Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-08-2010, 18:48   #13
Minty
 
Minty's Avatar
 
Reputacja: 1 Minty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumnyMinty ma z czego być dumny
– Nie jest zła, chyba nawet się nie gniewa... jest tylko totalnie zakręcona, jak cały ten świat– przebiegła kawałek po pokoju– no i ogólnie fajny ma pokój, jak na księżniczkę przystało, ale jak ona sobie radzi w takiej ciemności? Przecież to chore...– rozejrzała się, na jej twarzy pojawił się grymas odpowiadający niewątpliwie knuciu i złośliwym intencjom małego skrzata.– Druga taka okazja może się nie powtórzyć, możemy poznać księżniczkę od... sypialni, póki jej nie ma. Ja sprawdzę łóżko!– pobiegła i rzuciła się na miękkie posłanie księżniczki Selene, tonąc w nim i budząc zmysły delikatnym muskaniem jedwabistej tkaniny, oraz zapachem nieziemskich perfum. Zerkając na towarzyszy podciągnęła się do szafki nocnej sprawdzając co jest na, w, pod, za i obok niej, czyli tak na prawdę wszędzie. Jedyne znaleziska okazały się kilkoma kocami, schowaną poduszką i ładna, ale niezbyt praktyczna przecież klepsydra.
Zwlekając się niechętnie z mebla rozpoczęła poprawianie tego co się wymięło, niechcący zerkając pod poduszkę. Wszystko to zajęło dosłownie chwilę, rudowłosej Lorraine zrobiło się po prostu pełno, jakby ogarnął ją nie przypływ energii, a raczej sztorm wyrzucający ją nagle do przodu.
Brygid znieruchomiała w pół drogi do drzwi.
- Ta dzisiejsza młodzież- zagderała teatralnym tonem starej matrony. -Tak szybko dorasta. Nic, tylko sypialnia, łóżka i dupy... Za moich czasów...- "było zupełnie tak samo". odwróciła się do Lory i przymrużyła oko, twarz miała rozbawioną i serdeczną. -Masz siedemnaście minut- zerknęła na trzymany w dłoni skrawek pergaminu, który też zaraz umieściła w bezpiecznym schronieniu swojego stanika. -Tylko uważaj. Sprawdź wcześniej, czy pod łóżkiem nie ma gadającego psa.
Kończąc oględziny Lorraine nie mogła się powstrzymać i choć mniszka zapewne tylko żartowała, wolała nie marnować szansy i zajrzała pod łóżko. Nic wszak nie traciła, najwyżej kilka sekund.-Niestety nic tam nie było.
- Nie uważacie, że to raczej niewdzięczne? Ona daje nam schronienie podczas podróży, a my w dowodzie wdzięczności wywrócimy jej sypialnie do góry nogami? Wszystko można załatwić nie uciekając się do takich podstępów. Ta dziewczyna Nam zaufała, wiec tego nie marnujmy - Kristberg zmarszczył brwi. - Uważam, ze powinniśmy teraz porozmawiać. W końcu nic o sobie nie wiemy.
-Sir Kristberg zawstydza nas swoją prawomyślnością- oznajmiła Brigid, wykonując coś na kształt dwornego ukłonu, który niewątpliwie byłby bardziej elegancki, gdyby nogi nie zaplątały się jej w szeroki habit. -Pierwszorzędne z nas świnie- podsumowała głosem spowiedzi powszechnej. -Nie dość, żeśmy ją ołgali, to jeszcze grzebiemy jej w bieliźniarce- wzruszyła obojętnie ramionami. -Nie wiem jak ty, mości rycerzu, ale ja chcę się stąd wydostać i wrócić do domu. Jak najszybciej. Zostawiłam ojca bez pogrzebu i brata w depresji, zostawiłam firmę, która rozleci się w trzy dni, jeśli mnie tam nie będzie. Jeśli mam się uciekać przy tym do podstępów, to mnie to, generalnie, nie rusza. Może ty chcesz tu być, ja właśnie odkrywam, że jestem tu wbrew mojej woli. I nie będę się patyczkować w związku z tym...- zakończyła przemowę krzyżując ręce na piersi. -Jednak masz trochę racji. Nie przez wzgląd na dobre obyczaje, bo jeśli będziemy się ich trzymać, to długo tu nie pociągniemy. Przez wzgląd na to, że nam to nic nie da. W panieńskiej sypialni żadne z nas nie znajdzie rozwiązania tajemnic, a ja nie znajdę kluczy, który otwierają drzwi do domu - te, moi mili państwo, nasz przyjaciel Judasz nosi w swojej głowie. A klucze dyndają mu u paska. Więc, Lora, bądź grzeczną dziewczynką i zamknij szufladę. Te majtki odłóż przedtem na miejsce.
- Mimo wszystko muszę przypomnieć, że nie jesteśmy tutaj bez powodu. Skoro zostaliśmy wybrani do odbycia tej drogi, to nie uważam, aby przedwczesne przerywanie jej miało sens. To Bóg nas tutaj wysłał, więc jesteśmy w jego opiece. Tak samo Nasze rodziny i całe życie - odpowiedział mężczyzna.
- Ha ha... Żartujesz, co?- upewniła się Brygid na wszelki wypadek. -O cholera, ty mówisz serio. Naprawdę tak uważasz!- przyglądała się Kristbergowi jak nowemu i niezwykle egzotycznemu gatunkowi zwierzęcia. -Pozwól, że ci przybliżę swoje mało uduchowione stanowisko: Boga nie ma. Na szczęście zresztą, bo gdybym miała tak pozostawać pod jego opieką jak niejaki Hiob, to pierdolę taki interes, panie rycerzu. Jeśli zaś chodzi o genezę naszego pobytu tutaj, pozwól, że ci przypomnę: na początku drogi, którą tak ochotnie pragniesz podążać, stoi coś, co kazało się nazywać Judaszem. Zostawmy na chwilę puste dywagacje, czy jest nim, czy też nie jest w istocie... Przejdźmy do cholernego meritum: wziął nas z naszego świata, i wsadził tutaj. Jesteśmy tutaj tylko z jego woli. A wiemy o nim tylko tyle- Brigid wyciągnęła z rękawa kosmyk, przeciągnęła nim bezwiednie pod nosem. Teraz zdawał się pachnieć lawendą, który to zapach byłby nawet miły, podsunął jej wizję Judasza pląsającego boso po fioletowym polu, dzyń dzyń, dzwoniły klucze na jego pasku, dzwonią dzwonki sań, a może nawet i cicha noc? -że, żeeeee...
***
Tylko że Brigid nienawidziła lawendy. Z powodów estetycznych i osobistych. Otóż na pierwszym roku studiów, podczas występów teatrów i stowarzyszeń studenckich pod Dublinem, niejaki Ian, boski odtwórca roli Hamleta, jakoś tak w środku drugiego dnia występów ostatecznie wzgardził mizernymi wdziękami Brigid dla niejakiej Pameli. Brigid poradziła sobie z zawodem miłosnym w sposób często praktykowany - poszła w cholerę na sąsiednie pole lawendy i upiła się w samotności jak zwierzę.

I kiedy leżała na miedzy jak nieszczęście, otoczona przenikliwym zapachem kwiatów, przyśnił jej się Hamlet o twarzy Iana, odziany w kombinezon strażacki, a w dłoni miast czaszki dzierżył przywiędły kalafior.

- Idź panna do klasztoru! - wyrecytował, melodramatycznie przewracając oczami.

Oto dlaczego Brigid nie cierpiała lawendy.

***

- że końcówki mu się rozdwajają- zakończyła gładko, machając judaszowym puklem. -Opieka, też coś...
- Nic nie dzieje się tylko dlatego, że ktoś tak chce, zdaj sobie z tego sprawę. Bóg sprawuje nad wszystkim pieczę, a przede wszystkim nad nami. Nie potrafisz tego pojąć, docenić? - poglądy Islandczyka był naprawdę dziwaczne. - To nie jest nawet... ta... ignorancja! Tobie się po prostu nie chce wierzyć, nie chce Ci się być... yyy... hh... cholerne zmęczenie... hipokrytką! Nie chcesz wierzyć i nie trwać w wierze, bo nie można żyć bez Boga. A Ty starasz się robić właśnie to! -Kristberg zamilkł na chwilę. Przypominał sobie słowa pewnego księdza.- Starasz się osiągnąć stadium, gdzie sama decydujesz o świecie, ale zastanów się, czy to jest możliwe? -mężczyzna cytował nieznanego nikomu klechę.- Zawsze jest Bóg, nie da się myśleć inaczej. To jest ignorancja. Ateizm? Cóż to jest ateizm? To pogląd ślepych i istot bez serca! Więc nie mów mi, że Boga nie ma -unosił się Islandczyk.- A skoro zostałaś wybrana do tej misji, to wypełnij ją, bo to jest zaszczyt. Judasz? On jest tylko narzędziem. Sam jest jednym ze swoich kluczy, on otworzy Wam drzwi do wiary, nie zdając sobie z tego nawet sprawy -zakończył Kristberg.
Słuchała cierpliwie, zaplatając sznurki paska na dłoni. Brigid skończyła dwa kierunki studiów, i takich dyskusji, a raczej bitew: ateiści versus wierzący, Nauka przeciw Wierze, stoczyła tysiące, w salach wykładowych i w zadymionych pubach, z profesorami i studentami. Wszystkie były takie same: jedni wyjeżdżali z ciemnogrodem i ignorancją, drudzy z zaślepieniem, egoizmem i brakiem serca... Wszystkie ostatecznie zmierzały nieuchronnie w stronę wielkiej chryji. I wszystkie te dyskusje uważała w gruncie rzeczy za bezcelowe, akademickie bicie piany. Bo obydwie strony okopały się na swoich pozycjach, daleko od siebie, i strzelały argumentami właściwie tylko w powietrze. I po co to, no po co, i czy to ważne w tej chwili?
Gdy dorośli rozmawiali płonące zapędy nadreaktywnej panny skierowały się już dawno w stronę lustra, które mimo całego swego piękna zdawało się być... tylko lustrem. Pierścionki, wisiorki, kolczyki i buteleczki, małe karteczki i pierdółeczki nie były zbyt istotne, ale gusta księżniczki zostały oto rozszyfrowane. Choć nie znała nazw użytych kamieni szlachetnych, rzuciwszy kilka przeciągłych „śliczne”, „piękne”, „na to nigdy w życiu nie byłoby mnie stać”. Poruszywszy kilka flakonów z egzotycznymi perfumami, które lekką nutą rozlały sie po pomieszczeniu, w myślach tworzyła już nową myśl.
„Może jakiś karteluszek z miłosnym wyznaniem, albo niedokończony list z śladami ronionych łez?”-Nie było to jednak miejsce wrażliwe do szukania takich artefaktów. Sukienka znów zaszeleściła, a włosy zafalowały, gdy dziewczę ruszyło na podbój kolejnej części pokoju poszukując biurka zarzuconego księżniczkowymi pamiętnikami i liścikami. Docierały do niej tylko urywki słów i nie interesowała jej zbytnio prowadzona rozmowa, taka... o niczym i pani Brigid znów zaczynała męczyć biednego brodacza.
Spoglądający na to dziwne zjawisko Kristberg i Brigid nie mogli nie podążać przynajmniej przez tą chwilę za zakręconą paryżanką, zastanawiając się gdzie ją tak radośnie niesie. Spojrzenie zatrzymało się nagle, niespodziewanie, powodując niewielkie przeciążenie podobnie jak u Lorraine, którą to wbiło w ziemię, niemal nie powodując małego wypadku. Stała naprzeciw szafy rzeźbionej w mistyczne wzory niczym z baśni, której niewielka szczelina dwóch skrzydeł drzwi mamiła i wciągała do środka. Nie mogła się powstrzymać i otworzyła ją, wywołując rychły spadek zainteresowania jej osobą dwójki towarzyszy.
- Kristbergu- uśmiechnęła się Brigid. -Po pierwsze, zejdź proszę z kazalnicy i urażonego tonu przy okazji. Nie wierzę. To moja sprawa, a nie cios wymierzony w twój porządek rzeczy. Na pewnym etapie Bóg przestaje wystarczać do tłumaczenia świata. Wierzysz? W porządku. Nawet mnie to w tej sytacji cieszy. Siedzimy w tym gównie razem, a twoja wiara gwarantuje inne spojrzenie na ten świat, które może się okazać przydatne. Judasz jest kluczem, który otworzy mi drzwi do wiary? Dopuszczam i taką mozliwość - gdyby mi zrobił tym kluczem trepanację czaszki, niewątpliwie by się to udało. Tyle żę ja zamierzam tego uniknąć. Chcesz zostać męczennikiem swojej idei - droga wolna. Ale ja mam jeszcze trochę rzeczy do zrobienia przed śmiercią, a na męczennicę się nie nadaję - jestem niewierząca, jestem za brzydka, i straciłam już cnotę, której mogłabym bronić z poświęceniem życia przed barbarzyńcami albo niechcianym małżeństwem- głos wyzłośliwił się jej na chwilę. -Zaszczyt?- zapytała znowu łagodnie. -Chyba niechciany prezent, z którym nie wiadomo, co zrobić. Nie masz życia? Rodziny? Pracy? Przyjaciół? Nie obchodzi cię, co się z nimi dzieje, podczas gdy ty ruszyłeś ochotnie na krucjatę, zostawiając ich na pastwę losu? Mnie obchodzi, i to bardzo. Powinnam być z moją rodziną, a nie tutaj. Tak mi mówi moje serce, którego mi odmawiasz. Schodząc z kazalnicy, zejdź i ze mnie przy okazji. I proszę, żeby w czasie, w którym będziemy zmuszeni ze sobą współpracować, twoje serce częściej komunikowało się z głową. Bo inaczej się nie dogadamy.
- Nie będę Cię zmuszać do wiary, to jasne. Wiem, że Was nie przekonam, ale może... może gdzieś na końcu tej drogi znajdziecie świecenie, bo innego sensu tej wędrówki trudno mi się dopatrzeć - Islandczyk stawiając siebie w nieco nietypowej roli zakończył temat wiary. - A tymczasem oficjalnie się przedstawię. Jestem Kristberg Lenikrini i pochodzę z Islandii. Z zawodu jestem drwalem i, jak już wiecie, jestem katolikiem. Miło mi Was poznać.
Brigid zdjęła z ramienia drewniany przybornik.
-Poznałam po akcencie- wyszczerzyła zęby. -Mój profesor od teatru średniowiecznego pochodził z Islandii. Jestem Brigid Monk, mieszkałam sobie spokojnie pod Dublinem i prowadziłam wydawnictwo. Rozwód z Kościołem wzięłam oficjalny więc naprawdę nie rozumiem- rozłożyła ręce, szerokie rękawy habitu rozdęły się jak żagle -dlaczego mnie odziało w tę zgrzebną ideologiczną kieckę. Ale, ale... bym zapomniała przez tę awanturę. Uważajcie na uczcie. Tu wszystko zdaje się mieć pewne odniesienie do naszego świata, naszych mitów i legend. Wydaje mi się, że tu rządzą prawa opowieści, a w opowieściach pewne...- Brigid zamilkła na chwilę, nie chciała fundować Kristbergowi wykładu z literaturoznawstwa. -Po prostu pewne punktu programu są stałe. Na ucztach zawsze podawano coś paskudnego, i nie mam tu na myśli bynajmniej braku umiejętności kucharza. Nie jadłabym mięsa. Nader często w mitach bohaterom podawano na talerzu coś, co wcześniej mówiło ludzkim głosem- usiadła na krześle i podwinęła połę habitu, oglądając paskudnie pogryzioną kostkę. -I owoce. Od owoców można śmiertelnie zatruć się symboliką. Jabłka - wszyscy wiemy, co z jabłkiem było, prawda? Granaty - Persefona zjadła ziarnko granatu i nie mogła opuścić świata umarłych. Pomarańcze- Brigid podrapała się po chudej łydce. -Pomarańcze też są niebezpieczne. Mają połówki. Pasujące do siebie- zakończyła groźnie.
Zerkając kątem oka na kłócących się... ateistkę i fanatyka? - Lorraine zaczęła przymierzać sukienkę najpierw jedna, potem drugą, ale choć były niebiańsko piękne, nie pasowały swoją kolorystyką do rozbuchanej osobowości dziewczyny. Na jej twarzy przewiną się wyraz żalu, nie wiedząc co ma dalej zrobić ocknęła się nieco i chwyciła mocniej zielony pędzelek. No i wypadałoby też zabrać głos.
- Przepraszam was bardzo, ale nie chciałabym się wdawać w dyskusje o wierze. Też jestem katoliczką, ale Bóg jest, nie robię nic złego, raczej staram się postępować dobrze i mam nadzieję mu to wystarczy. Nie umiałabym w każdej wolnej chwili myśleć o tym jak wpływa na moje życie i na wszystko w koło. Już raz wszystko się zaczęło, staram się tylko dobrze przeżyć tą szansę -uśmiechnęła się promieniście do Kristberga.
- Ale panie Lenikrini... -ciężko przyszło jej wymówienie tego chropowatego nazwiska- to co teraz robię to nie przecież ze złośliwości, po prostu nie mogę się opanować. No ale już skończyłam... chyba. Jesteśmy tu po coś i to trzeba zrobić! Każdy ma swoje metody i cieszę się, że jest z nami ktoś odpowiedzialny i silny. To bardzo ważne mieć na kim polegać.
Kończąc zdanie już siedziała za szafką z lustrem, coś robiła przy ścianie. Wydobył się stamtąd nieco przytłumiony głos.
- Nazywam się Lorraine Girard i pochodzę z obrzeży Paryża. Jeszcze się uczę i marzę o studiach artystycznych, ale moi rodzice najchętniej by zatrzymali w swojej bezlitosnej kwiaciarni... Na co dzień jestem spokojniejsza, ale tu przecież wszystko jest dziwaczne i przesadzone, trzeba się dostosować! Może o to właśnie chodzi by być sobą tam, gdzie inni tak bardzo ograniczają cały ten mroczny świat...
-Rodzice zawsze mają to do siebie, że wymyślili dla swych dzieci najlepszą drogę, jeszcze zanim głowy wyrosły smarkaczom nad stół- oznajmiła Brigid z przekąsem, który słabo przykrywał smutek. -Czas się nam kończy- oznajmiła, sięgając przez wycięcie pod szyją za stanik. -Zaraz wróci księżniczka.
Korzystając z ostatnich chwil Lorraine kucnęła i wykonała jeden płynny ruch pędzlem, skupiając całą swoją wolę, by tym razem nie przerazić się dziwnych efektów. W ślad za końskim włosiem pojawiała się barwna linia, a na twarzy przyszłej czarodziejki malowało się zacięcie, ale poprzez spokojny oddech starała się zachować spokój. Tym razem działanie było bardziej celowe, jak intencja, czyn i spokój zieleni - zieleni farby osiadającej na czarnym drewnie. Przyćmionej barwy, acz zieleni która wnet stała się mocna warstwą ziemi na powierzchnią porośniętą... pasmem trawy. Tymczasem dziewczynie, próbującej określić swe mieszane doznania podczas nałożenia farby, przypomniały się słowa Wielkiej Wyroczni: „czy też spokojnej zieleni wszech-tworzywa ziemi?”. Mrok gładził ją po plecach zimnym bytem, jakby kpiąc z jej niewyartykułowanych nadziei. Dźgnęła trawę końcówką pędzla czując duży zawód i zastanawiając się co ma z tym teraz zrobić.
- Macie może kosiarkę? Bo wyhodowałam księżniczce miniaturowy trawnik... i jestem trochę zagubiona. -wychyliła się z miną oznaczającą duży niesmak. Kątem oka spojrzała na niebieski pędzelek zastanawiając się, gdzie można by go bezpiecznie przetestować.
Kristberg spojrzał na trawę porastającą podłogę. Przykucnął. Coś mówiło mu, że powinien spróbować, że potrafi...
Wyciągnął rękę, chciał się skoncentrować, ale nie mógł myśleć o niczym konkretnym, to przyszło jakby samo z siebie. Zielone źdźbła nagle zaczęły rosnąć. Były coraz wyższe i mocniejsze, nabierały też barwy prawdziwej, trawiastej zieleni.
Islandczyk zabrał dłoń, nie chciał, aby rośliny obumarły, pozostawił je w apogeum dojrzewania.
Mężczyzna podrapał się po głowie, nie wiedział, co powiedzieć.
- Yyy... Jakoś to wytłumaczymy. A teraz sprawdźmy, czy wszystko leży tak, jak leżało - zakończył Islandczyk.
 
Minty jest offline