Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 27-08-2010, 21:27   #171
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Latilen
Au, au, au....

- Miau... - cicho zajęczała kocica.
Tak się zmęczyła. Nie czuła łap, wąsów, noska, ogonka. Sploty, choć niewidoczne, zwinęły się kulki i wbijały się w skórę. Oddychanie sprawiało jej ból, zupełnie jak przed przemianą z czarnego kota w białego kota. Oby się udało. Nawet jeśli zginie, najważniejsze aby się udało!
- Miau. - miałknęła żałośnie i uniosła nieco powieki.
Zaraz obok niej leżała Spea. A jednak udało się.

Anielica otworzyła oczy zszokowana. Pamięć ją zawodziła. Jeszcze przed chwilą widziała ognień, strumienie ognia i gwiaździste niebo. Teraz czuła pod sobą twardy grunt, który wcale nie przypominał piasku. Drgnęła, usłyszawszy kotkę. Odwróciła się.
- Co się stało? Co ty tu robisz, siostro? Skąd ja się tu wzięłam? Miałam... Miałam umrzeć. Czy Unifik powrócił? Co się stało? - usiadła rozglądając się dookoła. Rzeka, las... Krajobraz zbyt piękny, aby był prawdziwy. Zadrżała.

Kotka jęknęła, mimo bólu jednak udało jej się usiąść. Choć zawroty głowy momentalnie przekonały ją, aby ponownie się położyła. W pozycji Sfinksa uniosła oczy w stronę Spei.
- Wybacz mi, ale ponownie wykonałam rytuał Przywrócenia i z pomocą Amure przywołałam cię do życia. - rozejrzała się i chrząknęła - Przynajmniej do istnienia. Wybacz mi, skalałam twoją duszę, ale potrzebujemy Twojej pomocy. Kogoś, kto pomoże nam zgromadzić składniki do nowego lustra, aby uratować Salatrus. - poruszyła wąsami.

Udało się w jakimś stopniu. Ciekawe, dlaczego ja tutaj trafiłam? Szybko wytracam te moje życia.

Spei spoglądała ku kotce zszokowana. Więc czym teraz jestem? Co ze mnie zostało? Spojrzała na swoje, ciągle sprawiające wrażenie materialnych, dłonie. Zacisnęła je w pięść.

-Gdzie my właściwie jesteśmy i gdzie mam szukać tych składników? Jeśli nie jest dane mi nawet godnie odejść z tego świata, to nie zamierzam się marnować. Może uda mi się zyskać coś dla innych, skoro siebie już straciłam. - dodała ciszej, patrząc poważnie ku kotce.Ta zaś wyglądała na bardzo zmęczoną.

Czym ja teraz jestem? Jaki mam cel? Co mi zostało, oprócz możliwości pomocy innym?

Czuła się zdezorientowana patrząc w złociste oczy kotki.

Grau pokręciła głową. Bez wiedzy Amure czuła się równie zagubiona jak Anielica.
- Nie wiem. Nie wiem. Nie mam pojęcia. - mlasnęła głośno językiem. - Amure powróciła w postaci ducha, który pojawiał się przede mną w jakiejś przestrzeni nadświadomej. W grupie naszych towarzyszy kilkoro było szpiegami i wrogami, może któreś z nich mnie zraniło? W każdym razie nie przebywamy w realnym świecie. Pewnie zostałyśmy zawieszone pomiędzy życiem a śmiercią. - podrapała się za uchem. - Sama nie wiem...

- Musi być wiele takich miejsc pomiędzy życiem, a śmiercią, bo to już drugie, które zwiedzam. - dodała anielica z nutą sarkazmu. Była zawiedziona niewiedzą kotki. - Ale muszę przyznać, że mogłyśmy gorzej wylądować. Razem z Grudonem i Unifikiem wylądowałam na pustyni ciszy... Unifik wrócił do życia, prawda? On dostał wszystko, my wybraliśmy śmierć. Miał uratować dziecko. - zamilkła na chwilę - Skoro my jesteśmy na granicy życia, to gdzie w takim razie znajduje się Amure? Po jego drugiej stronie? Więc jak wpływa na nasz świat i kontaktuje się z Tobą? - pytania kłębiły się w głowie anielicy wypływały potokiem.

- Ostatni miałam pewne zakłócenia w kontakcie z normalna rzeczywistością. - chrząknęła Grau jej głos nie zdradzał poruszenia gradem słów Siostry. - Odkąd ciapnęłam tamtego człowieka, nieco podupadłam na zdrowiu. Wiesz zdarza się, gorączka, brak przytomności, zmiana koloru futra i takie tam. - przymknęła oczy. - W każdym razie ledwo się dobiłam do tych żywych naszych misiów. Dlatego nie wiem, co się dzieje z Bryfilionem, choć spodziewam się najgorszego. A Amure po prostu mi się objawiała, kiedy jej się żywnie podobało. W końcu znów “istnieje”, więc ma i wolną wolę. Mam nadzieję, że znów się pokaże, żebyśmy wiedziały co dalej robić. Na razie chyba możemy tylko czekać. - wzruszyła raminami i oblizała nosek.

-Amure ci się ukazuje co jakiś czas, tak? A co będzie ze mną? Jeśli mam coś zdziałać, musimy mieć jakiś kontakt. Skoro jest to jakieś miejsce w zawieszeniu, to ty w końcu z niego wyjdziesz - masz ciało i swoje życie. Ja mam tylko samą świadomość istnienia, ciało umarło, prawda? - powiedziała drżącym głosem.

Czemu nie mogę odejść w pokoju i umrzeć? Muszę znosić ten ból. Zostaje mi tylko nikła nadzieja, że mogę być w jakiś sposób przydatna - ale co potem? Czy potem moja zbezczeszczona rytuałem dusza będzie mogła gdziekolwiek wrócić? Czy ma dokąd wracać? Do życia? Do śmierci? Nigdzie już nie należę...
Anielica spoglądała na swoje szponiaste palce. Wydawały się takie rzeczywiste. Pióra ciągle były zielone.
Czemu nawet będąc duchem, nie mogę wyglądać godnie? Nie czuję się nawet Rosso...

Kocica podskoczyła, trochę jak pijana zatoczyła się na łapach, po czym już siedziała na karku Anielicy.
- No, no chyba się nie poddajemy? - zagruchała jak jej matka kiedyś nawoływała ją i jej siostrę, aby położyć je spać. - Nie daj się! - Zamruczała jej do ucha. - Teraz mamy przejściowe kłopoty, ale z nich wyjdziemy. Tylko ty jedyna jesteś w stanie nam po pomóc, niby po co byśmy z Amure odstawiały cały ten cyrk z rytuałem? - Połasiła się do policzka Spei i dalej z gracją kłębiła się na jej ramionach. - Byłaś chora, rozumiem cię to nieco zbija z tropu. Ja również zmieniłam kolor. - podstawiła swoją łapkę Anielicy pod nos. - Widział ktoś kiedyś białego Gatti wtapiającego się w cień? - Zamruczała jak śmiała się z siebie? - Nie bierz istnienia tak na poważnie i tak wszyscy zginiemy. Ale teraz jesteśmy tu. nie uważasz, że szkoda czasu na użalanie się nad sobą i należy sporzykować ten czas lepiej? Potem będziemy mieć co wspominać. A co będzie, to będzie.
Zakończyła filozoficznie Kocica zeskoczyła z ramion towarzyszki i ruszyła przed siebie. Przecież nie będzie czekać aż ją ktoś uratuje.

Eileen
- Łatwo ci mówić, ty jeszcze żyjesz. - powiedziała anielica. - I wcale nie powiedziałam, że wam nie pomogę. Po prostu mi już nawet lustro nie pomoże. Nie wierzę w to. - spojrzała za kotką znikającą w gęstwinie. - Czekaj! Ostatnio na pustyni był obelisk. Tutaj też musi być jakiś ważny punkt. Mogę wzbić się w powietrze, może zobaczę coś sensownego. Amure będzie musiała nas znaleźć. Może chodzi o źródło rzeki? - dodała, mówiąc bardziej do siebie niż do kotki. Woda szumiała w pobliżu. Rzeka była dość rozległa i nie miała zbyt silnego nurtu. Zwiastowało to długą wędrówkę.

Kocica prychnęła w odpowiedzi.
- Żyję? Jestem tu z Tobą, co niby gwarantuje, że moje ciało właśnie nie zostało rozszarpane przez zdrajcę? - pomachała ogonem. - Wiesz cały czas podróżowałam na ramionach Lau, który w rzeczywistości jest człowiekiem i zdrajcą. Nic nie jest pewne. - wbrew złej wiadomości, paszczę kocicy nawiedził szeroki uśmiech. - Może nie pomoże, a może pomoże. Wy Anioły jesteście strasznie kategoryczne. - jej ogon zwinął się w znak zapytania. - Przestrzeń kryje więcej rozwiązań. - po chwili wyłoniła się z krzaków, jakby propozycja Spei dopiero teraz do niej dotarła. - Ale to fantastyczny pomysł! Ty masz głowę, no to wzlatuj, może zobaczysz coś ciekawego.

- Ze mną przynajmniej wiesz na czym stoisz. - dodała anielica złośliwie, chociaż zadziwiła ją druga twarz Sadeksysa - Skończmy już tę licytację. Co pamiętasz ze zdarzeń na powierzchni?

- Syf kiłę i mogiłę. - usiadła i westchnęła. - Niewiele. Odzyskałam nieco świadomość dopiero jak wrócilismy do jaskiń. Nasi cudowni towarzysze - Spea dojrzała tu sarkazm - sprowadzili do nas człowieka, jakąś kobietę. Bardzo smaczną zresztą. Lustra nie znaleźli. Przez mój stan zawieszenia dostrzegłam, że wśród nich są szpiedzy. Między innymi Lau. Puryfik też ostro śmierdział człowiekiem. Amure ciągle powtarza o jakimś Nim, który siedzi po drugiej stronie lustra. Ono samo ma posłużyć za bramę. Także więcej zagadek niż wiadomości. Podejrzewam, że po rytuale, który cię przywrócił, zrobiła się tam niezła rozróba. Amure zaproponowała, że zamiast szukać poprzedniego, zrobimy drugie lustro i byłaś nam do tego koniecznie potrzebna. Teraz tylko musimy się stąd wydostać, albo przynajmniej ciebie stąd zabrać i nadać jakiś kształt. Także wzlatuj i szukamy obeliska czy czegoś w tym stylu. - zreflektowała się - Właściwie to bierz mnie w łapy i lecimy. Ech jak ja nie lubię się odrywać od ziemi...

- Właśnie miałam ci to zaproponować. Możliwe, że twój koci wzrok dostrzeże więcej niż mój. - wyciągnęła ręce ku kotce i przyklęknęła, szykując się do wybicia w powietrze. Czuła się tak materialnie, powietrze stawiało opór rozłożonym skrzydłom. Przygięła je ku ziemi blisko siebie, aby w miarę zgrabnie wzbić się prosto w górę. - Nie martw się, będzie ci w moich piórkach całkiem wygodnie.

Kotka wylądowała miękko w jej ramionach. Przytrzymała ją lekko szponiastymi dłońmi, dając osłonę przed wiatrem i oparcie. Wybiła się z całych sił w górę, łapiąc chłodne powietrze w skrzydła. To dawało jakąś nikłą namiastkę normalności. Drzewa, rzeka, powietrze, wiatr, niebo.

- Ten człowiek, którego sprowadzili... Spotkaliśmy ją w drodze i wyglądało na to, że możemy się z nią porozumieć. Ona chyba jakoś korzystnie wpływała na braci. Chociaż nie jestem tego pewna, bo dopiero teraz to dostrzegam. Wieści Amure są dziwne. Lustro ma służyć za bramę, czy jest bramą? Jeśli tak, to czy jest otwarta? Czy za lustrem, które my stworzymy też będzie tkwił jakiś On? Masz rację. Tu jest więcej pytań, niż odpowiedzi. Przy najbliższej okazji nie wachaj się zadawać ich Amure. Im więcej wiemy, tym lepiej możemy się przygotować na to, co nas czeka. - mówiła, gdy unosiły się coraz wyżej, ponad korony drzew.


Gęsty las porastał równomiernie teren nad rzeką. Z góry widać było dokładnie nurt i kierunek w którym zmierza woda. Widok z lotu ptaka był oszałamiający. Gąszcz drzew rozciągał się po horyzont, obawy kobiet jakoby źródło rzeki było oddalone daleko od ich aktualnego miejsca pobytu były uzasadnione. Spei wraz z Grau leciały kilka godzin pod prąd rzeki zanim napotkały pierwsze żywe istoty.

Obie panie zszokował widok jaki ujrzały. Ramię w ramie człowiek przy Salartus zgodnie i bez zawiści podążali w kierunku wyznaczonym przez prąd rzeki. Idąca grupa stanowiła koło tysiąca ludzi oraz dziesiątki starszych Salartus. Korowodowi wspólnie maszerujących pieszych przewodził stary, posiwiały mężczyzna, który szedł tuż obok Opiekunki. Kotka bez trudu rozpoznała w niej Amure. Kilka kroków za nimi pewnym krokiem podążała nimfa. Podśpiewywała pod nosem znane kołysanki śpiewane młodym. Ekspedycja zdawała się nie zauważać lecących tuż nad nimi Spei i Grau.

Anielica zniżyła lot. Niemal dotykała lotkami idących, ci jednak tkwili zapatrzeni w czoło kolumny. Spojrzała centralnie w dół. Jej skrzydła nawet nie próbowały rzucać cienia na idących. Salartus zwalniali uprzejmie, by ludzie mogli nadążyć.
- Hej! - krzyknęła, nim kotka zdążyła zareagować.

Cisza. Rzeka szumiała łagodnie, podkreślając różne rytmy kroków idących, dając idealne tło pod melodie nimfy.
- Słyszycie nas!? - Spea wrzasnęła prosto w ucho idącemu Lykarynowi. Na pewno nie był głuchy, jednak jego szkliste oczy utkwione były w oddali. Nawet nie zmienił rytmu w marszu, jakby był w jakimś trasie tej cudownej muzyki. Miała ochotę walnąć go w twardy łeb, jednak dłonie miała zajęte.
- Gati, rozumiesz coś z tego? - spytała zdziwiona Spei, spoglądając na kotkę. W tej samej chwili przed oczami zamajaczył jej jakiś cień.

Ojć... Kotka wbiła jej pazury w ramiona, gdy poderwała się nagle wyżej, by uniknąć zderzenia z gałęzią.
- Spokojnie, jestem zręcznym lotnikiem. - zaśmiała się anielica, gładząc kotkę.

Grau zagulgotała cicho, panując już nad swoimi pazurami i chowając je szybko. Tak, duże wysokości to nie jej bajka.

- Rozumieć nic nie rozumiem. - Poruszała wąsikami, prężąc się zadowolona z głaskania. - Ale domyślam się. Widzisz o tamtą opiekunkę? - po chwili tłumaczenia anielica w końcu spojrzała na właściwą (wg kotki) istotę. - To Amure. Żywa. Widoczna. Mniej wredna. A no i jest Broo, ale to już pewnie sama zauważyłaś, moja droga. - Grau zmrużyła oczy. - Strzelam, że dzięki jakiemuś fantastycznemu zbiegowi okoliczności znalazłyśmy się we wspomnieniu Amure. Proponuję zrezygnować z poszukiwania źródła. Spróbujemy się z nimi skontaktować? - ostatnie zdanie wypowiedziała dość niepewnie.

- Nie rozumiem co masz na myśli... Lykaryni może i są przygłupi, ale nie głusi. Jak zauważyłaś wydzierałam mu się do ucha... Widziałaś, bystrooka? On nawet nie drgnął! Myślisz, że z innymi może być inaczej? - spojrzała z góry na kolumnę idących. Kotka zwinęła ogon w pętlę niemal przed jej dziobem. Sponad koron drzew mogły spokojnie zaplanować następny krok.

- Hmm... Masz rację. - anielica wzruszyła ramionami - Ta nimfa pasuje mi do obrazu Broo, jaki pamiętam. Jest tak, jakbyśmy się cofnęły do przeszłości. Nie wiem, czy to są konkretnie wspomnienia Amure. Przecież nie zapamiętałaby detali lasu do takiego stopnia! To wydaje mi się absurdalne! Musiałaby znać detal każdego drzewa aż po horyzont! - anielica niemal krzyknęła zatrzymując się w powietrzu. Pachnące wiatrem wypełniało jej nozdrza. Czuła się wolna. I żywa. Choć na tę myśl przez sekundę w jej oczach znów czaiło się widmo łez. Wzrok jej padł na góry widoczne w oddali, na nieregularności lasu, widoczne punkty charakterystyczne, wzniesienia. - Szczerze? Nie wiem co to jest. - powiedziała drżącym głosem, ale opanowała się. - Wydaje mi się ważne, że Broo jest tutaj jeszcze nimfą. Wiesz przecież dobrze, co zdarzy się dalej w czasie? Nie wiemy za ile, ale zdarzy się. Wystarczy nie zgubić nimfy, ani Amure.

Kotka prychnęła. Było oczywiste, że też o tym pomyślała. Wyprężyła grzbiet, by wygodniej ułożyć się w jednej z długopalczastych dłoni anielicy. Ta zaś obniżyła lot, spoglądając na czoło kolumny.

- Ale... - zaczęła, na chwilę milknąc. Pochwyciła wzrok kotki. - Można jakoś
potwierdzić twoją teorię. Mogłabym podlecieć do Amure i schwycić ją za rękę. Nie wiem co przez to możemy uzyskać, ale skoro uważasz, że to są jej wspomnienia, to w jakiś sposób ona je musi także odczuwać. Może ona odtwarza je właśnie dla nas? Jeśli w jakiś sposób możemy oddziaływać na ten świat, to tylko przez nią.... No... Przy założeniu, że ta teoria jest prawdziwa. - dodała po chwili namysłu.
- Tylko trzymaj mnie mocno. Tam obok jest ta CHOLERNA woda. - skrzywiła się kotka.
- Tylko trzymaj pazury przy sobie, to nie spadnie na ciebie nawet kropla. - powiedziała z nutką groźby anielica śmiejąc się skrzekliwie. Uchwyciła zgrabnie kotkę jedną ręką. Ta zadrżała lekko, gdy wyciągnęła drugą w bok, łapiąc wiatr między pazury. Zawinęła lekko w powietrzu dość luźną spiralę opadając jeszcze w dół. Leciały nad niemal gładką taflą wody. Nurt przy brzegu był słaby. Kotka w dłoni Anielicy siedziała jak sparaliżowana.

Nad samą wodą, na czele grupy szła Amure. Wydawała się drobna wobec Aerdanida, który szedł niedaleko, wzrostem niewiele wyższa od człowieka. Kościste ciało, wypracowane latami wiernie służyło jej w wędrówce. Anielica zwolniła lot. Ręka opiekunki, spuszczona wzdłuż tułowia poruszała się lekko zgodnie z krokiem. Długie palce, które nie raz groziły młodym i nierozważnym Salartus, teraz trącały lekko struny powietrza. Spei podleciała tuż obok. Szybując miękko, rozłożyła skrzydło ponad idącą i wyciągnęła rękę w kierunku jej dłoni. Miała sekundę, nim ręka cofnie się z rytmem kroku, by wpaść w jej uchwyt. Jednak chybiła! Dłoń nawet nie dotknęła jej pazurów. Nic nie poczuła! Lot wytracił impet. Pozwoliła sobie poszybować niżej przed idących. I nim obie opadły zbyt blisko tafli wody, mocno odbiła się skrzydłami w górę.

-Chybiłam! Widziałaś to, Gati!? Przecież nie jestem ślepa. Jej ręka powinna miękko wpaść mi w dłoń, a nie obok! Nawet nie musnęła mi pazurów. Coś mi tu nie gra... - powiedziała, spoglądając ku Amure, jakby spodziewając się, że ta zaraz rozpłynie się w powietrzu. Coś tu jest nie tak...
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:29   #172
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
kabasz
Ludzie wraz z Salartus podążali równe dwa dni w kierunku morza. I była to droga podczas której obie rasy zgodnie przemierzyły pomagając sobie wzajemnie w trudach podróży. Maszerujący ludzie nieśli ze sobą najróżniejsze przedmioty. Wśród nich były ozdoby, broń biała, przedmioty codziennego użytku, niektórzy nawet w szczelnie zawiniętych pakunkach nieśli ze sobą stare, podniszczone części garderoby, uważając na nie tak aby przez przypadek ich nie dotknąć.

Co było łatwe do przewidzenia, co kilka godzin, któryś z Starszych Salartus podchodził do Opiekunki aby ta poczęstowała go puryfikatem. Tak. Starsi Salartus co trochę odczuwali dyskomfort fizyczny z faktu podróżowania koło ludzi. Spei wraz z kotką przysłuchiwały się rozmowom swoich przodków, z których wynikało, że podróż w której uczestniczą ma pomóc nimfie, która wraz z nimi podróżuje po to by stać się człowiekiem. Oddzielając zdziwienie, niesmak oraz zakłopotanie wynikające z owego faktu większość z starszyzny intrygował on a co ważniejsze motywował do podróży. Co by było, gdyby się udało i jedna z ich rasy rzeczywiście została odmieniona ? Może wieloletnie walki i wojny zostałyby zakończone ? Czy pomimo przemiany kobieta nadal zachowała by duszę Salartus ? Pytania mnożyły się z każdą godziną przybliżającą ekspedycje do celu.

Gdy doszli na kamienną plażę grupa ludzi wraz z Salartus obserwowali jak starzec podchodzi na brzeg morza, zanurza w nim swój kostur i pełnym powagi głosie mówi.

- Morze, rodzicielko nas wszystkich otocz nas swoją łaską i spraw aby nasze dusze zachowały spokój. Pozwól nam ponownie zakosztować twojego matczynego ciepła i oddaj nam naszą wolność. Usłysz nas, ukoi naszą stratę i żal a przede wszystkim pozwól zasnąć niosąc ukojenie.

Niebo pociemniało, woda rozstąpiła się otwierając przed podróżnikami kolejny etap ich wędrówki. Tym razem w głąb morza.

- Pamiętaj, jaka jest umowa drogie dziecko. W chwili w której tam wejdziemy i rozpoczniemy rytuał nie będzie odwrotu. Pozostałym nie powiedziałam co musi zostać zrobione, wiedzą jakie będą skutki. Podejrzewają błogosławieństwo jakie ma cię spotkać jednak nie znają ceny. A my razem prowadzimy naszych braci na wieczne potępienie.

- Znam cenę jaką muszę zapłacić. I obiecuję, że dotrzymam danego tobie słowa. Sama zresztą mówiłaś mi już wielokrotnie. Jeśli twoja rasa Opiekunek nie zejdzie do podziemi wojny staną się coraz częstsze. Coraz więcej ludzi zna waszą tajemnicę - zwiększacie ich moc. Jeśli chcemy przetrwać jako gatunek musimy zejść do podziemi. Ja natomiast pragnę już tylko jego i jeśli ceną za mą miłość ma być porzucenie śmiertelności, niech tak się stanie. Mogę oddać resztę swojego życia pilnując by nikt nie poznał tego miejsca, byleby tylko móc bez obaw go dotknąć.

- Mam nadzieję, że mówisz to szczerze. Boję się tego co zamierzamy zrobić, oby nikt nigdy nie próbował tego ponownie, a co ważniejsze oby nikt nie znalazł tych ludzi.

- Już ja tego przypilnuje Amure.

Kobiety wraz z innymi Salartus oraz ludźmi schodziły do dna morza. To co podsłuchały przyzwane do przeszłości dusze Spei oraz Gati było jedynie początkiem rewolucyjnych wiadomości, które zmienią ich spojrzenie na dotychczasowe wydarzenia.

Jaskinie

Sol szybko pożałował swojej decyzji. Nie można winić go za chęć wyładowania agresji na kimś materialnym, cielesnym. Wszak był rozżalony po śmierci siostry. Jednak atak na przeciwnika, który nie tak dawno był jeszcze uznawany za przyjaciela, nie należał do najmądrzejszych.

Nic więc dziwnego, że przypłacił anioł swą akcję własnym zdrowiem.

Człowiek znany kiedyś jako Puryfik wskazał jedną z prawych dłoni na Sola. Anioł wzbił się w powietrze uderzając o kamienny sufit. Jeden ze stalaktytów przebił mu płuco. Salartus wykrwawiał się czekając na śmierć bezbronny i upokorzony.

Starsi Salartus widząc nieuchronną potyczkę rzucili się w kierunku znienawidzonego wroga. Swój początek mogła mieć miejsce jedna z największych bitew od czasu zejścia do podziemi. Tak się jednak nie stało. Młoda Opiekunka wiedziała, że to od niej zależy czy jej bracia wyjdą z opresji cało. Ona miała posłuch nawet będąc młodszą od swych pozostałych braci. Sytuacja nie dała jej wyboru. A przynajmniej tak się jej wydawało.

- Przestańcie ! - Nie będzie więcej rozlewu krwi.

- Chcecie Drogowskazu, dobrze. Argo proszę podaj go temu człowiekowi. Nie chce aby żaden z was ucierpiał niepotrzebnie. Nawet i wy. - Dostojnym tonem wypowiedziała ostatnie słowa do ludzi.
- Zostałam wysłana przez swe siostry aby zbadać ową kobietę, jest naszą nadzieją na lepsze jutro. Nie wiem gdzie chcecie ją zabrać. Wiem, że jej nie opuszczę. Jako Opiekunka żądam zaprowadzenia mnie do waszego przywódcy. Po drodze będę mieć oko na tego człowieka. Nie ufam wam, i wątpię, że będzie bezpieczna w waszym towarzystwie.

- Jeśli ktoś chce iść wraz ze mną również będzie miał taką możliwość. Jesteśmy rasą oddaną wobec świętego prawa przysług. Skoro ta kobieta, chciała oddać nam przysługę by móc pomóc w walce z chorobą, czuje się za nią odpowiedzialna tak samo jak za każdego z was. - Opiekunka dodała smutno.
- Moja propozycja jest ostateczna. Puście wolno tych, którzy nie chcą iść jako moi kompani. Pozwólcie zaś mi i pozostałym na podróż wraz z wami. Nie będę uciekać, nie będę walczyć. I daję słowo, że żaden z towarzyszących mi braci nie spróbuje zrobić nic co by miało wam zaszkodzić. Kobiety jednak samej z wami nie puszczę, byłoby to zaprzeczeniem wszystkiego czego mnie uczyły siostry.

Kolekcjonerzy

Odkrycie dokonane przez Johnego miało już za chwilę stać się przyczyną dość przykrego doświadczenia Rose. Kobieta rozmawiając z Nikiem czuła pewien dyskomfort już od dobrych kilkunastu minut. Na przemian było jej raz zimno raz gorąco. Uczucie to nie dawało jej spokoju. Wiedząc, że w owym miejscu znajdują się duchy wcale a wcale nie było jej do śmiechu, iż od dobrych piętnastu minut miała wahania temperatury jak podczas tych dni.

Najgorsze było uczucie chłodu w okolicach krocza oraz klatki piersiowej. Mogła by przysiąc, iż co jakiś czas czuła, że ktoś ją dotykał w nieodpowiednie miejsca, w jeszcze bardziej nie odpowiedni sposób.

Dlatego też musicie zrozumieć ją i jej reakcje na odciętą dłoń wyłaniającą się z jej dekoltu. Cała pokryta krwią ręka była na niej od dobrych kilkunastu minut i zabawiała się jej kosztem ! Nie ważne było to, że właśnie zobaczyła ducha, ważne było to gdzie owy duch się znajdował.

Rose poczuła się wyjątkowo brudna.

Jednym ruchem ręki, chwyciła za dłoń i rzuciła ją o ścianę, rozbijając ramę obrazu. Naoczni świadkowie, w tym i Nik dostrzegli trupią dłoń i reakcję kobiety by po chwili usłyszeć dźwięk tuczonego szkoła. Co gorsza chwilę później nie było żadnej dłoni a jedyną oznaką jej bytności było rozbite szkło na podłodze salonu.

Do salonu wszedł mężczyzna dobrze znany Karen. Chwycił za krótkofalówkę i powiedział ściszonym głosem.

- Zaczyna się dziać tu coś dziwnego.

Lirymoor

"Mówisz jakbyś miała być dzisiaj co najmniej dziewczyną Jamesa Bonda." Słowa babki ponownie rozległy się w głowie Karen gdy patrzyła spod rzęs na oddalającą się Viktorię. Wciąż z telefonem przy uchu przeniosła wzrok na bawiących się celebrytów.
Idealna sceneria dla kolejnego płytkiego filmiku o szpiegach, nowoczesnych gadżetach i dwuwymiarowych ludziach.
Przez chwilę czuła się bezradna. Przed nią jak okiem sięgnąć znajdowali się bogacze w połyskujących strojach świecący jak szlachetne kamienie w czymś wybujałym dekolcie. Niemal każdy fałszywy i jadowity jak ukryty w piasku skorpion. Nagle zatęskniła za Noah i jego pokręconymi kumplami-ekologami, zatęchłym i wilgotnym namiotem oraz dziką czystością lasów Maine. Tam przynajmniej znała reguły gry. Tutaj nawet bała się zgadywać z czymś się jeszcze będzie musiała się zmierzyć.
Ale odwrotu nie było już od dawna. Podjęła się zadania i zamierzała je wykonać. A stanie tu w bezradnym zapatrzeniu jej do tego nie przybliżało.
Wpierw postanowiła wykorzystać pagery sprezentowane im przez Bena do nadania krótkiej wiadomości.
"Pod żadnym pozorem nie podchodzić do mnie, jestem obserwowana. Być może niedługo dowiem się gdzie jest świeczka. - K"
Gospodarz ją zauważył, w tłumie mógł być ochroniarz który już raz widział jej twarz. Za bardzo się wychyliła, a gdyby coś poszło nie tak przynajmniej do odstrzału pójdzie tylko ona.
Potem przeniosła wzrok na swój "cel".
Ksiądz. Aż wzdrygnęła się w duchu.
Trochę trwało nim babcia Daniele oduczyła jej nienawiści do boga. Pokazała, że chrześcijanie mogą być dobrzy i kochający. Ale gdzieś głęboko wciąż czuła się jak małe dziecko w cieniu wielkiego krzyża, kuląc się przed srogim spojrzeniem cierpiącego zbawiciela, z krwawiącymi kolanami i matczyną ręką zaciśniętą na karku jak szpon.
Z tego co mówiła Viktoria wynikało, że jej brat nie jest jednym z wojujących fanatyków. Mimo to czuła dyskomfort na myśl o rozmowie z duchownym. A właśnie, rozmowa. Jak miała się do tego zabrać?
Po poprzednich wydarzeniach doszła do wniosku, ze subtelność to nie jest dobry pomysł. Postanowiła wiec zrobić coś przez co ksiądz będzie musiał z nią zamienić przynajmniej dwa zdania.
Wciąż uzbrojona w kieliszek z sokiem niby od niechcenia zaczęła się przemieszczać po sali. Trochę zajęło dotarcie do Petera w sposób na dyskretny, pozornie przypadkowy. Gdy była już obok korzystając z tłoku potknęła się lądując nieszczęśliwie na młodym duchownym tak by sok z kryształowej szklanki wylądował wprost na jego ubraniu.
- Strasznie przepraszam - powiedziała zakrywając dłonią usta. Nie udawała czuła się niewypowiedzianie głupio w swojej roli i było jej naprawdę przykro bo plama wyglądała paskudnie.


- Na Boga toż to Versace ! - Krzyknął zaniepokojony towarzysz Petera.
- Pomocy, ratunku, co za tragedia ! - Podirytowanym tonem wymachiwał jedwabną niebieską chustą.
- Czy ty łamago wiesz jak ciężko doprać taką plamę ? Matka nie nauczyła cię poszanowania do piękna ? - Mężczyzna zaczynał atakować kobietę. Czerwony niczym burak na twarzy rozpoczynał takie widowisko, że połowa osób znajdujących się dookoła Karen teraz wpatrywało się wprost na nią -oczekując jakieś reakcji.
- Piere, nie rób scen. Przejdę się do toalety i spróbuję to zmyć. Jak wrócę nie dostrzeżesz żadnej różnicy w moim wyglądzie. Mi przecież możesz zaufać, a teraz może odpoczniesz trochę. Napij się chłodnej wody, wyglądasz na strasznie zmęczonego. - Gładząc po włosach mężczyznę Peter ściszonym głosem próbował załagodzić sytuację. Mężczyzna spokorniał i niczym potulny piesek skierował się w kierunku baru prosząc o szklankę krystalicznie czystej wody.
- Proszę nie chować urazy do Piera, jest strasznie wybuchowy. Naprawdę nic się nie stało. Jeśli pani pozwoli teraz chciałbym udać się w ustronne miejsce, muszę zaradzić jakoś tej tragedii.
Peter nie czekał na odpowiedź Karen, ruszył w kierunku męskiej toalety. W głębi duszy radując się, że choć na chwilę może odpocząć od swojego towarzysza.

Przełknęła jakoś wstyd. W końcu nie gorsze afery już przechodziła w życiu. A bodaj to raz zdarzyło się wrzasnąć w miejscu publicznym na widok powracającego. Gorzej, że ksiądz zaczął się jej wymykać.
- Proszę mi pozwolić pomoc, naprawdę tak strasznie mi przykro. - I było jej przykro, bo całe to przedstawienie mogło kosztować ich oboje życie. Jeśli dalej będzie tak na siebie zwracać uwagę długo na tym przyjęciu nie pożyje.
Ale nie to było chwilowo największym problemem, ksiądz umykał a ona nie miała wiele czasu i pomysłów by go zatrzymać.
- Nie gniewam się jeśli pan się nie gniewa. Czasami taka niezdara ze mnie, zwłaszcza w sukience. A pana przyjaciel ma rację robiąc awanturę, nie chce nawet myśleć ile ta koszula kosztowała. - paplając cicho podążała przez salę za Peterem szukając drogi do słów które miała nadzieje przykują uwagę Petera. - Taka strata musi smakować równie kwaśno jak zielone jabłko. Chociaż moja znajoma zwykła mawiać, że one nigdy nie są kwaśne.
Na Matkę Naturę oby załapał. Modliła się w duchu.

Dawno, już nie słyszał by ktoś używał porównania życiowych problemów do zielonych jabłek. Karen skutecznie skupiła uwagę księdza na sobie.
- Musi to być interesująca osoba. Lubię, gdy ktoś przyrównuje życie do smaków. Zazwyczaj mamy tendencję uważać życie za wyjątkowo gorzkie, gdzie tak na prawdę lubi mieć ono różne odcienie smaku. Mogłaby pani opowiedzieć mi nieco o swojej przyjaciółce ?
Karen poczuła silną potrzebę, aby powiedzieć wszystko to co udało jej się dowiedzieć o Viktori Light. Niekontrolowaną potrzebę.

Ślicznie, po prostu ślicznie. Nie mogła go winić, sama używała swego daru przy każdej osobności. W końcu ksiądz też nie miał czasu na zabawę w subtelności.
Mimo to zdenerwowała się. Czy naprawdę musiał mieszać ludziom w głowach? Cóż ten niekontrolowany potok słów nie będzie miły dla żadnego z nich.
- Nie nazwałabym przyjaciółką osoby, która grozi, że poszczuje cię bandą dyszących wściekłością duchów i obrócić całe otoczenie w piekło jak natychmiast nie wyciągniesz jej brata z tego spędu energetycznych nekrofili. Co więcej robi coś takiego po tym jak jej głupie popisy ściągnęły na ciebie uwagę mordercy hobbystycznie obdzierającego ludzi ze skóry. - zaczęła ściszając głos. Wzięła oddech i jakimś cudem zdołała w pokot słów wcisnąć coś od siebie. - Proszę przestać mieszać mi w głowie i tak nie mam innego wyjścia tylko to panu wyjaśnić.
Na chwile zacisnęła zęby ścierając się z upartym naporem ludzkiej woli, która usiłowała wycisnąć ja z informacji jak cytrynę. Dziewczyna zbladła chorobliwie dusząc wszystkie przekleństwa jakie cisnęły się jej na usta.
Powiem mu ale nie tak. Spierała się w własnym gniewem. Jakaś część Karen szeptała, że sobie na to zasłużył skoro tak z nią postąpił ale inna znacznie potężniejsza wciąż pamiętała jak to jest dowiedzieć się, że twoja najukochańsza istota na świecie została wykrwawiona na śmierć. Powie mu to delikatnie... jeśli zdoła. I nie w tym tłumie.
Chwyciła księdza za ramię i pociągnęła w stronę korytarza. Walcząc z paroma upartymi epitetami na temat świętej pamięci Viktorii z których wywłoka było chyba najłagodniejszym.
- Niezmiernie mi przykro, że przychodzę z takimi informacjami ale pana siostra nie żyje. Tutejszy gospodarz zabił ja by wyizolować jej dar, sprzedaje go na dzisiejszej aukcji - powiedziała gdy mieli już choć odrobinę prywatności.

Mężczyzna miał łzy w oczach, próbował coś powiedzieć, jednak żadne słowo nie wyszło z jego ust. Szok jaki przeżył był nie do opisania. Spodziewał się, że usłyszy właśnie takie słowa. Był niemal tego pewny – wszak nie czuł obecności siostry. Jednak inaczej jest, żyć ze świadomością, że może jednak moje myśli są stekiem bzdur wybujałej fantazji, a inaczej gdy wszelka nadzieja zanika.
Karen usłyszała przerażający kobiecy krzyk, szybko rozpoznała głos należący do Rose. Teraz gdy udało jej się zdobyć uwagę Petera musiała wybrać pomiędzy dalszą rozmową bądź pomocy przyjaciółce.

Chciała coś powiedzieć ale z autopsji wiedziała, że żadne słowa nie są teraz w stanie pomóc Peterowi. Delikatnie chwyciła mężczyznę pod ramię i podprowadziła go jeszcze kawałek w pusty korytarz jak najdalej od kamer których rozmieszczenie znała po oględzinach. Zmierzała wprost do ogrodu. Ksiądz mógł potrzebować teraz odrobiny świeżego powietrza.
Obróciła się jeszcze na chwilę w stronę sali słysząc krzyk, coś skurczyło się w jej wnętrzu. Rose? Czy dziennikarce i Nikowi coś się stało? Przez chwile stała niezdecydowana usiłując uspokoić kołaczące w piersi serce.
Jest ich tam troje, poradzą sobie. Z resztą nie możesz teraz do nich iść, stary nekrofil ma cię na oku. Upomniała siebie samą. Mimo to czuła bolesny ciężar w żołądku gdy odchodziła powoli prowadząc zszokowanego księdza. Kończ tutaj i potem się zobaczy. Jeśli coś pójdzie nie tak możesz być potem ich jedyną szansą na ratunek.
Pozostała wiec z księdzem podtrzymując go i z dłonią na jego ramieniu czekała spokojnie aż dojdzie do siebie na tyle by wydać jakiś głos.
Pomyślała, że dwa lata temu gdy Ben wyprowadzał ją z kostnicy po identyfikacji syna musieli wyglądać niemal identycznie jak teraz ona i ksiądz. Zadziwiające jak kręte umiały być życiowe drogi.

Vivianne
Jeśli kiedykolwiek miałeś silne przeczucie, że jesteś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie to prawdopodobnie możesz powiedzieć, że wiesz jak teraz czuła się Rose.
Z tą tylko różnicą, że ty nigdy nie byłeś na aukcji u jakiegoś pieprzonego milionera, gdzie minimalna wartość każdego licytowanego eksponatu przekracza pewnie ilość pieniędzy, którą zdążyłeś zarobić w swoim życiu. Jeśli dodać do tego fakt, że ów facet czerpie chorą przyjemność z wykrwawiania ludzi na śmierć i obdzierania ich ze skóry dla uzyskania ich darów, które może później zlicytować za niezłą kasę... Nie wspomniałam o darach? Tak, w tym budynku znajduje się kilka osób posiadających niecodzienne zdolności, które jak się okazuje można sprzedać. I jak tu do cholery wierzyć, że nie wszystko jest na sprzedaż?
Dodam jeszcze, że oprócz tak zwanych Obdarzonych po pałacu krąży mnóstwo duchów, tych, którzy Obdarzonymi kiedyś byli. Dajmy na to taka Victoria Light, koleżanka z domu dziecka...
Chyba nie muszę tłumaczyć co stało się z nią i resztą Powracających obserwujących teraz zapewne poczynania gospodarza i jego naiwnych gości, prawda?
Na deser chciałabym, jeszcze zauważyć, że młoda dziennikarka siedzi w tym gównie po uszy, aby uratować dupę jakiegoś kolesia. Właściwie znaleźć świeczkę która rzekomo ma uratować życie tego faceta. Nieźle co?
A tak w tajemnicy... Ben, bo o jego tyłek się rozchodzi jest gliną, który wyciągnął ją kiedyż z niezłych tarapatów. Ją tak, ale nie zdążył uratować jej faceta, co swojego czasu miała mu za złe, mimo, że doskonale wiedziała, iż wszystko co się wtedy stało jest tylko i wyłącznie jej winą.

I jak, dalej myślisz, że znajdowałeś się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie?

***


Krążyła między obecnymi na imprezie ludźmi, co jakiś czas zadając durne pytania tym bardziej znanym ze zgromadzonych i cykając zdjęcia. Nik towarzyszył jej dzielnie odnajdując się nawet w roli, która została mu przydzielona. Mimo wszystkiego, co się tu działo, mimo martwej Victorii, Karen, sprowadzającej na siebie zainteresowanie starego gospodarza, mimo strachu i zrezygnowania musieli zachowywać pozory normalności.
Udawała, że nic się nie dzieję gdy jej ciałem niespodziewanie zaczęły targać dreszcz na przemian z uderzeniami gorąca. To dało się jeszcze przeżyć, ale gdy poczuła, że jest obmacywana przez coś, czego nie widać i to z coraz większą intensywnością... Tego było za wiele.


- Cholera już nie mogę - wysyczał wreszcie do Nika przerywając rozmowę o niczym, którą prowadzili od dobrych paru minut, ot tak, by nie zwracać na siebie uwagi.

Może to i lepiej, że mężczyzna nie zdążył zapytać o co chodzi. Głupio brzmiałoby chyba coś w stylu "mam wrażenie... Ba! jestem pewna, że ktoś właśnie wsadził mi łapę w majtki, co w zaistniałej sytuacji wcale nie jest przyjemne."
Gwarantowane, że uznałby ją za jakąś zboczoną wariatkę.

Nie zapytał bo Rose z krzykiem na ustach wyciągnęła ze swojego dekoltu wstrętną, trupią łapę.

Wkurzona, przestraszona, obrzydzona i zdezorientowana chwyciła kończynę i rzuciła nią z całej siły. Pech chciał, że łapsko trafiło z impetem w szklaną oprawę obrazu, która natychmiast posypała się w drobny mak.

- Nie jest dobrze - szepnęła instynktownie przybliżając się do Nika. Będąc blisko czuła się jakoś bezpieczniej. Zwłaszcza po tym, co przed chwilą przeżyła.

Było źle, bardzo źle. Odcięta dłoń zniknęła. Śladem jej istnienia była tylko stróżka krwi na piersi Rose i rozbite szkło. Pojawił się za to ochroniarz.
Zaczęła gorączkowo myśleć jak się z tego wszystkiego wytłumaczyć. Uda się. Miała przecież naocznych świadków tego dziwnego wydarzenia. I Nika.

Biedna Karen... i Johny. Oni widzą to wszystko na każdym kroku - przeleciało jej jeszcze prze myśl.

Ale ich Powracający nie molestują. Chyba.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:32   #173
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Kaworu
Zdrajca leżał nieprzytomny na ziemi.

Alphonse nie powinien był go atakować, co zaraz wyjaśnił mu człowiek do tej pory zwany przez Salartus Puryfikiem. Anioł został z wielką siłą wbity w kamienny kolec, by umierać powoli. Nie dlatego jednak powinien się powstrzymać od przemocy, nawet nie dlatego, że bitwa zawisła w powietrzu. Konflikt został szybko zażegnany, zgodnie z tym, co przewidział „Raven”. Opiekunka okazała na tyle współczucia ludzkiej kobiecie, iż zgodziła się na warunki ludzi. Tak jak sądził Kruk, była wystarczająco mądra, by zaniechać walki i zgodzić się na kompromis.

Atak Rosso był niewłaściwy między innymi dlatego, iż Kruk zaproponował układ, który pasował obu stronom. To prawda, przyjął pozycję rozdającego karty i potwory nie miały zbyt dużego wyboru, ale dał go im. Jedynie w zamian za Drogowskaz zaoferował nieprzytomnej kobiecie nie tylko zabranie z dala od Salartus, którzy ją wyraźnie osłabiali, ale też opiekę medyczną. Oczywiście, alternatywą była jej śmierć, lecz Kruk nie miał zbyt wielkiego wyboru, co dał jasno do zrozumienia. W nieoczekiwanej, nieprzyjemnej sytuacji, która go dopadła, zachował dość honoru, by postawić warunki, na które bez większego uszczerbku na dumie mogliby się zgodzić zarówno ludzie, jak i Salartus. Nie wykluczone, iż gdyby nie on, nikt nie zaproponowałby bądź co bądź pokojowego rozwiązania. Między wierszami można było odczytać, iż jego działania nie wynikają z jego własnej woli, a z zadania, które miał wykonać. Alphonse, rzucając w niego kamieniem pokazał, iż woli walczyć niż usiąść i porozmawiać. A „Raven” z radością wziąłby udział w potencjalnej dyskusji.

Najgorszym jednak skutkiem ataku potwora było odesłanie w gruncie rzeczy niewinnego Kruka w krainę nocnych koszmarów. A tam czekał On...

Biedak naprawdę nie zasłużył na takie spotkanie.

~*~

On obserwował swojego wysłannika kamiennym spojrzeniem.

Jego sługa starał się schować, nie miał jednak gdzie. Zewsząd otaczała go nieprzenikniona ciemność. Słyszał, jak wiją się w niej rzeczy, o których nie chciał myśleć, rzeczy, które wyrzucił z swego umysłu dawno temu. Rzeczy, które przywoływały wspomnienia bólu, upokorzenia i niewoli. Miał wrażenie, iż jego wzrok przebija ciemność, w której...

Przerażony, odwrócił wzrok. Wolał patrzeć prosto w oczy Temu, którego zwykł nazwać swoim Mistrzem, choć w gruncie rzeczy było to oszukiwanie samego siebie. Próbował uciec spod jego władzy wiele razy, więcej niż ktokolwiek inny. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, iż jego działania są bezcelowe i przynoszą mu jedynie coraz więcej bólu, poddał się. Skoro nie mógł ani uciec, ani zaszkodzić swemu przymusowemu władczy, postanowił zwać go sowim Mistrzem i udawać, iż służy mu z własnej, wolnej woli. I choć było to kłamstwo, najgorsze z wszystkich możliwych, gdyż skierowane przeciwko samemu sobie i swojej godności, to pozwoliło mu ono zachować zdrowe zmysły i chęć życia. Tak długo, jak udawał lojalnego i oddanego, tak długo żył w bezpiecznej, przyjemnej iluzji.

Sam już nie wiedział, kiedy to kłamstwo weszło mu w nawyk tak dobrze, iż sam przestał je dostrzegać.

Jego Mistrz bywał okrutny. Widział to w jego dużych, pustych, czarnych oczach i gniewnych zmarszczkach na twarzy. Wąskie, prawie nieistniejące usta i brak nosa tylko dopełniały szpetnego obrazu, który napawał jego sługę przerażeniem większym niż niedostrzegalne, bytujące w ciemności potwory. Mistrz był jakąś dziwną, nienaturalną, napawającą obrzydzeniem krzyżówką, połączeniem ludzkiego ciała z głową Salartusowej Opiekunki, a właściwie Opiekuna. Jego podwładny miał ochotę oderwać od niego wzrok, lecz nie mógł. Czuł strach, był przerażony jak jeszcze nigdy, a mimo to, nie mógł się odwrócić i uciec, być może w kojące ramiona ciemności. Musiał stać i patrzeć na swego Mistrza i obserwować z niepokojem, jak ten zbliża się niespiesznym krokiem.

- Zawiodłeś mnie- powiedział powoli- Zawiodłeś mnie, i to bardzo. Miałeś jedynie podróżować z tymi potworami, zdobyć ich zaufanie i pomagać im. Sami by znaleźli Lustro, a Ty tylko wezwałbyś posiłki. Czy naprawdę wymagałem od Ciebie tak wiele?- spytał, mierząc mężczyznę wzrokiem.

- Nie Panie, wybacz mi, proszę- pokornie padł na jedno kolano i schylił głowę- Byłem Ravenem, nie sobą. To nie była moja świadoma decyzja. Ten ptak naprawdę myślał, że sprowadzenie tej kobiety do Salartusowych jaskiń coś zmieni. To był jego sposób na zdobycie zaufania i zwiększenie swojego autorytetu. Czyż nie temu służyła ta osobowość? Podejmowaniu chłodnych, rozsądnych decyzji, zdobyciu zaufania innych potworów, może nawet zostaniu szarą eminencją grupy? Wierz mi, Panie, Kruk robił wszystko, by manipulować zespołem, tak jak to mu nakazałeś. Któż mógł przewidzieć, iż jego program tak zareaguje na tą kobietę? Któż mógł przewidzieć, iż tak niezwykła obdarzona trafi na jedyną grupę Salartus na powierzchni Ziemii?

-Nikt- w głosie Mistrza nie było ani odrobiny litości- ale Raven nigdy nie istniał. To ty sprowadziłeś tą dziewczynę, zamiast szukać Lustra. Jeśli mogę winić kogokolwiek za ten niekorzystny rozwój wypadków, to tylko Ciebie. Zawiodłeś mnie- wyciągnął swoją dłoń i przeczesał nią włosy klęczącego mężczyzny. Ludzki szpieg zadygotał pod tym nieprzyjemnym dotykiem. Wiedział, co go zaraz spotka. Mistrz pewnym ruchem dłoni pociągnął za trzymane włosy nieszczęśnika sprawiając mu ból.

- Panie, dochowałem Ci wierności! Byłem gotów poświęcić tą dziewczynę, zabić ją, bylebyś tylko dostał Kompas, Drogowskaz, który sprowadziłby Cię do Lustra! Nawet zaproponowałem kompromis, rozwiązanie, którego nieprzyjęcie byłoby głupotą! Tylko ja zachowałem na tyle trzeźwości umysłu, by o tym pomyśleć! Ci idioci zabili siebie i Salartus i nic by Ci z tego nie przyszło! Jestem Twoim najlojalniejszym sługą! Mistrzu!!!

Nawet nie troszczył się już o swoją godność. Emocje, które jako Raven tak długo trzymał na wodzy, wybuchły ze zdwojoną siłą. Schylił głowę, nie potrafiąc wytrzymać wzroku swego Pana. Trząsł się na całym ciele, a po plecach spływał mu zimny pot. Starał się, starał się z całych sił, by wszystko się powiodło, by misja się udała. Zawsze był o dwa kroki przed innymi, planował, rozmyślał, rozważał różne warianty i możliwe zakończenia zdarzeń. A teraz, pomimo jego ciężkiej pracy i poświęcenia, naraził się na gniew swego Mistrza. A wszystko przez cholernego anioła!

Jego władca spojrzał badawczo na istotę u jego stóp. Powoli, jakby z zamyśleniem oderwał dłoń od włosów sługi i ujął delikatnie jego podbródek. Lekkim, acz zdecydowanym ruchem zmusił trzęsącego się mężczyznę, by ponownie spojrzał w jego oczy. Ujrzał w nich wyrok.

- Najlojalniejszym sługą, powiadasz? Nie wiem, kogo chcesz oszukać. Obydwoje wiemy, że prawa jest zupełnie inna. Chyba, że przez te wszystkie lata zatarła Ci się pamięć. Cóż... pozwól, że Ci przypomnę.

Obdarzony przełknął głośno ślinę, obserwując ruchy Mistrza. Jego dłoń dalej trzymała podbródek sługi, gdy stawała się przeraźliwie zimna.

Mężczyzna znał dobrze to zimno. Zbyt dobrze.

Latilen

Czuła się jak opluta, skażona nieznanym paskudztwem, jakby znów ogarnął ją smród zgnilizny. Pomimo pachnącego lasem powietrza patrzyła na Salartus, idących ramię w ramię z ludźmi. Wydawali się tacy szczęśliwi razem. Fakt, zmęczenie nie było im obce. Starsi czasami potrzebowali chwili wytchnienia. Tak samo i ludzie. Ci drudzy jednak mieli kamienne twarze. Czemu ja nie mogę być razem z innymi? Czemu los tak mnie doświadczył? Za co? Zatopiła się w myślach szybując ponad maszerującymi. Utkwiła martwy wzrok w horyzoncie na dłuższy czas. Kotka milczała.

Z całego tego stresu nawet na chwilę zasnęła, powieki (również te wewnętrzne) same jej się zamykały. Ale nastroszyła futerko i swoim prawie sokolim wzrokiem zaczęła studiować otoczenie. Bardzo męczące zajęcie, gdyż Kicica zwykla je po prostu przyswajać, a nie oglądać.

Zarządzono postój. Spei odruchowo wylądowała tuż za jednym z braci. Spei przyglądała się jednemu z wyższych Roso. Z jego piór bił blask, a wzrok był przenikliwy. Spoglądał na wszystkich wokoło zarówno władczo, jak i opiekuńczo. Rozłożyste skrzydła rzucały cień na wypoczywających ludzi, gdy prostował je, wygrzewając się w słońcu Ideał... - myślała anielica.
- No, postaw mnie wreszcie. - zaakcentowała ostatnie słowo kotka. Spea rozluźniła uścisk i pozwoliła Gati zeskoczyć na ziemię.
- Rozejrzyj się, zielonooka. Ciekawi mnie na co ci ludzie są tak przygotowani. Mają jakieś dziwne narzędzia, pakunki. Może mają coś ciekawego, co nas naprowadzi na trop gdzie zmierzają? Daj mi na chwilę odpocząć, ten lot, co dziwne, zmęczył mnie. Nie wiem ile jeszcze będzie trwać ta wędrówka, ale chciałabym oszczędzić trochę sił do jej kresu. - powiedziała nie całkiem szczerze anielica.
- Może warto sprawdzić, co porabia nasza Amure... - powiedziała z ponurą satysfakcją kotka. Przeciągnęła się i ruszając ponętnie ogonkiem zniknęła gdzies pomiędzy stopami inny Salartus.

Spea przyglądała się stojącemu przed nią Rosso. Jego majestat zyskał mu samotnię pośród mrowia podróżników. Rozmyślał on bowiem, zapatrzony w chmury. Anielica podeszła do niego, ostrożnie omijając rozłożone skrzydła. Dla niego nie istniała. Stanęła tuż obok patrząc na ten sam szereg obłoków. Uspokoiła się nieco, powstrzymując łzy. Dopiero wtedy spojrzała na jego twarz.
-Ja, głucha, spowiadam się temu, który mnie na pewno nie usłyszy. Głucha na głosy innych i znaki od Boga, spowiadam się z zazdrości. Zazdrościłam innym losu lepszego, niż sama otrzymałam. Zazdrościłam szczęścia, pragnęłam uznania. Za mą pychę los raz już mnie pokarał. Nie zrozumiałam tej lekcji i nie doceniłam dostatecznie życia. Grzechu mojego nie mógł odkupić nawet fakt, iż oddałam życie za życie dziecka. - spuściła oczy. Po chwili jednak podniosła głowę patrząc stalowym wzrokiem. - Bowiem nie czuję się winna. I zrobiłabym to wszystko po raz drugi. - wzrok jej zelżał, rozluźniła zaciśnięte pięści. Z oczu popłynęły łzy. - Ja, splugawiona i potępiona, nie czuję brzemienia grzechu, ani bólu sumienia. Tego, co tak wyraźną linią zawsze oddzielał dla mnie dobro od zła. Nie rozumiem. Nie rozumiem czemu los mnie tak doświadczył... - zadrżała. - Ty, który mnie usłyszeć nie możesz, błagam, odpowiedz... - w tym momencie Rosso się odwrócił. - ... mi.

Złocisty wzrok miodowych oczu wydawał się spoglądać daleko poza anielicę. Zapewne ku siedzącym nieopodal ludziom. Jednak ona czuła, jakby przejrzał na wskroś obraz całej jej duszy. Stała jak skamieniała. Po chwili odwrócił się jeszcze w stronę, w którą odeszła kotka i spojrzawszy ponownie ku obłokom, dodał cicho melodyjnym głosem.
- Może Bóg tak chciał...
- Prezencik, mamy tu prezencik! Mały i strzeżony, może to jakieś dobre mięsko? Spei chodź! - usłyszała wołanie kotki.

***

Gatti zauważyła, że jej siostra Rosso zachowuje się nieco... dziwnie. Lepiej ją było zostawić samą, bo kocica nigdy nie uważała się za dobrą towarzyszkę do pocieszania i jęczenia nad rozlanym mlekiem. Po Matce jej zostało, żyć od gryzonia do gryzonia i zgrabnie omijać/unikać problemów, które tylko utrudniają życie. Już lepiej pójść się przejść wśród duchów. Ludzie w takie postaci byli nawet “strawni” - nie śmierdzieli, tylko hałasowali za bardzo. Rumoru przy postoju robili więcej niż całe otoczenie plus Salartus razem wzięci. Jej ogon poruszał się nerwowo, wąsy niczym radary pozwalały jej unikać zbyt nerwowych ludzkich ruchów/nóg itd - przejście przez taką galaretę, może i duchową, ale do najprzyjemniejszych nie należało.

Ogólnie to było NUDNO. Gadali bez sensu, nie robili niczego, co by można uznać za przyciągające uwagę... i prawie by ominęła ten koszyk. Musiała pozwolić przez siebie przejść trzem stopom, aż jej futerko stanęło. Zbliżyła się nieco do KOSZYKA. A tak, do KOSZYKA nad którym wszyscy - na Opiekunkę! - milczeli i robili “ciiiii”. Stała koło niego chmara ludziów - każdy z osobna przyglądał się otoczeniu, jak gdyby zaraz coś miało wyskoczyć właśnie na ten koszyk. Jeden ze strażników przeszył ją wzrokiem, aż się zatrzymała. Tam jest coś ważnego. Właśnie wtedy zawołała Speę.
________________

zakrojona na wielka skalę międzymózgowa współpraca eileen kabasz i skromna ja ;p

Terrapodian
Obserwował walkę bez jakichkolwiek emocji. Zdawał sobie sprawę, że przy okazji w zagrożeniu może znaleźć się i ex-Sadesyks. W momencie ataku anioła na kruka, również nie reagował, pozwalając akcji na rozwinięcie się. Ptaszysko padło, prawdopodobnie martwe, ale i skrzydlata istota poniosła wysoką karę ze strony wielorękiego człowieka. Przypominał sobie, że nie odnosił się do niego zbyt przyjaźnie, więc odczuł podskórną satysfakcję z jego upadku.

Potem doszłoby do wielkiej rzezi. Chciałby to zobaczyć - ujrzeć szczyt potęgi najpotężniejszych istot. Kto wie, może sam wziąłby udział w walce? W końcu traktował śmierć z pogardą, a zgon w trakcie bitwy za bardzo chwalebny. Lecz teraz miał do wykonania zadanie, a miał podejrzenia, że On ścigałby jego duszę nawet w samym piekle. Niestety pojedynek przerwała ta istota spełniająca rolę kapłanki. Miała mu dać odpowiedź na warunki postawione przez niego oraz kruka. Spodziewał się wszystkiego.

Zgodziła się, co wprawiło człowieka w radość, a i poczuł pewną ulgę. Wobec tego nie wszystko będzie stracone. Więc ci Salartus potrafią podejmować rozsądne decyzje, a przynajmniej pewna część z nich. Teraz praktycznie mają zapewniony bezpieczny transport aż do wyjścia. Widział jak Salartus, nawet ci wysocy rangą, słuchają się tych kapłanek, więc miał nadzieję, że nikt im nie przeszkodzi. Jednak w ciągu życia wiedział, że musi spodziewać się wszystkiego.

Lauhel ukłonił się na tyle, na ile pozwalało mu to niezgrabne ciało.
- Jestem rad mądrej decyzji - zaklekotał. - Z naszej strony nic wam nie grozi, a honor i przysięga mają dla mnie wartość najwyższą. Kiedy tylko znajdziemy się na miejscu wypuszczę was w nienaruszonym stanie.
Obawiał się tylko żądania postawionego przez kapłankę, która chciała, aby wraz nimi szli chętni. Nie wierzył w nich aż tak, aby pozwalać im na taką przewagę. Może i Salartus słuchają się wyższych rangą, może przemiana w człowieka mogłaby się ich pozbyć. Tylko, że to wszystko jest pusta teoria. Jednak na razie musi się zgodzić. I tak utargowali wiele, a upadek kruka mógł to wszystko popsuć.
- Niech też idą z nami ci, którzy chcą, ale zawieszenie broni ma być obustronne i nawet mimo niedyspozycji tego... kruka, musicie się z nami liczyć - oznajmił. - Jeśli nasi potworni towarzysze zrobią choć jeden nieprzemyślany krok, to skończy się to dla was bardzo źle. To nie jest groźba, raczej przypomnienie, że my tutaj jesteśmy najbardziej zdesperowani.

Odszedł od kapłanki. Wskazał na wielorękiego człowieka i powiedział;
- Bierz Drogowskaz i jeśli możesz, to i kruka, a jeśli nie... to zostaw go tutaj...
Może da sobie radę, a może umrze. Trudno, pech.
Sam natomiast podszedł do kobiety. Zahaczył fletnię o biodro, potem wziął kobietę na ręce. Przeszedł parę kroków w stronę wyjścia. Odwrócił się w kierunku kapłanki.
- Ja będę szedł na przodzie, wieloręki będzie osłaniał tyły, chociaż wierzę, że nie będzie to potrzebne, musimy pomagać sobie nawzajem.
Tak... prowadzenie i dowodzenie. To mógłby robić zawsze.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:34   #174
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
Glyph
Ognik podszedł do Puryfika. Przystanął i uniósł przed nim Drogowskaz. W momencie gdy jego dłoń dotknęła szklanej kapsuły przez przedmiot przeszła iskra. Argo nie zamierzał ukrywać jak bardzo niepodoba mu się taki rozwój sytuacji. Nie chodziło nawet o sam drogowskaz, którego nie potrafili obsłużyć bez Asco, ale o fakt, że decyzją Opiekunki porzucili Cloe. Skrzadło chciało wierzyć, że jest to jedyny wybór, ale nie potrafiło się z nim pogodzić. Obiecali przecież chronić dziewczynę.

Drogowskaz zniknął w zaciśniętej dłoni Puryfikanina. Argo zaniepokoił się. Dlaczego kruk chciał przedmiot, z którego nie potrafiłby nic odczytać. Wallow zginął, inne Matu były bardzo nieliczne i ukryte w odległych korytarzach, a oni nie zamierzali ich szukać, tylko wracać na powierzchnię. Czyżby ludzi takich jak oni było więcej? Iskry przeszły przez wystraszone skrzadło. Jeśli byłaby to prawda, czy może teraz komukolwiek ufać. Może sama Opiekunka jest z nimi w zmowie, może wszystko było z góry zaplanowane. Ognik nie wiedział co o tym myśleć, gdyby choć Grau mogła im pomóc, przejrzeć ich wszystkich, ale kotka leżała nieprzytomna. Za to jedno było pewne Cloe potrzebowała ochrony.

- Pójdę z Tobą Opiekunko, dałem słowo, że nie wycofam się z tej wyprawy, a nie uważam ją za zakończoną. Nie przysięgnę jednak na przodków, że poddam się wam bez walki. Moje słowo, że nie zaatakuję nikogo z was bez powodu, ale będę nas bronić z całych sił, gdy nam zagrozicie. Jeśli wasze zapewnienia są prawdziwe, wystarczy wam taka przysięga.

Fabiano

Johny wypatrzył Karen. Wypatrzył ją, trochę się jej przyglądał i mało nie zadławił się szkocką, którą sobie wlał do szklanki. Trunek sobie tylko znaną metodą wylądował mu na koszuli. Na szczęście był mocno rozwodniony i plama mogła zostać nie widoczna na szaro-burej koszuli. Ale myśli bezdomnego nie krążyły wokół plamy, tylko wokół tego co zrobiła Karen. Jego przyjaciółka (chyba już mógł ją tak nazwać, skoro razem nadstawiają karku, nie?) właśnie się potknęła i wylała sok na czyjeś ubranie. Johny trochę zawstydzony, bo kilkoro oczy spojrzało na niego podejrzliwie - jeden nawet spojrzał pytająco na swojego drinka - wycierał ręką koszulę i rozglądał się zalatanym wzrokiem.

I to miała być ta dyskrecja? Nie zwracaj na siebie uwagi, tak?

Przyjrzał się gdzie tak Karen. Zmarszczył brwi. Ona się o nic nie potknęła, prawda? - Zapytał sam siebie. - Ona zrobiła to specjalnie. Nie wiedział tylko dlaczego. Szybko jednak mu się rozjaśniło w umyśle. Widział bowiem jak jego partnerka wdała się jakąś intensywną rozmowę z osobą, której towarzyszył oblany jegomość. Teraz był pewien, że to było specjalnie.

Z zadumy wyrwał go kobiecy krzyk. I to co zobaczył a przynajmniej wydawało mu się, że zobaczył. Ręka. Ręka, która po chwili zniknęła, pozostawiając po sobie grozę i strach na twarzach a na ziemi rozbite szkło.

Johny automatycznie wręcz rozejrzał się po sali szukając zwróconych w tamtą stronę twarzy. Było ich sporo. Widział ochroniarza idącego w tamtą stronę. Ale także widział jegomościa, który to rzekomo zorganizował cała tą fete. Johny zaklął w duchu. Gdyż jegomość wyraża swoją niechęć co do tej całej sytuacji. Tylko co to może dokładnie oznaczać? Tego Johny nie wiedział. Typ w drogim ubraniu niekoniecznie mógł widzieć całe zajście. Jedno jest pewne, Rose i Nik zwrócili na siebie uwagę nieprzychylnych osób. To może doprowadzić do nieciekawej sytuacji.

Johny stał tak ze szklaną w ręku i koreczkiem z oliwkami i serem w drugim i przyglądał się sali. Patrzył jak ochroniarz zagaduje do jego znajomych. Jak organizator mówi coś stanowczo do panny stojącej obok. Na wszystkich i na nikogo. Roztrząsając co należy począć. Poleciał wzrokiem za prawdopodobną drogą jaką przebył ochroniarz. I bez namysłu wziął kieliszek czerwonego wina z tacy od przechodzącej hostessy.

Gdy dochodził do drzwi odstawił pusty kieliszek i chwycił za klamkę. Wyglądając jakby był najbardziej odpowiednią osobą do przekraczania tych drzwi. Gdy je otworzył uchylił całkiem szeroko i zajrzał. Nie wchodząc. Gdy upewnił się, że pomieszczenie jest puste wszedł dalej zerkając dyskretnie czy nikt z przebywających na sali nie widział nieproszonego gościa. Był prawie pewien, że harmider wywołany przez Rose i rękę skupił co bardziej ciekawskich na pobitym obrazie i nich samych.

Sala okazała się czymś w rodzaju holu, bądź przedsionka. Troje drzwi. Ładnie, i za pewnie modnie, urządzone. Jakaś sofa, stół. Komoda. Jedne drzwi były uchylone. Johny nie mógł nie skorzystać z zaproszenia. Przystał jednak szybko. Coś co wyczuł nosem dało mu do zrozumienia, że jest tu zwierz. Zwierz, który nie raz i nie dziesięć razy dawał w kość bezdomnemu. Był tu pies. Ten tutaj śmierdział delikatniej, być może był nawet kompany. Ale i tak jednoznacznie.

Podszedł blisko i zamknął otwarte drzwi. Drzwi do jakiegoś korytarza jak się okazało. Stąd przyszedł ochroniarz, pomyślał i odwrócił się do kolejnych drzwi. Za pierwszymi była łazienka - luksu jak wszystko na około. W drugich biblioteczka. Spora jak na standardy żebraka. Nie wiedział nic co prawda o standardach reszty społeczeństwa, ale uważał, że i tak była by spora. Szybki rzut oka ukazał także dziwne obrazki i rysunki. To na okładkach to innych elementach biblioteczki. Nie było czasu teraz tego sprawdzać, ale miał nadzieję, że okazja kiedyś się nadarzy. Kiedyś lubił czytać fantastykę.

Zastanowił się przez chwilę. Wychodzi na to, że tylko te jedyne drzwi dokądś prowadzą. I tych właśnie strzeże pies.

Otworzył szeroko drzwi do łazienki. Dobrze mieć alibi. Wszedł do środka i wyprał szybko i niezręcznie nogawkę, którą wcześniej dyskretnie oblał czerwonym winem. Zostawił bałagan w łazience. Umazał zlew tak by było widać kilka kropel czerwonej cieczy. Przełożył mydło z mydelniczki wcześniej je namaczając na zlew. Wszystko to, by trzymać pozory w razie wpadki.

Gdy był już w ładnie umeblowanym holu drzwi od łazienki dalej zostały otwarte. Miał już wychodzić z powrotem do sali balowej gdy wpadł na pewien pomysł. Podszedł do drzwi, za którymi rzekomo był pies i spojrzał przez dziurkę od klucza. Co robią staromodne zamki w nowoczesnej willi? Nie wiedział. Zajrzał do dziurki i zobaczył wielgaśne brązowe oko. Szarpnął się do tyłu. Jak rażony. Jak popalony. Zanim się obejrzał przeszedł na czworaka do połowy pomieszczenia. Szok malował się na jego twarzy. Serce biło mu z zawrotną prędkością. A szum w głowie, wywołany tą nie wielką ilością alkoholu zanikł całkowicie. Oddech miał szybki.

Leżał tak chwilę zanim uzmysłowił sobie, że teraz jest jeszcze bardziej narażony, bo jak by ktoś wszedł...
Wstał szybko. Poszedł przemyć szybko twarz.

To był bernardyn. Tak, na pewno był to bernardyn. Oczy miał otarte szeroko a serce biło wciąż z zawrotną szybkością. Ruszył do drzwi. Miał zamiar wyjść i wszystko przemyśleć. Zastanawiał się nad powrotem tutaj. To był bardzo głupi pomysł ale zastanawiał się nad zabraniem ze stołu czegoś do jedzenia - mięcho, nic innego - i powrót tutaj.

Gdy już wyszedł po mięcho zamierzał też obserwować to wejście kto i kiedy tu wchodzi. Znał kolejny swój ruch. Albo miał taką nadzieję.

Eileen
Anielica jednym ruchem starła łzy i pobiegła za głosem, starannie omijając ludzi i Salartus. Zastała zszokowaną kotkę siedzącą nad wiklinowym koszykiem. Ten stał pod starannie rozstawionym płóciennym daszkiem i był strzeżony przez baczny wzrok dwójki ludzi. Miarowy ruch ogona Gatti zaniepokoił ją. Ze środka pojemnika wystawał strzępek purpurowej tkaniny, która po bliższych oględzinach okazała się plecionką z włosów Rosso.
- Giugu... - usłyszała dziwny głos ze środka. Spei pochyliła się i zacisnęła skrzydła, by wcisnąć się głębiej pod daszek. Zamarła. Odgłosy obozu jakby przycichły.
- To... To niemożliwe... - wydusiła z siebie po chwili. Spoglądała wprost na okazałe, jak na kilkumiesięcznego malucha, męskie przyrodzenie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziecko nie było człowiekiem.
- A jednak. - powiedziała kotka. - To chyba jest...
- Ale nie ma czegoś takiego jak męska opiekunka! Na Boga! - przerwała jej anielica.
- Męska opiekunka to Grudonka. To jest Opiekun. - powiedziała Gatti, równie zszokowanym głosem.
- Ale to niemożliwe. Przecież... - Spei spoglądała na dziecko o nieco pomarszczonej skórze barwy gliny. Miało charakterystyczne dla opiekunek, wydłużone palce. Nawet proporcje ciała były podobne do opiekunek. Głowę też miało już nieco wydłużoną.
- Może to jakaś nieznana nam rasa? Coś jak Bryflion? Może to też jest mały Bryflion? - szukała rozpaczliwie innej alternatywy anielica. - Przecież nawet małe dzieci uczy się, że opiekunkami są tylko kobiety. Wróć... Że Opiekunki TO kobiety. Przez szacunek nikt nigdy nie pyta jak się rozmnażają. I nie trzeba o to pytać, bo są długowieczne. - zszkowana anielica nie wiedziała co powiedzieć. To tak jakby ktoś jej powiedział, że słońce nie istnieje. Nie wierzyła temu, co właśnie miała przed oczami. Milczała, zapatrzona w dziecko. W oddali dało się słyszeć głos Amure.
- Przykro mi, ale żadne wyjaśnienie inne niż “TO JEST SAMIEC OPIEKUN ” jakoś tu nie pasuje. - Gatti w końcu oderwała wzrok od dziecka i rozejrzała się dokoła.- Proponuję śledzić uważnie ten wybryk natury. - Grau pokazała zęby w uśmiechu dość wrednym.

W tym czasie do koszyka i jego opiekunów podeszła Amure i Broo. Pochyliły się nad dzieckiem, ale kiedy Broo chciała go dotknąć, dostała od Opiekunki po łapach. Spea zadrżała wyrwana przez ten dźwięk z zamyślenia.
- Robi się cooooraz dziwniej. - Skomentowała Kocica. - Mam bardzo złe przeczucia, aż mnie sploty bolą. Coś czuję, że patrzymy na to, czego nie powinnyśmy wypuścić przez Bramę. - mruknęła ostatnie zdanie pod nosem, dość cicho.
- Wypuścić przez Bramę? Skąd wiesz, że to tam będzie. A może to właśnie jest klucz do lustra? Coś tak niewinnego, nie może być nasieniem zła. - powiedziała Spea zapatrzona w twarz Broo. W jej oczach, utkwionych w dziecku widziała swój obraz. Nie dało się nie dostrzec uczucia, jakim darzyła to nadzwyczajne dziecko. Niemal takie samo, jakim Spea umiłowała...
Rozmowę przerwały ludzkie nawoływania. Widać też było, iż Salartus szykują się do drogi. Amure dała niemy sygnał Broo.
- Chodź, chyba nie chcesz dalej podróżować piechotą. - dodała, wyciągając ramiona do kotki.

W tym etapie podróży nie były same w powietrzu. Rosso, którego spotkały, również wzbił się w niebo. Spea krążyła w pobliżu przyglądając mu się.
- Nie ma znaków rodowych, broni też nie. Albo musi czuć się tu bezpiecznie, albo... - zamilkła. Drugi scenariusz był zbyt okropny. Jednak przypomniały jej się kamienne ludzkie twarze. Czy on też pragnie poświęcić swe istnienie w imię wyższego dobra? A może po prostu chcę w nim widzieć kogoś takiego jak ja? Kotka milczała. Spea starała się ochronić ją swymi piórami przed chłodem. W oddali widać było bezmiar morskiej wody. Zniżyła lot, by drzewa osłoniły je od wiatru. Szybowała nisko nad braćmi Salartus, by mogły przysłuchiwać się ich rozmowom. Dywagacje na temat nadchodzącej przemiany Broo motywowały wielu do podróży. Rozważali tę kwestię z każdej możliwej strony, zadając pytania prozaiczne, jak na przykład: “Czy będzie mogła bez szkody dotknąć Salartus?”, oraz te bardziej trudne, dotyczące duszy i istoty życia.

Osiadły miękko na kamienistej plaży. Spei udało się wylądować niedaleko spienionej wody, na skale, która dawała szerszy widok na gromadzących się podróżników. Kawałek dalej stały Amure z Broo. Starzec odłączył się od nich zmierzając ku morskiej toni. Czyżby zamierzali tu odprawić jakiś rytuał? Zapanowała cisza, przerywana tylko uderzeniami fal o brzeg. Bicie serca oceanu niosło się po plaży. Wszyscy spoglądali ku mężczyźnie.
Ciszę rozerwał jego głos. Spea nie rozumiała nic, jednak musiało to być coś podniosłego i ważnego. Ludza mowa wydawała się twarda, tak inna od głosów Salartus. Pociemniało. Wołanie starca ustało. Dopiero po chwili anielica zdała sobie sprawę, jak nienaturalnie głos zareagowała woda. Puls morza załamał się. Spienione zaczęło wznosić się i spiętrzać fale, odkrywając kamienne dno, sunąc ścianą kipieli w stronę skały na której stały.
Kotka zamarła przerażona. Niewiele myśląc Spea rzuciła się w przód chwytając Gati. Przeleciały tuż nad wznoszącą się wodą, by wylądować obok Amure i Broo. Kotka była ciągle nieco zdrętwiała, gdy stawiała ją na ziemii. Patrzyła ku wodzie nieufnie. Opiekunka i nimfa milczały, spoglądając ku rozstępującemu się morzu. Człowiek stworzył im dalsze przejście, dość szerokie, aby przeszła obok siebie trójka rosłych Lykarynów. W jego kierunku ruszyła Amure z Broo. We trójkę wkroczyli w wąwóz morskiej toni. Dopiero wtedy pozostali podróżni ruszyli za nimi.

- Optuję za tym, żeby za nimi iść w to... - nastroszyła futerko kotka - tę wodę. I tak nic ciekawszego się tutaj nie dzieje. Dalej nie wiemy jak się stąd uwolnić to przynajmniej potem będzie można szantażować Amure. Hm?
Grau właściwie nie interesowała odpowiedź Spei. Nie żeby jej nie lubiła, o nie. Raczej dlatego, że już podjęła decyzję. A jak Gatti się na coś uprą, to to zrobią. Przy czym nie zwykłe są przekonywać innych do swoich racji. Niektórzy nazywają to tolerancją, a jest to raczej tu-mi-wisizm. No nie ważne. Kocica wlokła się się za grupą ludzi, ucząc się tolerancji w stosunku do śmeirdziuchów. Czasem użyczała jej ramienia Spea. Nie wiedziała ile podróżowały, ale z wiecznością mogloby to konkurować. A tu nawet przespać tego nie można. koniec świata.
Spea milczała. Chociaż poradziłaby sobie z lotem w tak wąskiej przestrzeni, to wolała nie ryzykować posiadania kolekcji odbitych kocich pazurów. Przez moment zasmuciła ją myśl, iż nawet jej ból nie jest realny. Jednak nie chciała oddalać się od Amure, toteż podleciała niemal pod samą ścianę wody, lądując przed szklistymi wrotami morza. Kotka zniknęła jej z oczu.
- ... rozpoczniemy rytuał nie będzie odwrotu. Pozostałym nie powiedziałam co musi zostać zrobione, wiedzą jakie będą skutki... - wychwyciła słowa Amure, wytężając słuch. Szum fal cichł w miarę, jak zagłębiały się w wodny wąwóz. Szła odrętwiała utkwiwszy martwy wzrok w gładkiej ścianie błękitu. Wieczne potępienie... Utrata śmiertelności... padające słowa odbijały się w jej głowie echem. Nawet nie poczuła kotki, która musiała w trakcie wskoczyć jej na ramię.
- ...oby nikt nie znalazł tych ludzi. - Amure ucięła rozmowę. Spea była zawiedziona, iż tak niewiele spraw zostało wyjaśnione.
- O proszę, a więc mamy już czego szukać, jeśli braknie nam informacji. - dodała ironicznie kotka kwitując odpowiedź Broo. Wyrwała tym anielicę z zamyślenia.
- Broo na pewno wam nie ucieknie. - odparła - Weź zerknij gdzie jest dziecko, lepiej dajesz sobie radę w takim ścisku niż ja. - powiedziała całkiem szczerze, odsuwając się od starszego Lykaryna, który przyszedł prosić o porcję Puryfikatu.

Co jakiś czas jednak uprzejmie pozwalała kotce odpocząć na swym ramieniu. Nie mówiła nic, toteż założyła, iż z dzieckiem, ani na tyłach kolumny, nie dzieje się nic ciekawego. Czasami odbijała się lekko w górę, by dojrzeć koniec kolumny. Woda nie zamykała się za nimi. Jeszcze przez jakiś czas można było dojrzeć brzeg na końcu wąwozu. Zmęczeni ludzie zwalniali kroku. Przez większość drogi i postojów Amure nie zamieniła z Broo ani słowa. Obie wiedziały gdzie zmierzają i co ich czeka. Rozmowa, jaką usłyszała tuż po wejściu w morską toń, dała więcej niż potok słów. W ich oczach błyszczała determinacja, każda z nich była pewna swej drogi. Pytanie tylko - czy słusznej? - Anielica owinęła się skrzydłami wyglądając spoza nich ku skrawkowi nieba. Gwiazdy lśniły na wietrznym niebie stalowym blaskiem.
Świt zastał ich w drodze. Czas upływał niepostrzeżenie. Co jakiś czas starzec “doładowywał” się towarzystwem Amure. Za pierwszym razem to nawet zaintrygowało kocicę. Obserwowała ich, zafascynowana procesem. Ale szybko jej się znudziło. A znudzony kot to prawdziwe utrapienie. Wredne i mędzące.
Spea przyglądała się temu. Jeśli przepływała między człowiekiem a opiekunką jakaś moc, to nie manifestowała ona swej obecności. Za pierwszym razem oczekiwała jakiegoś efektu, później przyzwyczaiła się do tego. Starzec, dojrzawszy pierwszy blask świtu ponawiał swoje wołanie w morze. Nie odpoczywał, nie spał. Anielica nie wątpiła, iż on był siłą, utrzymującą morze w ryzach. Potwierdziło się to, gdy zobaczyła go dotykającego tafli wody. Przy najbliższej okazji odezwała się do kotki.
- Zobacz, więc ludzie posiadający moc istnieli jeszcze, nim powstało lustro. Więc to nie są potomkowie Broo. Lecz kim oni tak naprawdę są? Pozostali ludzie nie wyglądają, jakby mogli robić takie rzeczy.
- Możliwe, możliwe... - powiedziała kotka, akcentując jednostajny rytm jej kroków. Spei przypuszczała, iż zapadła wodną depresję. Droga w milczeniu jeszcze bardziej się dłużyła. Amure znikała co jakiś czas, zapewne w celu odwiedzenia dziecka. Nie wstrzymywała też Broo, która chętnie szła za nią. Anielica strzegła człowieka idącego z przodu - nie zamierzała przepychać się między ludźmi, skoro mogła to robić kotka. Znajomy Rosso też poruszał się w pobliżu czoła kolumny. Fascynował ją. Nie mogła już mu w jakikolwiek sposób pomóc, bądź chociaż powiedzieć, że idzie na śmierć. Jednak czuła się dumna, iż może mu towarzyszyć. Tyle tylko mogła dla niego zrobić.

W końcu dotarli. Gdzieś. Dla Grau nie różniło się to miejsce zbytnio od innych. Dużo wody -brry - i skała. A na skale jakiś ktoś. Po wstępnych oględzinach, kobieta podobna do ludzi, ale jakaś dziwna. Wyglądała na starszą, może jakiś przodek? Ale po co była uwiązana do skały?
- I po to tyle lazłyśmy, żeby pooglądać babę przywiązaną do skały? - Gatti prychnęła rozdrażniona.
Spei otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Kobieca postać różniła się od widzianych do tej pory ludzi. Nie była stara, o nie... Jednak coś w jej kształcie mówiło, iż należała bardziej do przeszłości, niż przyszłości. Może to nienaturalnie duże piersi, zwisające smętnie, może zaś nieco zgarbiona postura i większa ilość owłosienia. Jednak nie to tak bardzo zszokowało anielicę.
- Spójrz, Gatii! Ona jest przywiązana do skały anielskim włosiem! - powiedziała aż nazbyt głośno. Kotka wszak siedziała jej na ramieniu. Krwiste sploty z włosów Rosso unieruchamiały kobiecą istotę na skale. Skale, która bez mocy człowieka, powinna była tkwić pod wodą.

---------------------------------------------------------------------------------------------------
Wszystkich fanów Małej Syrenki - pozdrawiamy!
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:37   #175
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
kabasz
Wiele lat temu, jezioro Ochrydzkie.

Amure od zawsze lubiła przysiąść na skraju wpadającej do jeziora rzeki. Czarny Drin bo taką nazwę nadała strumieniowi miał kojące działanie dla jej skóry. Podobno dla każdej Opiekunki z jej rodu owo miejsce niosło ze sobą ukojenie wszelkich dolegliwości i smutków dnia codziennego. Amure znajdywała w tym miejscu coś gdzie nigdzie indziej nie potrafiła. Znajdywała spokój duszy.

To samo miejsce nawiedzało jego w snach odkąd tylko się pojawiły. Podejrzewał, że tylko tu może znaleźć jedną z nich. Istot, które miały kluczową rolę w planie powstrzymania zmian jakie rozpoczęły się w jego ciele. Zresztą nie tylko jego. Z całego świata dochodziły go myśli takich jak on. Podejrzewał, że dzień w którym to się narodzi, zbliżał się niebezpiecznie szybko.

To tutaj się poznali.

Dzień pełny poświęceń.

Zapomniana przez wszystko co żyje kobieta spoglądała pełnym nienawiści wzrokiem na tłum ludzi i salartus jaki podążał w jej kierunku. Wyczuwała od swych potomków wielką moc. Moc, która po części należała także i do niej samej.

Ostentacyjnie zerkała też na Spee wraz z Grau. Wyszczerzyła do nich w uśmiechu pożółknięte zęby, sycząc w ich kierunku jedno słowo.
- adva !

Ani człowiek, ani Opiekunka Amure nie wiedzieli co oznacza owo słowo a co dopiero co ma na myśli dany człowiek.

- To ona ? Zapytała Amure Broo.
- A widzisz tutaj inną ludzką kobietę, która przywiązana do skały wytrzymała by pod wodą tyle lat ? - Moje dziecko, rozumiem nagromadzone emocje i ekscytacje. Jednak na boga, miłość nie usprawiedliwia braku myślenia. To na pewno ona – To jest Luna.

- Umiłowani bracia i siostry ! - Mężczyzna krzyknął, chcąc zwrócić uwagę zebranych dookoła niego ludzi.
- Już czas.
- Ja nie chcę zasypiać tutaj ! - Powiedziała drobnej budowy szatynka. - Nie chcę by moje ciało spowiła morska toń a ryby składały ikrę na mych włosach. Nie chcę. Jeśli musimy już tutaj pozostać na wieki, sprawmy chociaż aby to miejsce nie służyło morskim stworzeniom za wychodek. Chyba nie jestem odosobniona w tym względzie ? - Zwróciła się do innych ludzi.
- Morgan ma rację, nie powinniśmy zostawiać także naszych rzeczy tutaj samopas, w końcu kiedyś ktoś mógłby je znaleźć. Skoro my tutaj przyszliśmy może to zrobić inna osoba. Umawialiśmy się, że wszystkie nasze przedmioty, które przejęły po nas nasze zdolności zostaną zagrzebane razem z nami na wieki.
Tłum ludzi przytaknęła osobie, która zabrała głos.
- Spokojnie, proszę o spokój. W takim bądź razie złączmy siły stwórzmy tutaj miasto. Miasto, do którego nikt nigdy nie będzie miał wstępu. A każda żywa istota posiadająca moc pożałuje dnia w którym przekroczyła jego progi.

Ludzie tłumnie podawali sobie dłonie gromadząc jak największą energię. Po chwili skały otaczające ich wzrastały i formowały budynki, korytarze i kopuły tak liczne, że pomieściłyby wszystkich mieszkańców Tokio.

Luna z zaciekawieniem obserwowała pierwszych od czasów jej pojmania gości. To co działo się dookoła niej było wręcz intrygujące. Grupa ludzi, którzy formowali istotę zebrała się w tym samym miejscu, które kiedyś bardzo dawno temu posłużyło za jej mogiłę. No dobrze, nie do końca można było nazwać to miejsce jej grobem, ale jednak przesiadywanie setki jak nie tysiące lat pod wodą – można do grobu przyrównać.

Zdawała sobie sprawę z tego, że jej życie nie było pełne tylko dlatego, że nie wchłonęła pozostałych gdy była ku temu sposobność. Nic więc dziwnego, że w jej umyśle narodził się chytry plan. Co by było gdy zjadła tych ludzi ? Najpewniej by jej w tym przeszkodzili gdyż ona sama nie była wystarczająco silna by przeciwstawić się tej całej chmarze istot. Im nie dorówna. Niepokojące było też to, że również i tym razem koło ludzi pojawiła się ta pomarszczona istota, oznaczało to tylko jedno. Ponownie będą próbowali jej się pozbyć, tym razem może uda im się to zrobić raz na zawsze.

Jezioro Ochrydzkie. Noc Obietnic.

- Więc w jaki sposób planujesz zabić to co się rodzi w was, z was. Już sama nie wiem jak powinnam odnosić się do tego co mówisz. - Opiekunka siedziała tuż obok Merlina. Salartus trzymając za dłoń mężczyzny swobodnie mógł wymieniać się myślami z człowiekiem.
- Powtórzę ci raz jeszcze to co udało mi się ustalić. I pamiętaj, że opieram się tylko na tym co widziałem w snach. Nikt nie może odpowiedzieć na żadne z stawianych przeze mnie pytań. Bo któż znałby odpowiedzi ? Wydaje mi się, że to są moje wspomnienia. Moje albo tego czym się stajemy. Zupełnie się już w tym wszystkim gubię. Ostatnim razem grupa istot wiedziona przez jedną z twojej rasy w towarzystwie kilkorga ludzi sprowadziło kobietę wykazującą największą aktywność owych zmian do równiny. Spletli jej ręce czymś co przypominało końskie włosie i przywiązali do skały. Podobna tobie istota odprawiła jakiś rodzaj rytuału, po którym inne monstra padły niczym rażone piorunem. Krwawiły z oczu, ust. Niektóre rozkładały się w oka mgnieniu będąc jeszcze żywymi. Wydaje mi się, że one coś poświęciły aby ta kobieta – Luna – mogła poddać się ich woli. Wydaje mi się, że popełnili błąd nie wykorzystując nas, pozostałych ludzi w całym przedsięwzięciu. Oni powinni uśpić wszystkich a nie tylko samą kobietę. Mam przeczucie, że ona nadal ma się dobrze, choć jest przywiązana do owej skały.
- Jednak dobrze rozumiałam ciebie przez cały ten czas. Chcesz, abym z własnej woli sprowadziła do ciebie innych moich braci. Rozkazała im przeprowadzić rytuał mający na celu uśpienie podobnych tobie. Rytuał w wyniku, którego oni zginą. I to paskudną śmiercią. A mam to zrobić tylko dlatego, że rozwija się w was – przeklętych ludziach coś nad czym nie panujecie. Pięknie, po prostu wspaniale.
- Pomyśl co oznacza to dla twojej rasy, jeśli nas zabraknie wasza rasa będzie mogła żyć nie nękana przez łowców. Wielu z twoich braci zginęło bo jesteście słabi gdy kroczycie koło nas. Tak wiem o tym, wiem coraz więcej. Z każdym dniem i to mnie przeraża. Zatem jeśli nie masz innego pomysłu w jaki sposób moglibyśmy poświęcić coś równie cennego jak życie twoich braci to zamilcz i zrób to o co cię prosiłem.

Dzień pełny poświęceń.

Po dwóch godzinach budowania miasta Luna była przerażona. Ludzie rozlokowali się po mieście trzymając się nadal za dłonie. Stworzony przez nich łańcuch był ogromny. Coś w prostym rozumowaniu prastarej kobiety jasno dawało do zrozumienia co się tutaj zaraz miało zacząć dziać. Nadal była powiązana z ludźmi, nadal wyczuwała ich myśli musiała się tylko odrobinę skupić i wytężyć umysł. Ich cel był prosty sprowadzili do tego miejsca wszystkich. Wszystkich, którzy mogli pomóc jej się narodzić. A to oznacza tyle, że chcieli też zabić wszystkich. Co do joty. Ona nie mogła na to pozwolić, nie, oj nie. Tyle wieków czekała, aż nadarzy się okazja by ponownie wyjść na powierzchnię by znaleźć innych i zespolić się. Pragnęła tego tak mocno, że stawało się to jej powietrzem w morskich falach oceanu.

Pragnęła ją zespolić !

- Movier ! Krzyknęła pełna złości gdy ludzie skończyli budować swój grobowiec. - Movier saltre ! Z jej ust wypłynęła straszliwa groźba. Korzystając z okazji i zmęczenia ludzi rozkazała swym dzieciom, które rodziła przez te wszystkie lata aby pomogły jej w ostatecznej bitwie. Bitwie, która miała kluczowe znaczenie dla jej przeżycia.

Ludzie nie spodziewali się tego, że z morza na ląd wyjdą wielkie skorupiaki. Kraby mierzące po metr wysokości nacierały z każdej strony na ludzi. Luna nie zamierzała się poddawać. A arsenał zdolności jakie posiadała wcale nie był mały. Rosso, który towarzyszył Salartus lecąc tuż nad Opiekunką strącony został przez jedną z szybujących płaszczek, które stadnie wyskakiwały z wody. Amure z przerażeniem dostrzegła stado wielorybów, które podpływały w ich kierunku.

- Musimy się spieszyć, czas rozpocząć rytuał. Broo ?!

Opiekunka złapała za dłoń kobiety razem podbiegły do Merlina. Opiekunka chwyciła go za dłoń

- Czas najwyższy zacząć, nie uważasz ?

- Movier adva saltre !

Luna wrzasnęła wściekła. Jej oczy zapłonęły bladoniebieskim światłem. Dusze Gatti oraz Spei poczuły silne przyciąganie ze strony pradawnej niewiasty. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie pełnym głodu. Plan jakiego podjęła się Luna był banalnie prosty. Nie można uśpić kogoś kto jest poza śmiercią, poza życiem. Poza czasem.

Postawiła sobie za punkt honoru pożarcie jednej z adv.

Eileen
Oczy to wrota duszy, które nie zawsze chcemy otwierać. Anielica, napotkawszy wzrok prakobiety zadrżała.
- Adva! - zrozumiała. Ona je widziała. Miała złe przeczucia. Zobaczyła w jej oczach kształtujący się plan, który jak mroczne widmo, dopełniał uśmiech pożółkłych zębów.
- ..inną ludzką kobietę, która przywiązana do skały wytrzymała by pod wodą tyle lat ? - głos Amure rozmawiającej z Broo mieszał się z krzykami ludzi. - To jest Luna...

Ludzie rozpoczęli jakiś rytuał. Splecione ręce w jakimś dziwnym tańcu przeplatały się i układały w kręgi, tworząc ze skał dookoła coś, co wyglądało jak ludzkie siedlisko. Anielica odwróciła wzrok ku kotce.
- Ona nas widzi. Nie podoba mi się to. Jeśli to jest przeszłość, to nie powinnyśmy mieć na nią wpływu. Jeśli to wspomnienia Amure, to czemu ona nas nie widzi? - patrzyła w oczy siedzącej na jej ramieniu Gatii, licząc, że ona już zna odpowiedź. Jednak w kocich oczach odbijała się taka sama niewiedza, jak jej własna.
- Trzeba to sprawdzić. - skwitowała anielica kierując wzrok ponownie ku prakobiecie. Miej oko na Amure i Broo, ja przyjrzę się tej praistocie. Ale nie oddalaj się zbytnio, powinnyśmy trzymać się razem.

Ludzkie budowle pączkowały dookoła tworząc kopuły, łuki i krzyżowe stropy, kierując się spiczastymi zwieńczeniami dachów ku niebu. Anielica przyglądała się Lunie. Spod długich i wijących się jak wodorosty włosów okrywających jej ciało, lśniły ciemne oczy.
- Adva... - powiedziała, marszcząc czoło w pełnym skupieniu. Oblizała oszronione solą wargi. Spei zrezygnowała z podejścia bliżej. Każdy krok w stronę prakobiety potęgował nieprzyjemne uczucie. Raz wstrząsał nią dreszcz, innym razem zalewał pot. Jak fale energii, którymi emanowała związana niewiasta.
-Gatti! Czujesz to? Moc drży w powietrzu. Czuję to i nie wróży to dla nas dobrze. Ona nas widzi i nie wydaje się przyjazna. Jest przywiazana, ale nie wiem co zamierza Amure. Jeśli ją uwolni... - zadrżała. - Gati? - rozejrzała się.
Amure i Broo stały z boku przyglądając się z fascynacją i lękiem kobiecie. Ludzie rozmieszczeni między budynkami, ciągle poruszali się w tej dziwnej mandali tworząc sobie siedlisko. Chcąc zniknąć z oczu kobiety weszła w pierwszą wolną przestrzeń między budynkami.
- Gatti! Gdzie jesteeeaaAah... - ściana ustąpiła pod szponiastą dłonią. Anielica zanurkowała przez skałę lądując w wysokim pomieszczeniu. Uczucie przypominało zanurzenie w lodowatej wodzie. Zadrżała. Przez moment widziała przed oczami czerwoną plamę. Potem zobaczyła człowieka, pospiesznie oddalającego się korytarzem i wołającego coś w ich zgrzytliwym języku.

Przenikamy przez skały... I istoty.. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Musimy coś zrobić. Nie podoba mi się to. Zobaczmy to, co mamy zobaczyć, ale najlepiej znajdźmy stąd drogę ucieczki! Trzeba przekazać opiekunkom, komukolwiek z Salartus, informację o tym miejscu. Tutaj zdarzyło się wszystko i tu w głębinach znajduje się prawda. Pełna złych przeczuć, szła dalej. Korytarze z litej skały przygotowane były, by skutecznie opierać się wodzie. Dziwiła się, iż ciemność jej nie wadziła. Duszę mą ogarnął mrok, lecz jeszcze będzie taki czas, gdy wzlecę w światło... Bóg nie zostawia swych podopiecznych, dał mi znak poprzez Brata... Usłyszała głosy ludzkie niedaleko.
-Gatii! Gdzie jesteś? - jej głos niósł się echem po korytarzu. Ludzie zapatrzeni w formujące się ściany niewiele sobie z tego robili, gdy ich mijała. Skręciła ponownie w kierunku (jak jej się wydawało) epicentrum zdarzeń. Z kolejnego, wąskiego korytarza przeszła do sporej sali.

Tylko koty potrafią patrzeć całym ciałem. Utkwiwszy oczy w jedym punkcie całe stają się wzrokiem, akcentując puls emocji delikatnym ruchem ogona. Zastała kotkę siedzącą na kamiennym stole. Przed nią musiało leżeć coś lśniącego, bo delikatna poświata zakreślała jej sylwetkę.
-Tu jesteś! Nie słyszałaś jak cię wołałam? Ta cała Luna mi się nie podoba. Ona nas widzi i nie jest przyjazna. Emanuje z niej moc. - Spea stanęła z boku kotki.
-Mhmmm.... mrrr... - mruczała kotka z rozkoszy, próbując polizać pierścień, leżący tuż przed nią. Język jej, tak samo jak łapka, którą chciała go przysunąć, przenikał przez przedmiot. Srebrzysty krążek, zwieńczony lśniącym w ciemności kwiatem pozostał nie poruszony.

- Mhhmm... Pachnie łososiem... Mniam... - oblizała wąsiki, rzucając krótkie spojrzenie ku Spei. Ta po chwili dostrzegła splot, który w rytm pomruków i podrygów ogona kotki, ostrożnie otaczał i dotykał pierścień. Kotka próbowała go trącać, chwycić w pyszczek, bądź pazurki, mrucząc przy tym radośnie. Anielica patrzyła zdziwiona na to wszystko.
- Co ty widzisz w tym przedmiocie? Nie czuję od niego żadnej energii. - zbliżyła rękę do pierścienia. - Przesuń się trochę z tym splotem. -skarciła kotkę. Dłoń jej płynnie przeniknęła przez lśniący metal. - Chodźmy stąd. Amure i Broo szykują się do rytuału. Tylko po to tu przybyłyśmy. Musimy zobaczyć prawdę i przekazać ją braciom. Inaczej następne pokolenia skazane będą na zagładę. - mówiła poważnie, tonem nie znoszącym sprzeciwu. Kotka jednak niewiele sobie z tego robiła i mrucząc radośnie smakowała “łososiowy” artefakt. Nie mając zbyt wielkie wyboru Spei pochwyciła kotkę w ręce i ruszyła w drogę powrotną. Czuła, jak nieszczęsny splot wydłuża się i ciągnie za nią, starając się powrócić do pierścienia.

Ludzkie śpiewy cichły. Kotka odrobinę spokojniejsza, siedziała jej na ramieniu. Były już niedaleko skały, na której osadzona była prakobieta. Korytarz, którym szły rozdarł krzyk.
- Movier! Movier saltre ! - Spei dygotała, poznawszy ten głos. Rozległy się ludzkie krzyki i nieznane odgłosy. Przekroczyły ścianę wkraczając w światło dnia. Amure i Broo już biegły w kierunku Starca. Opiekunka złapała jego dłoń.

- Movier adva saltre ! - krzyk kobiety zagłuszył wszystko. Spea ponownie poczuła Moc. Falowała ona silnie, powalając ją na kolana. Ciągnęła po skałach, w stronę Luny. Gatii w ostatniej chwili skoczyła w przód. Wylądowała niewiele dalej od anielicy, ściągana jak opiłek żelaza przez magnes ku paszczy prakobiety. Pazury krzesały iskry, gdy próbowały się czegokolwiek uchwycić. Były coraz bliżej Luny, powietrze wrzało od mocy. W ostatniej chwili anielica uchwyciła kotkę za ogon, wbijając pazury drugiej ręki głęboko w skałę. Ta pociągnięta siłą Luny, sunęła w powietrzu jak pocisk.
- To nie może... się... tak skończyć... - stęknęła Spei. Czuła gdzieś w sobie gromadzącą się moc. - Trzeba powiedzieć... braciom... żywym... - z całej siły zaciskała pazury na śliskim futrze. Kotka miauknęła z bólu. Moc, jakiej nigdy nie czuła, zawrzała w niej. - Uciekaj! Wynoś się stąd. Ja sobie sama poradzę, zniszczę ją. - próbowała opanować drżenie strachu i obolałych mięśni. - Zabijanie w obronie braci jest słuszne. Bóg mi wybaczy. Bóg mnie rozgrzeszył. Bóg da mi szansę - zacisnęła zęby i z całych sił wyrzuciła kotkę do przodu w stronę, z której przybyły, pchając ją całą siłą mięśni i zgomadzoną w sobie mocą. Pazury ześlizgnęły się z kamienia, obróciła się na plecy, by zaczepić o następny. Leżała u stóp głazu. Ponad nią, na tle nieba, prakobieta szczerzyła zęby. Anielica przygotowała się do skoku.

- Nazywam się Spei, Luno... SPEI!
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
Stary 27-08-2010, 21:38   #176
 
Eileen's Avatar
 
Reputacja: 1 Eileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputacjęEileen ma wspaniałą reputację
kabasz
Powstanie ruchu oporu. Dzień 1.

Pierwszy dzień walki z Jednością dla każdego wyglądał inaczej. Dla większości z nas wyglądał on tak samo jak większość przeżytych dni. Szary zjadacz chleba jak co poranek szedł do toalety umyć zęby, ogolić się i wziąć szybki pięciominutowy prysznic. Typowy dzień świstaka. Dla niektórych ludzi zaś był bardziej ekscytujący. Mowa tu oczywiście o nich - ludziach posiadających dar, którzy stanowili centrum rozgrywanych wydarzeń. Różnili się między sobą bardzo. Jedni wykorzystywali swoje umiejętności aby lepiej żyć, drudzy próbowali się ich pozbyć za wszelką cenę, gdyż uważali za przekleństwo. Bez względu na to, jak używali darów czy przekleństw stanowili armie, która miała podjąć się nierównej walki. Walki, która jak niektórzy wierzyli z góry skazana jest na porażkę.

Amanda już dawno straciła nadzieję na to, że uda jej się powstrzymać rodzącą się ponownie Jedność. Doskonale pamiętała dzień, w którym grupa ludzi zaryzykowała zamknięcie się w wodnym mieście tylko po to aby istota, która się z nich rodziła nigdy nie miała szansy kroczyć po ludzkiej ziemi.

I co z tego, że się poświęcili skoro historia powtarzała się już od dobrych stu lat ?

Amanda przyrzekała Amure, że ochroni swych braci i już nigdy nie będą oni uwikłani w sprawy ludzi. Obietnicy tej dotrzymała. Walczyła z Obdarzonymi odkąd zauważyła pierwsze oznaki ponownego zagrożenia. Ona jako jedyna była w stanie przekonać ludzi o tym, że nadchodzi apokalipsa i jeśli czegoś nie zrobią wkrótce wszyscy zginą. Amure dotrzymała zaś swojej części umowy. Salartus zeszli wszyscy do podziemi. Ci co żyli na powierzchni stanowili tak nieliczny procent, że łatwe było tuszowanie wszystkich niewygodnych informacji pojawiających się na ich temat.

Tak to Amanda była odpowiedzialna za wydarzenia, które rozegrały się w Firtyxie sprzed kilku dni. To z jej polecenia powstały dzieci. Może była bezduszna chcąc stworzyć broń zdolną do pokonania Jej. Miała jednak dobre powody ku temu by podjąć te wszystkie kroki. Gdy kobieta cofała się pamięcią do tamtego dnia, widziała dokładnie, zbyt dokładnie wręcz, ból i cierpienie ludzi, którzy podjęli się masowego samobójstwa. Widziała ją – przeklętą Lunę, która próbowała się uwolnić. A co gorsza widziała swoich braci, których wykorzystała w imię durnej miłości.

Plan rytuału.


Opiekunka zdawała sobie sprawę z tego, że to co ma do zaoferowania Merlinowi sprawi, że mężczyźnie wyraźnie poprawi się humor. Nic dziwnego, wszak jej pomysł rozwiązywał ich problem. Dotknęła jego dłoni podświadomie bijąc się z myślami.
- Nie musimy zabijać moich braci. - Dumnie pomyślała Amure. - Wiem, co poświęcili wtedy moi bracia. Poświęcili nas - swoich potomków. Skazali na życie w strachu przed wami. To nasza słabość do ludzi więzi Lunę. Podpytałam dyskretnie pozostałe Opiekunki. Nasz problem z wami jest powiązany właśnie z tamtym dniem. Ból jaki nam sprawiacie. Tylko pomyśl, przecież w twojej wizji pozostałe rasy nie doznawały go przy Lunie czy pozostałych ludziach. Jestem tego pewna. Tamtego dnia poświęciliśmy nasze życie wśród was. Nasze bezpieczeństwo.
- Skoro już raz poświęciliście swoje bezpieczeństwo, nie możecie zrobić tego ponownie. - Zmartwionym głosem rzekł mężczyzna. - Nie widzę innej możliwości jak tylko poświęcić życie podobnych tobie.
- Mylisz się głupi człowieku. Oddanie własnego życia, jest niczym w porównaniu do oddania własnej wolności i marzeń. Skoro moi przodkowie oddali na szalę rytuału strach o przyszłe pokolenia. My poświęcimy znacznie więcej, poświęcimy nasz byt. Jest wśród mojego ludu kobieta, która pragnie stać się człowiekiem. Jej marzenie jest tak wielkie, że zrobiła już kilka głupich rzeczy aby zostać zamienionym w jednego was. Skoro posiadacie tak wielką moc nie będzie problemem dla was w chwili rozpoczęcia całego przedstawienia zamienić wszystkich Salartus będących wtedy z nami w ludzi. Moi bracia nie spodziewają się tego, że zamierzam ich zdradzić. Pewnie zaatakują was i mnie po przemianie. Muszę zatem wiedzieć, że zapewnisz mi bezpieczeństwo, a także tej kobiecie, która będzie mi towarzyszyć.

Merlin był prawdziwie zszokowany tym co usłyszał. Odkąd znał Amure wiedział doskonale, że stawia los swoich braci ponad jej własny. Nie chciała ich zabić, jednak czy śmierć była gorsza w porównaniu do tego jaki los czekał tamtych Salartus ?

Dzień pełny poświęceń.


- To ona ? Usłyszała w myślach Amure i Broo. Skinieniem głowy potwierdzając wątpliwości Merlina, choć znał już nimfę bagienną. Amure podświadomie czuła, że coś jest nie tak skoro on zaczął zadawać takie pytania. I to w tak ważnym momencie.

- Movier adva saltre !

Krzyk Luny zdawał się nie mieć końca. Jej nawoływania w stronę Adv były niezrozumiałe dla ludzi, czy tym bardziej dla Broo.

Spei nie poczuła nic gdy zespoliła się z Luną, ani bólu ani cierpienia. Prakobieta uśmiechnęła się perfidnie na samą myśl jak bardzo pokrzyżowała plany pozostałych. Nic nie mogło się równać z nią. Nic, nikt, nigdy. Jej spojrzenie powędrowało w stronę lecącej Gatti, która teraz żałowała, że nie urodziła się ptakiem. Luna uśmiechnęła się na ten widok. Los kotki wszak był już przesądzony.

Ludzie próbowali uniknąć atakujących je chmar mieszkańców morza. Nie było jednak to łatwe, musieli skupić się na rytuale zaśnięcia.

Merlin rozpoczął połączenie dumnie wypinając pierś. Przez jego ciało przeszedł zimny dreszcz kiedy zdał sobie sprawę jaką mocą dysponuje on wraz z pozostałymi.

- Stójcie ! Krzyknął a wszystkie morskie istoty zatrzymały się.
Amanda potem nie raz wspominała tą chwilę, skoro istota, którą mieli stworzyć była zbudowana z ludzi i w owej chwili byli tak potężni by zatrzymać tysiące morskich stworzeń. To jaką siłą dysponowała ta kreatura, od której tak wszyscy uciekali. Miała nadzieję, że nigdy się tego nie dowie.

Gatti wzdrygnęła się ze strachu kiedy jej dusza uderzyła o koszyk, w którym do niedawna leżał męski Opiekun. Wszyscy dookoła niej. Każdy człowiek zapadał w sen. Mężczyźni, kobiety oraz dzieci opadali na kamienną podłogę, niektórzy oparli swe bezwładne ciała o ściany pogrążając się w błogim śnie.

Salartus zgromadzeni dookoła krzyczeli z bólu kiedy ich mięśnie i kości zmieniały swą strukturę tworząc nowe ciała. Ciała ludzi. Nie byli na to przygotowani. Wszak opiekunka mówiła tylko o nimfie. Przerażenie, strach i rozpacz malowały się na każdej z twarzy istot Salartus. Esencja wszystkich zmienionych istot wędrowała pod stopy Merlina. Starzec nie wiedział, co formuje się tuż obok niego, jednak podejrzewał, że to coś wcale nie będzie dobre. Luna wyciągnęła rękę w stronę sformowanej energii pragnąc ją dla siebie. Miała już esencje jednej z adv. To co zostało stworzone przed chwilą było o wiele bardziej potężne, przez co stanowiło o wiele ważniejszy cel.

- Luna pragnie siły płynącej z bycia Salartus. Merlinie, musimy ją jakoś powstrzymać. Uśpij także i ją ! Teraz ! Błagam na mych braci ! Masz przecież ku temu odpowiednią moc.

On jednak nie był w stanie się ruszyć. Nadal będąc w transie skupiony aby ciało Opiekunki pozostało nietknięte. Amure wiedziała, że jeśli puści się Merlina czeka ją los podobny do pozostałych. Całe szczęście, że koło niej była Broo. Na wpół odmieniona nadal ledwo trzymając się na nogach kroczyła w stronę Luny, która koniuszkiem palca dotykała już esencji Salartus. Ten zastrzyk energii był dla niej zbawienny. Nie dzieliła jednak go sama. Siła Salartus drzemiąca w przybyłych tego dnia braciach rozłożyła się pomiędzy Amandę a Lunę. Pragnienie posiadania jej jednak zdecydowanie było większe u pradawnej kobiety. Minęło kilkadziesiąt sekund zanim zdołała wyssać całą moc z Amandy pozostawiając jej ludzkie ciało wykończone na kamiennej podłodze. Luna wyrwała się z swoich więzów i podeszła w kierunku leżącej Amandy. Już szykowała się aby zmiażdżyć leżącego przeciwnika niczym robaka gdy przebudził się Merlin.

- Nie waż się jej tknąć. Powiedział groźnym głosem mężczyzna.

Wszyscy Salartus byli już ludźmi, większość z nich nie żyła lub wpadła w obłęd. Były jednak i takie osoby, które widziały zdarzenia doskonale a nawet cieszyły się ze zmian, które w nich zaszły.

- Nie po to nasi przodkowie zamknęli cię tutaj abyś teraz uciekła z naszej winy. Stanowisz część mnie, choć nie chcesz się do tego przyznać. Nie jesteś mną. Amando przynieś proszę jedno z dzieci, które zasnęło i połóż je obok niej.

Gatti nie mogła uwierzyć co stało się z jej duszą. Stała się ludzką kobietą. Nadal była duchem, nadal też jednak była Gatti była wręcz tego pewna. Melodyjny śpiew wydobywający się z pierścienia, przyciągał jej uwagę. Z ciekawości wzięła go do ręki a ten nie przenik przez nią jak pozostałe przedmioty. Wraz z chwilą włożenia go na serdeczny palec kobieta zniknęła w jego wnętrzu. Jej dusza już na zawsze zespolona będzie z owym przedmiotem.

Amanda posłusznie przyniosła ciało dziewczynki, położyła je tuż obok Luny. Amure cały czas trzymała się Merlina za dłoń zarówno ze strachu o swój los jak i z wyraźnych jego intencji aby nadal dodawała mu siły. Sytuacja w jakiej się znajdowali była wszak bardzo niebezpieczna. Z jej ciała lał się pot. Krople spadały na kamienną posadzkę strumieniami. Łój jaki wydzielała gromadził się tworząc walec przedziwnej substancji.

- Ci z was, którzy chcą przeżyć niech przyniosą mi Lustro, jakie przyniosła ze sobą Branca powinniście kojarzyć ją podczas podróży cały czas chodziła z spuszczoną głową udając, że was nie widzi. Onieśmielaliście ją jako potwory.

Troje mężczyzn ruszyło po przedmiot jaki wskazał im Merlin. Wrócili po kilku minutach niosąc zawinięte w lnianą szmatę duże lustro.

- Postawcie je tuż za dzieckiem, tak aby w zwierciadle odbite było oblicze pradawnej kobiety.

Niegdysiejsi Salartus wykonali również i to polecenie.

- Zaśnij wraz ze mną, zaśnij osłabiona. Dopóki w obliczu lustra nie zobaczysz kobiety, która nosić będzie w sobie znamiona poległych dzisiaj potworów dopóty twa wola będzie mi podrzędną.

Luna jak za dotknięciem magicznej różdżki legła na kamienną posadzkę. Jej wola musiała poddać się woli mężczyzny.

- Amure jesteś już bardzo słaba. Puść mnie.

Opiekunka posłusznie wykonała polecenie. Ze zdumieniem spoglądając na Merlina. Mężczyzna ledwo trzymał się na nogach. Podszedł on do Luny. Przysiadł koło niej. Mówiąc prawie przez sen powiedział ostatnie instrukcje do osób, które przeżyły.

- Strzeżcie Lustra gdyż stanowi on klucz do jej niewoli. Strzeżcie też dziecka, które od tej pory żyć będzie z mocą rasy Salartus. Oby dzień w którym ktoś odważy się nas zbudzić nigdy nie nastąpił.

Merlin wskazał na bryłę powstałą z łoju Opiekunki.

- Zapalcie tą świece. W niej jest zapisane to co dzisiaj zaszło. Póki ona palić się będzie, woda was nie zaleje. Mówiąc ostatnie zdanie zasnął ze zmęczenia.


Samuel

Nie należał On do osób, które łatwo przyjmują do wiadomości fiasko swoich podwładnych. Należało wtedy zrobić jedną z dwóch rzeczy. Zabić podwładnego będąc z nim sam na sam. Bawiąc się nim tak aby przed śmiercią przeprosił nawet za grzechy swojego dziadka. Oczywistą oczywistością był cel takiej śmierci – odrobina relaksu. Można też było zabić delikwenta na oczach pozostałych mieszkańców miasta, tak aby to oni błagali o to aby nie mieć żadnych powiązań z zmarłym.

Nie liczyły się intencje, zamierzenia, plany. Liczyły się tylko wyniki. Samuel uważał, że chyba już nauczył tego swoich podwładnych. Nie ważne co przyniesiecie i zrobicie, jeśli nie wykonaliście powierzonego wam zadania tak jak ja tego oczekiwałem pożrę was na oczach pozostałych.

Jeden z przemienionych w potwora ludzi podał swemu panu kubek z ludzką krwią. Samuel wypił duszkiem całą jego zawartość. Po czym męski Opiekun chwycił jeden z artefaktów jakie należały do niego. Bawiąc się długim lnianym sznurkiem snuł w swej wyobraźni plan ukarania każdego, kto go zawiódł. A zawieli go wszyscy.

Wysłani do milionera strażnicy, nie przynieśli podobnego mu. Połączonego z każdą z ras człowieka. Człowieka, którzy żył gdzieś tam na powierzchni. Człowieka, który miał zsyłane wizje aby zdobył dla niego świeczkę, o którą prosiła mamusia. Zamiast tego, przynieśli wiele materiału do badań. Wśród nich wiele kobiet. Przynieśli też świeczkę i inne ciekawe błyskotki. Nie przynieśli jednak tego człowieka po którego zostali wysłani.

Kruk, Sadesyks i Puryfik, nie znaleźli lustra jakie miało przywrócić do życia jego matkę. On chyba wyraził się jasno kiedy wysyłał ich na misję, że bez Lustra nie powinni się pojawiać w mieście. Fakt, nie pamiętali jego rozkazu, ale wydany rozkaz to rozkaz prawda ?

Przynieśli ze sobą zaś kilkoro Salartus, którzy idealnie nadają się do dalszych eksperymentów. Wśród nich jest Opiekunka, która stanowi wręcz rarytas.

Nie przynieśli jednak lustra.

No dobrze, jest też wśród nich jakaś ludzka kobieta, która wydaje się równie interesująca jak Opiekunka, jednak nie przynieśli Lustra.

Mężczyzna zawijał sznur na swej pięści, powoli zakręcał owalne kółka tworząc coraz grubsze wzniesienie. Tą samą czynność wykonał również i na drugiej dłoni. Dzięki temu trzymał sznur w obu rękach napięty niczym łuk.

- Powiadają, że ten sznur jest tak mocny, że nic nie jest w stanie go zerwać, spalić czy też uszkodzić w jakikolwiek inny sposób.

Samuel odwrócił się do wiszącej na ścianie Cloe, z której z kilku nacięć na skórze sączyła się krew do bali. Tej samej, z której niedawno pomagier napełnił czarę swemu panu.

- Niektórzy z twoich przyjaciół powiadają, że stanowisz klucz do moich problemów. Możliwe nawet, że dzięki tobie nie będę musiał budzić mamy, z jej snu. Ona bardzo chce się obudzić, obiecała mi, że kiedy to zrobi odda mi w władzę to wszystko na górze. Nikt się już nie będzie ze mnie śmiał ani przygadywał. A śmiali się, lubili się śmiać wszyscy, bez względu na wiek rasę i czas.

Jednym pewnym ruchem rąk. Samuel pociągnął sznur w przeciwnych kierunkach. Rozrywając go.

- No proszę, to prawda co o tobie mówili.

Koniec.
 
__________________
Zapomniane słowa, bo nie zapisane wierszem...
Eileen jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172