas której obie rasy zgodnie przemierzyły pomagając sobie wzajemnie w trudach podróży. Maszerujący ludzie nieśli ze sobą najróżniejsze przedmioty. Wśród nich były ozdoby, broń biała, przedmioty codziennego użytku, niektórzy nawet w szczelnie zawiniętych pakunkach nieśli ze sobą stare, podniszczone części garderoby, uważając na nie tak aby przez przypadek ich nie dotknąć.

Co było łatwe do przewidzenia, co kilka godzin, któryś z Starszych Salartus podchodził do Opiekunki aby ta poczęstowała go puryfikatem. Tak. Starsi Salartus co trochę odczuwali dyskomfort fizyczny z faktu podróżowania koło ludzi. Spei wraz z kotką przysłuchiwały się rozmowom swoich przodków, z których wynikało, że podróż w której uczestniczą ma pomóc nimfie, która wraz z nimi podróżuje po to by stać się człowiekiem. Oddzielając zdziwienie, niesmak oraz zakłopotanie wynikające z owego faktu większość z starszyzny intrygował on a co ważniejsze motywował do podróży. Co by było, gdyby się udało i jedna z ich rasy rzeczywiście została odmieniona ? Może wieloletnie walki i wojny zostałyby zakończone ? Czy pomimo przemiany kobieta nadal zachowała by duszę Salartus ? Pytania mnożyły się z każdą godziną przybliżającą ekspedycje do celu.

Gdy doszli na kamienną plażę grupa ludzi wraz z Salartus obserwowali jak starzec podchodzi na brzeg morza, zanurza w nim swój kostur i pełnym powagi głosie mówi.

- Morze, rodzicielko nas wszystkich otocz nas swoją łaską i spraw aby nasze dusze zachowały spokój. Pozwól nam ponownie zakosztować twojego matczynego ciepła i oddaj nam naszą wolność. Usłysz nas, ukoi naszą stratę i żal a przede wszystkim pozwól zasnąć niosąc ukojenie.

Niebo pociemniało, woda rozstąpiła się otwierając przed podróżnikami kolejny etap ich wędrówki. Tym razem w głąb morza.

- Pamiętaj, jaka jest umowa drogie dziecko. W chwili w której tam wejdziemy i rozpoczniemy rytuał nie będzie odwrotu. Pozostałym nie powiedziałam co musi zostać zrobione, wiedzą jakie będą skutki. Podejrzewają błogosławieństwo jakie ma cię spotkać jednak nie znają ceny. A my razem prowadzimy naszych braci na wieczne potępienie.

- Znam cenę jaką muszę zapłacić. I obiecuję, że dotrzymam danego tobie słowa. Sama zresztą mówiłaś mi już wielokrotnie. Jeśli twoja rasa Opiekunek nie zejdzie do podziemi wojny staną się coraz częstsze. Coraz więcej ludzi zna waszą tajemnicę - zwiększacie ich moc. Jeśli chcemy przetrwać jako gatunek musimy zejść do podziemi. Ja natomiast pragnę już tylko jego i jeśli ceną za mą miłość ma być porzucenie śmiertelności, niech tak się stanie. Mogę oddać resztę swojego życia pilnując by nikt nie poznał tego miejsca, byleby tylko móc bez obaw go dotknąć.

- Mam nadzieję, że mówisz to szczerze. Boję się tego co zamierzamy zrobić, oby nikt nigdy nie próbował tego ponownie, a co ważniejsze oby nikt nie znalazł tych ludzi.

- Już ja tego przypilnuje Amure.

Kobiety wraz z innymi Salartus oraz ludźmi schodziły do dna morza. To co podsłuchały przyzwane do przeszłości dusze Spei oraz Gati było jedynie początkiem rewolucyjnych wiadomości, które zmienią ich spojrzenie na dotychczasowe wydarzenia.

Jaskinie

Sol szybko pożałował swojej decyzji. Nie można winić go za chęć wyładowania agresji na kimś materialnym, cielesnym. Wszak był rozżalony po śmierci siostry. Jednak atak na przeciwnika, który nie tak dawno był jeszcze uznawany za przyjaciela, nie należał do najmądrzejszych.

Nic więc dziwnego, że przypłacił anioł swą akcję własnym zdrowiem.

Człowiek znany kiedyś jako Puryfik wskazał jedną z prawych dłoni na Sola. Anioł wzbił się w powietrze uderzając o kamienny sufit. Jeden ze stalaktytów przebił mu płuco. Salartus wykrwawiał się czekając na śmierć bezbronny i upokorzony.

Starsi Salartus widząc nieuchronną potyczkę rzucili się w kierunku znienawidzonego wroga. Swój początek mogła mieć miejsce jedna z największych bitew od czasu zejścia do podziemi. Tak się jednak nie stało. Młoda Opiekunka wiedziała, że to od niej zależy czy jej bracia wyjdą z opresji cało. Ona miała posłuch nawet będąc młodszą od swych pozostałych braci. Sytuacja nie dała jej wyboru. A przynajmniej tak się jej wydawało.

- Przestańcie ! - Nie będzie więcej rozlewu krwi.

- Chcecie Drogowskazu, dobrze. Argo proszę podaj go temu człowiekowi. Nie chce aby żaden z was ucierpiał niepotrzebnie. Nawet i wy. - Dostojnym tonem wypowiedziała ostatnie słowa do ludzi.
- Zostałam wysłana przez swe siostry aby zbadać ową kobietę, jest naszą nadzieją na lepsze jutro. Nie wiem gdzie chcecie ją zabrać. Wiem, że jej nie opuszczę. Jako Opiekunka żądam zaprowadzenia mnie do waszego przywódcy. Po drodze będę mieć oko na tego człowieka. Nie ufam wam, i wątpię, że będzie bezpieczna w waszym towarzystwie.

- Jeśli ktoś chce iść wraz ze mną również będzie miał taką możliwość. Jesteśmy rasą oddaną wobec świętego prawa przysług. Skoro ta kobieta, chciała oddać nam przysługę by móc pomóc w walce z chorobą, czuje się za nią odpowiedzialna tak samo jak za każdego z was. - Opiekunka dodała smutno.
- Moja propozycja jest ostateczna. Puście wolno tych, którzy nie chcą iść jako moi kompani. Pozwólcie zaś mi i pozostałym na podróż wraz z wami. Nie będę uciekać, nie będę walczyć. I daję słowo, że żaden z towarzyszących mi braci nie spróbuje zrobić nic co by miało wam zaszkodzić. Kobiety jednak samej z wami nie puszczę, byłoby to zaprzeczeniem wszystkiego czego mnie uczyły siostry.

Kolekcjonerzy

Odkrycie dokonane przez Johnego miało już za chwilę stać się przyczyną dość przykrego doświadczenia Rose. Kobieta rozmawiając z Nikiem czuła pewien dyskomfort już od dobrych kilkunastu minut. Na przemian było jej raz zimno raz gorąco. Uczucie to nie dawało jej spokoju. Wiedząc, że w owym miejscu znajdują się duchy wcale a wcale nie było jej do śmiechu, iż od dobrych piętnastu minut miała wahania temperatury jak podczas tych dni.

Najgorsze było uczucie chłodu w okolicach krocza oraz klatki piersiowej. Mogła by przysiąc, iż co jakiś czas czuła, że ktoś ją dotykał w nieodpowiednie miejsca, w jeszcze bardziej nie odpowiedni sposób.

Dlatego też musicie zrozumieć ją i jej reakcje na odciętą dłoń wyłaniającą się z jej dekoltu. Cała pokryta krwią ręka była na niej od dobrych kilkunastu minut i zabawiała się jej kosztem ! Nie ważne było to, że właśnie zobaczyła ducha, ważne było to gdzie owy duch się znajdował.

Rose poczuła się wyjątkowo brudna.

Jednym ruchem ręki, chwyciła za dłoń i rzuciła ją o ścianę, rozbijając ramę obrazu. Naoczni świadkowie, w tym i Nik dostrzegli trupią dłoń i reakcję kobiety by po chwili usłyszeć dźwięk tuczonego szkoła. Co gorsza chwilę później nie było żadnej dłoni a jedyną oznaką jej bytności było rozbite szkło na podłodze salonu.

Do salonu wszedł mężczyzna dobrze znany Karen. Chwycił za krótkofalówkę i powiedział ściszonym głosem.

- Zaczyna się dziać tu coś dziwnego.

Lirymoor

"Mówisz jakbyś miała być dzisiaj co najmniej dziewczyną Jamesa Bonda." Słowa babki ponownie rozległy się w głowie Karen gdy patrzyła spod rzęs na oddalającą się Viktorię. Wciąż z telefonem przy uchu przeniosła wzrok na bawiących się celebrytów.
Idealna sceneria dla kolejnego płytkiego filmiku o szpiegach, nowoczesnych gadżetach i dwuwymiarowych ludziach.
Przez chwilę czuła się bezradna. Przed nią jak okiem sięgnąć znajdowali się bogacze w połyskujących strojach świecący jak szlachetne kamienie w czymś wybujałym dekolcie. Niemal każdy fałszywy i jadowity jak ukryty w piasku skorpion. Nagle zatęskniła za Noah i jego pokręconymi kumplami-ekologami, zatęchłym i wilgotnym namiotem oraz dziką czystością lasów Maine. Tam przynajmniej znała reguły gry. Tutaj nawet bała się zgadywać z czymś się jeszcze będzie musiała się zmierzyć.
Ale odwrotu nie było już od dawna. Podjęła się zadania i zamierzała je wykonać. A stanie tu w bezradnym zapatrzeniu jej do tego nie przybliżało.
Wpierw postanowiła wykorzystać pagery sprezentowane im przez Bena do nadania krótkiej wiadomości.
"Pod żadnym pozorem nie podchodzić do mnie, jestem obserwowana. Być może niedługo dowiem się gdzie jest świeczka. - K"
Gospodarz ją zauważył, w tłumie mógł być ochroniarz który już raz widział jej twarz. Za bardzo się wychyliła, a gdyby coś poszło nie tak przynajmniej do odstrzału pójdzie tylko ona.
Potem przeniosła wzrok na swój "cel".
Ksiądz. Aż wzdrygnęła się w duchu.
Trochę trwało nim babcia Daniele oduczyła jej nienawiści do boga. Pokazała, że chrześcijanie mogą być dobrzy i kochający. Ale gdzieś głęboko wciąż czuła się jak małe dziecko w cieniu wielkiego krzyża, kuląc się przed srogim spojrzeniem cierpiącego zbawiciela, z krwawiącymi kolanami i matczyną ręką zaciśniętą na karku jak szpon.
Z tego co mówiła Viktoria wynikało, że jej brat nie jest jednym z wojujących fanatyków. Mimo to czuła dyskomfort na myśl o rozmowie z duchownym. A właśnie, rozmowa. Jak miała się do tego zabrać?
Po poprzednich wydarzeniach doszła do wniosku, ze subtelność to nie jest dobry pomysł. Postanowiła wiec zrobić coś przez co ksiądz będzie musiał z nią zamienić przynajmniej dwa zdania.
Wciąż uzbrojona w kieliszek z sokiem niby od niechcenia zaczęła się przemieszczać po sali. Trochę zajęło dotarcie do Petera w sposób na dyskretny, pozornie przypadkowy. Gdy była już obok korzystając z tłoku potknęła się lądując nieszczęśliwie na młodym duchownym tak by sok z kryształowej szklanki wylądował wprost na jego ubraniu.
- Strasznie przepraszam - powiedziała zakrywając dłonią usta. Nie udawała czuła się niewypowiedzianie głupio w swojej roli i było jej naprawdę przykro bo plama wyglądała paskudnie.


- Na Boga toż to Versace ! - Krzyknął zaniepokojony towarzysz Petera.
- Pomocy, ratunku, co za tragedia ! - Podirytowanym tonem wymachiwał jedwabną niebieską chustą.
- Czy ty łamago wiesz jak ciężko doprać taką plamę ? Matka nie nauczyła cię poszanowania do piękna ? - Mężczyzna zaczynał atakować kobietę. Czerwony niczym burak na twarzy rozpoczynał takie widowisko, że połowa osób znajdujących się dookoła Karen teraz wpatrywało się wprost na nią -oczekując jakieś reakcji.
- Piere, nie rób scen. Przejdę się do toalety i spróbuję to zmyć. Jak wrócę nie dostrzeżesz żadnej różnicy w moim wyglądzie. Mi przecież możesz zaufać, a teraz może odpoczniesz trochę. Napij się chłodnej wody, wyglądasz na strasznie zmęczonego. - Gładząc po włosach mężczyznę Peter ściszonym głosem próbował załagodzić sytuację. Mężczyzna spokorniał i niczym potulny piesek skierował się w kierunku baru prosząc o szklankę krystalicznie czystej wody.
- Proszę nie chować urazy do Piera, jest strasznie wybuchowy. Naprawdę nic się nie stało. Jeśli pani pozwoli teraz chciałbym udać się w ustronne miejsce, muszę zaradzić jakoś tej tragedii.
Peter nie czekał na odpowiedź Karen, ruszył w kierunku męskiej toalety. W głębi duszy radując się, że choć na chwilę może odpocząć od swojego towarzysza.

Przełknęła jakoś wstyd. W końcu nie gorsze afery już przechodziła w życiu. A bodaj to raz zdarzyło się wrzasnąć w miejscu publicznym na widok powracającego. Gorzej, że ksiądz zaczął się jej wymykać.
- Proszę mi pozwolić pomoc, naprawdę tak strasznie mi przykro. - I było jej przykro, bo całe to przedstawienie mogło kosztować ich oboje życie. Jeśli dalej będzie tak na siebie zwracać uwagę długo na tym przyjęciu nie pożyje.
Ale nie to było chwilowo największym problemem, ksiądz umykał a ona nie miała wiele czasu i pomysłów by go zatrzymać.
- Nie gniewam się jeśli pan się nie gniewa. Czasami taka niezdara ze mnie, zwłaszcza w sukience. A pana przyjaciel ma rację robiąc awanturę, nie chce nawet myśleć ile ta koszula kosztowała. - paplając cicho podążała przez salę za Peterem szukając drogi do słów które miała nadzieje przykują uwagę Petera. - Taka strata musi smakować równie kwaśno jak zielone jabłko. Chociaż moja znajoma zwykła mawiać, że one nigdy nie są kwaśne.
Na Matkę Naturę oby załapał. Modliła się w duchu.

Dawno, już nie słyszał by ktoś używał porównania życiowych problemów do zielonych jabłek. Karen skutecznie skupiła uwagę księdza na sobie.
- Musi to być interesująca osoba. Lubię, gdy ktoś przyrównuje życie do smaków. Zazwyczaj mamy tendencję uważać życie za wyjątkowo gorzkie, gdzie tak na prawdę lubi mieć ono różne odcienie smaku. Mogłaby pani opowiedzieć mi nieco o swojej przyjaciółce ?
Karen poczuła silną potrzebę, aby powiedzieć wszystko to co udało jej się dowiedzieć o Viktori Light. Niekontrolowaną potrzebę.

Ślicznie, po prostu ślicznie. Nie mogła go winić, sama używała swego daru przy każdej osobności. W końcu ksiądz też nie miał czasu na zabawę w subtelności.
Mimo to zdenerwowała się. Czy naprawdę musiał mieszać ludziom w głowach? Cóż ten niekontrolowany potok słów nie będzie miły dla żadnego z nich.
- Nie nazwałabym przyjaciółką osoby, która grozi, że poszczuje cię bandą dyszących wściekłością duchów i obrócić całe otoczenie w piekło jak natychmiast nie wyciągniesz jej brata z tego spędu energetycznych nekrofili. Co więcej robi coś takiego po tym jak jej głupie popisy ściągnęły na ciebie uwagę mordercy hobbystycznie obdzierającego ludzi ze skóry. - zaczęła ściszając głos. Wzięła oddech i jakimś cudem zdołała w pokot słów wcisnąć coś od siebie. - Proszę przestać mieszać mi w głowie i tak nie mam innego wyjścia tylko to panu wyjaśnić.
Na chwile zacisnęła zęby ścierając się z upartym naporem ludzkiej woli, która usiłowała wycisnąć ja z informacji jak cytrynę. Dziewczyna zbladła chorobliwie dusząc wszystkie przekleństwa jakie cisnęły się jej na usta.
Powiem mu ale nie tak. Spierała się w własnym gniewem. Jakaś część Karen szeptała, że sobie na to zasłużył skoro tak z nią postąpił ale inna znacznie potężniejsza wciąż pamiętała jak to jest dowiedzieć się, że twoja najukochańsza istota na świecie została wykrwawiona na śmierć. Powie mu to delikatnie... jeśli zdoła. I nie w tym tłumie.
Chwyciła księdza za ramię i pociągnęła w stronę korytarza. Walcząc z paroma upartymi epitetami na temat świętej pamięci Viktorii z których wywłoka było chyba najłagodniejszym.
- Niezmiernie mi przykro, że przychodzę z takimi informacjami ale pana siostra nie żyje. Tutejszy gospodarz zabił ja by wyizolować jej dar, sprzedaje go na dzisiejszej aukcji - powiedziała gdy mieli już choć odrobinę prywatności.

Mężczyzna miał łzy w oczach, próbował coś powiedzieć, jednak żadne słowo nie wyszło z jego ust. Szok jaki przeżył był nie do opisania. Spodziewał się, że usłyszy właśnie takie słowa. Był niemal tego pewny – wszak nie czuł obecności siostry. Jednak inaczej jest, żyć ze świadomością, że może jednak moje myśli są stekiem bzdur wybujałej fantazji, a inaczej gdy wszelka nadzieja zanika.
Karen usłyszała przerażający kobiecy krzyk, szybko rozpoznała głos należący do Rose. Teraz gdy udało jej się zdobyć uwagę Petera musiała wybrać pomiędzy dalszą rozmową bądź pomocy przyjaciółce.

Chciała coś powiedzieć ale z autopsji wiedziała, że żadne słowa nie są teraz w stanie pomóc Peterowi. Delikatnie chwyciła mężczyznę pod ramię i podprowadziła go jeszcze kawałek w pusty korytarz jak najdalej od kamer których rozmieszczenie znała po oględzinach. Zmierzała wprost do ogrodu. Ksiądz mógł potrzebować teraz odrobiny świeżego powietrza.
Obróciła się jeszcze na chwilę w stronę sali słysząc krzyk, coś skurczyło się w jej wnętrzu. Rose? Czy dziennikarce i Nikowi coś się stało? Przez chwile stała niezdecydowana usiłując uspokoić kołaczące w piersi serce.
Jest ich tam troje, poradzą sobie. Z resztą nie możesz teraz do nich iść, stary nekrofil ma cię na oku. Upomniała siebie samą. Mimo to czuła bolesny ciężar w żołądku gdy odchodziła powoli prowadząc zszokowanego księdza. Kończ tutaj i potem się zobaczy. Jeśli coś pójdzie nie tak możesz być potem ich jedyną szansą na ratunek.
Pozostała wiec z księdzem podtrzymując go i z dłonią na jego ramieniu czekała spokojnie aż dojdzie do siebie na tyle by wydać jakiś głos.
Pomyślała, że dwa lata temu gdy Ben wyprowadzał ją z kostnicy po identyfikacji syna musieli wyglądać niemal identycznie jak teraz ona i ksiądz. Zadziwiające jak kręte umiały być życiowe drogi.

Vivianne
Jeśli kiedykolwiek miałeś silne przeczucie, że jesteś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie to prawdopodobnie możesz powiedzieć, że wiesz jak teraz czuła się Rose.
Z tą tylko różnicą, że ty nigdy nie byłeś na aukcji u jakiegoś pieprzonego milionera, gdzie minimalna wartość każdego licytowanego eksponatu przekracza pewnie ilość pieniędzy, którą zdążyłeś zarobić w swoim życiu. Jeśli dodać do tego fakt, że ów facet czerpie chorą przyjemność z wykrwawiania ludzi na śmierć i obdzierania ich ze skóry dla uzyskania ich darów, które może później zlicytować za niezłą kasę... Nie wspomniałam o darach? Tak, w tym budynku znajduje się kilka osób posiadających niecodzienne zdolności, które jak się okazuje można sprzedać. I jak tu do cholery wierzyć, że nie wszystko jest na sprzedaż?
Dodam jeszcze, że oprócz tak zwanych Obdarzonych po pałacu krąży mnóstwo duchów, tych, którzy Obdarzonymi kiedyś byli. Dajmy na to taka Victoria Light, koleżanka z domu dziecka...
Chyba nie muszę tłumaczyć co stało się z nią i resztą Powracających obserwujących teraz zapewne poczynania gospodarza i jego naiwnych gości, prawda?
Na deser chciałabym, jeszcze zauważyć, że młoda dziennikarka siedzi w tym gównie po uszy, aby uratować dupę jakiegoś kolesia. Właściwie znaleźć świeczkę która rzekomo ma uratować życie tego faceta. Nieźle co?
A tak w tajemnicy... Ben, bo o jego tyłek się rozchodzi jest gliną, który wyciągnął ją kiedyż z niezłych tarapatów. Ją tak, ale nie zdążył uratować jej faceta, co swojego czasu miała mu za złe, mimo, że doskonale wiedziała, iż wszystko co się wtedy stało jest tylko i wyłącznie jej winą.

I jak, dalej myślisz, że znajdowałeś się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?

***


Krążyła między obecnymi na imprezie ludźmi, co jakiś czas zadając durne pytania tym bardziej znanym ze zgromadzonych i cykając zdjęcia. Nik towarzyszył jej dzielnie odnajdując się nawet w roli, która została mu przydzielona. Mimo wszystkiego, co się tu działo, mimo martwej Victorii, Karen, sprowadzającej na siebie zainteresowanie starego gospodarza, mimo strachu i zrezygnowania musieli zachowywać pozory normalności.
Udawała, że nic się nie dzieję gdy jej ciałem niespodziewanie zaczęły targać dreszcz na przemian z uderzeniami gorąca. To dało się jeszcze przeżyć, ale gdy poczuła, że jest obmacywana przez coś, czego nie widać i to z coraz większą intensywnością... Tego było za wiele.


- Cholera już nie mogę - wysyczał wreszcie do Nika przerywając rozmowę o niczym, którą prowadzili od dobrych paru minut, ot tak, by nie zwracać na siebie uwagi.

Może to i lepiej, że mężczyzna nie zdążył zapytać o co chodzi. Głupio brzmiałoby chyba coś w stylu "mam wrażenie... Ba! jestem pewna, że ktoś właśnie wsadził mi łapę w majtki, co w zaistniałej sytuacji wcale nie jest przyjemne."
Gwarantowane, że uznałby ją za jakąś zboczoną wariatkę.

Nie zapytał bo Rose z krzykiem na ustach wyciągnęła ze swojego dekoltu wstrętną, trupią łapę.

Wkurzona, przestraszona, obrzydzona i zdezorientowana chwyciła kończynę i rzuciła nią z całej siły. Pech chciał, że łapsko trafiło z impetem w szklaną oprawę obrazu, która natychmiast posypała się w drobny mak.

- Nie jest dobrze - szepnęła instynktownie przybliżając się do Nika. Będąc blisko czuła się jakoś bezpieczniej. Zwłaszcza po tym, co przed chwilą przeżyła.

Było źle, bardzo źle. Odcięta dłoń zniknęła. Śladem jej istnienia była tylko stróżka krwi na piersi Rose i rozbite szkło. Pojawił się za to ochroniarz.
Zaczęła gorączkowo myśleć jak się z tego wszystkiego wytłumaczyć. Uda się. Miała przecież naocznych świadków tego dziwnego wydarzenia. I Nika.

Biedna Karen... i Johny. Oni widzą to wszystko na każdym kroku - przeleciało jej jeszcze prze myśl.

Ale ich Powracający nie molestują. Chyba.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline