Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2010, 19:09   #2
Judeau
 
Judeau's Avatar
 
Reputacja: 1 Judeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znany
Dzień pierwszy


Kamienne zimno nieśpiesznie spełzało spod opuszków palców w stronę ciała. Jak wężowy, sadystyczny oprawca z lubością wiło się nieskończenie powoli lecz nieuchronnie w kierunku serca, a każdy fragment ciała, którego dotknęło, obracał się w skałę. Obrazy pojawiały się i znikały jak duchy w wymarłym mieście jakim stał się jego umysł.
Ból i rozczarowanie na twarzy Drogiej Matki, gdy z troską dotykała jego policzka.
Przeprosiny które wypływały razem z krwią z rozszarpanych ust Luriena
Wściekłość i nienawiść rażące jak gromy z oczu Malanthei, gdy pierwszy raz znalazły się one tak blisko.
Białe, znikające we mgle klify Evermeet, z którymi zostawić chciał siebie i rozczarowanie, które niósł jak garb.

Czas płynął...

Jego przeznaczenie dopadło go nawet w tych dzikich, dalekich ostępach. Nawet na końcu świata nie mógł się przed nim skryć. Było ono jego nieodłączną częścią. Widział wyraźnie, patrząc na Malanthęę zatopioną w martwy kamień, że nawet w śmierci nie znajdzie ucieczki przed swoim losem.

... i płynął...

Przekleństwo - taka rola została mu zapisana, a teraz, gdy, wraz z trucizną nienawiści wlewającą się w żyły, ostatnie powody do walki umierały, czuł jak przychodzi akceptacja. Tak długo opierał się wiatrom bez skutku... może podporządkowanie się im przyniesie odpowiedź...?
Godziny, dni, czy miesiące... nie wiedział ile czasu minęło gdy wędrował wśród zamglonych ruin, niepomny ich piękna i niepokoju jaki wywoływały. Czy to sen, czy jawa? Czy to ból czy nicość?
Czas płynął, a świat zdawał się przemijać jak burzowe chmury, i tak jak one zwiastowały oczyszczającą burzę, tak to nieopisane uczucie wieszczyło nadciąganie czegoś nieuchronnego. Czegoś co winno przerażać, ale czego on oczekiwał zr spokojem i nadzieją.

... i płynął.

Elf przystanął, spoglądając pod nogi i ogniskując wzrok. Świadomość nagle wróciła. Malanthea - skulił się trafiony myślą, nim odzyskał wpajane mu dekadami opanowanie. Zerknął w dół ponownie. Jedzenie...? Ktoś... przynosił tu jedzenie...?



Dzień siódmy


Zobaczyła go siedzącego na brzegu marmurowej fontanny znajdującej się na tym samym placu, co ich dawne obozowisko. Tam gdzie dzień w dzień zostawiała dla niego wodę i pożywienie, których nigdy nie tykał. Nie pozostało w nim wiele z niebolotnego księcia Evermeet. Suche włosy okalały jego głowie jak kopiec wyblakłego na słońcu siana, w zbielałych oczach nie widać było złotych błysków. Brudny. Wychudzony. Skarlały.

- Zostałaś. Czemu. - szepnął w języku ludzi patrząc pusto pod jej stopy i bezwiednie bawiąc się skrawkiem, gładkiej jak jedwab, pancernej tuniki.

Niepotrzebnym gestem wytarła dłonie o skórzane spodnie. Zapiekły świeże jeszcze, płytkie zadrapania pokrywające jasne palce. Zawstydziła się tych zadrapań, tak samo jak zapachu żywicy i dymu, który wplątał się jej we włosy i przylgnął do skóry. Potem zawstydziła się samego wstydu, który pojawił się nieproszony, w niechcianej odruchowej reakcji. Wstydu za niego i za siebie jednocześnie.

- Bo to było słuszne i właściwe - powiedziała w końcu. Słuszne i właściwe. Tak, taka właśnie była ta decyzja. Przynajmniej wtedy. Bo teraz... - Bo światło zgasło i teraz jesteś taki jak ja - nieznacznie wzruszyła ramionami.

Zatrząsł nim cichy, przyduszony śmiech.
- Tacy sami...? Nie jesteśmy. Nie byliśmy. Nie będziemy. Ty nie mogłaś być doskonała jak niepokalane słońce, by być nam równa. Ja nie potrafiłbym być niedoskonały jak dzieci ziemi, skazane by nią zawładnąć. Tobie współczuje najbardziej, półkrwista. Nie ulecisz z nami ku niebu. Miot ziemi nie przyjmie cię za swoją. Nigdzie nie należysz. Porzucona. Zawieszona. -Obce-, nienaturalne stworzenie - zakasłał, może zaśmiał się pod nosem. Patrzyła na niego nieruchomo, ściągając usta w bladą linię. - Nic tu cię nie czeka, półkrwista, tylko długa śmierć za życia. Odejdź, póki możesz. To nie miejsce dla żywych.

- Mówiłeś o sokole i kruku, mówiłeś o bólu, który wtedy był ci obcy, a który teraz w końcu możesz pojąć. Jak wiele straciłeś? Ile ci zostało? Upadłeś, estar - nachyliła się w jego stronę, dobyła ostrza, które podsunęła mu pod oczy tak, by mógł przejrzeć się w jego gładkiej powierzchni. - Przyjrzyj się sobie i zanim powiesz raz jeszcze, że to mi współczujesz najbardziej... - skrzywiła usta, zmarszczyła nos, w głosie troska splotła się z irytacją - ...umyj się, na wszystkich bogów.

Odwrócił wzrok, gdy tylko złapał mgnienie swojego odbicia w zimnej stali.
- Nie mów do mnie w języku elfów - zacisnął zęby. - Nie chcę go słyszeć. Ostrzegam cię ostatni raz, półkrwista. To miejsce umiera. Odejdź, zanim umrzesz razem z nim.

Przesunęła wzrokiem po szarym niebie, białym marmurze, cichych i nieruchomych jak sny kwiatach. Przestąpiła z nogi na nogę, ukrywając niepokój i bezradność pod kosym, ostrym spojrzeniem.

- Ta decyzja będzie moja i tylko moja. Nie podejmiesz jej za mnie. Odejdę, kiedy uznam to za słuszne i właściwe. Chcesz kogoś do gniewu, estar? - przeciągnęła lekko ostatnie słowo, wyzywająco. - Proszę bardzo, ale najpierw doprowadź się do porządku, bo trudno na ciebie patrzeć.

Oparła okuty koniec pochwy o jego klatkę piersiową, jakby brzydziła się dotknąć go ręką, i nacisnęła. Mocno, zdecydowanie, wytrącając z równowagi. Szklane odbicie bezgranicznego zdumienia i szoku nie zniknęło z jego szeroko otwartych oczu nawet, gdy woda z głośnym pluskiem zalewała mu twarz. Ona... odważyła się go dotknąć. Naruszyć świętość ciała słonecznego elfa. Znowu. Nie mógł uwierzyć, że to zrobiła, ona, która tak dobrze powinna znać ich obyczaje. Sekundę po tym, jak zwalił się do fontanny niczym drewniana belka, wystrzelił na równe nogi, krztusząc się niemiłosiernie.

- Jak, śm...! - napad kaszlu przerwał jego krzyk. - Jak śmiała... - nie mógł złapać oddechu. - Wiedź... mo... Spa... spaliliby ci... cie za to!

Zataczając się i dławiąc ruszył w jej stronę, lecz los nie był dla niego łaskawy. Wilgotny mech obrastający obmurowanie fontanny wystrzelił spod jego stopy a on sam runął jak długi przed swoją oprawczynią. Powoli, wykasłując wodę, podniósł się na czworaka. Chwycił kilka głębokich oddechów i zaśmiał się w głos. Nie zawtórowała mu, nie odwróciła oczu, uniosła tylko brwi w wyrazie uprzejmego oczekiwania. Powinna? Nie powinna? Nie wiedziała. Podsunęła ku niemu końcówkę miecza, by mógł się chwycić jej, wstając. Powoli. Ostrożnie.

- Popatrz na mnie przeklęta Matko. Czym się stałem. Zabawką w rękach kundla. Wstyd byłoby mi stanąć pod Słońcem. Nie mam nawet prawa więdnąć z tym Sanktuarium... - nie podniósł głowy. - Skończ to półkrwista. Nie umiałaś tego zrobić wcześniej, więc zrób to teraz.

Westchnęła głośno. Delikatnie, prawie nieodczuwalnie, szturchnęła go ponownie.
- Nie zrobię tego. Taki, jaki jesteś teraz... Jesteś słaby i żałosny. Co to za wyzwanie? Nawet nie pojedynek, a dobicie rannego zwierzęcia. Naprawdę tak chcesz skończyć? Jako zabawka w rękach kundla? Jako strzaskana marionetka swojej matki, która nie potrafi tańczyć pozbawiona sznurków? Gdzie się podziała twoja duma? Wstań, Ceadmon - poprosiła cicho.

- Nic o mnie nie wiesz... Śmiesz mnie oceniać? - podniósł głowę, klęknął i spojrzał w jej oczy - Jak taki kundel jak ty może zrozumieć istotę starszej rasy? Jesteś tylko kalekim bękartem, kurczakiem podskakującym w polu, okłamującym się, że lata! - Jego głos miarowo podnosił się, a rysy drapieżniały. - Nie wiesz czym jest upadek z wysokości, nie wiesz czym są uczucia, pusta lalko! Zwierzęta przynajmniej mają swoje miejsce w odwiecznym cyklu życia, ty nie, karykaturo elfa! - Nagle złapał za pochwę Zahira i jednym ruchem zerwał ją z głowni. - Rób co umiesz najlepiej, ogarze! - złapał mocno klingę i skierował jego sztych w swoją stronę - Pchnij! Daj upust swojej prymitywnej nienawiści! Do tego cię zrodzono! Rozkazuje ci! - wykrzyczał

- Rozkazujesz mi? Ty? - prychnęła nagle jak rozwścieczona kotka. - Brudny, śmierdzący a wciąż pełen przekonania o własnej doskonałości. Może i zrodzono mnie do służby wam, ale to ty klęczysz przede mną, głupcze - syczała przez zaciśnięte zęby. - To ty nie potrafisz wstać. Ty wciąż próbujesz wyręczać się moimi rękami. Może jestem bękartem, ale przynajmniej nie wystawiam swoich przodków i siebie samej na śmieszność. Wstań w końcu..

Zamilkł.
- Ma... masz racje... - zamamrotał, nagle znów bezsilny, skulony. - Dlatego proszę cię... zrób to dla mnie... jestem niczym... nie jestem już dzieckiem Słońca... nie jesteś mi nic winna... - bezwładnie opuścił rękę z jej miecza, gwałtownym ruchem odsunęła go od niego, zmieniła chwyt, układając ostrze wzdłuż ramienia, by nie mógł ponownie go chwycić. - To koniec. Nie pozostało nic, o co warto walczyć. Znienawidziłem lub zabiłem wszystko dla czego żyłem. Byłem zawodem dla każdego. Drogiej Matki. Luriena. Malanthei. Ioena, choć nigdy tego nie przyznał. Nawet dla ciebie, półelfki, którą uczony byłem gardzić. To zabrnęło zbyt daleko. Nie ma już powrotu - opuścił głowę. Wypuściła ze świstem powietrze z płuc, gdyby spojrzał na nią, zobaczyłby jak przygryza usta mocno, prawie do krwi, jak sama opuszcza głowę, zaciska oczy, zaciska usta, zaciska palce na rękojeści miecza. - Oszczędź mi dalszych upokorzeń. Skończ moje cierpienia. Proszę... - uniósł nieznacznie spody obu dłoni w jej kierunku w błagalnym geście.

- I co z tego? - prawie przerwała mu szybkimi, gwałtownymi słowami, nie mogąc poradzić sobie z jego słabością, nie mogąc pozwolić sobie na delikatność, która sugerowałaby i mówiła zbyt wiele. - Popatrz na mnie - pochyliła się, by zobaczyć jego twarz, złapać spojrzenie jego oczu. - Nie ma powrotu. Zawiodłeś. Więc co? Nie możesz żyć dalej? Przekląłeś ją, Złotą Sukę z Evermeet, przekląłeś ich wszystkich. Sam wybrałeś. Przeciąłeś sznurki, nie jesteś już jej marionetką, nie jesteś już tylko narzędziem jej planów. Dokonałeś wyboru. Zrezygnowałeś, zatrzymałeś, sprzeciwiłeś. Jaka jest w tym twoja wina? Że nienawidzisz? Więc zniszcz do końca, strąć w otchłań. Wtedy będziesz mógł wrócić, gdy tak jak tobie, nie pozostanie jej nic, gdy, skręcona, zdychać będzie u twych stóp - wciąż ze spojrzeniem wbitym w jego twarz, z jakąś dziką, tłumioną zajadłością, tak blisko, że prawie mógł poczuć jej oddech - jedyne poruszenie powietrza w zastygłym i nieruchomym mieście. - Lub podejmij wędrówkę za celem, którego pragnie. Wtedy także będzie dla ciebie powrót. Lub znajdź coś innego i nie oglądaj się za siebie, zapomnij o powrocie, o dziedzictwie, którego nie chciałeś i tym, co jest teraz tylko martwym kamieniem - wskazała ręką w kierunku pałacu i zastygłej w marmurze kobiety. - Jak mam ci to wytłumaczyć? Co mam zrobić żebyś zrozumiał? - spytała już ciszej, spokojniej. Nie to chciała mu powiedzieć, ale te prawdziwe słowa nie chciały przejść jej przez gardło, dławiły jak zapomniany płacz lub niechciany śmiech. - Jeśli życie jest jak melodia, taką chciałbyś wygrać? Tak chciałbyś ją zakończyć? Żałosnym skamlaniem o śmierć? - Wyprostowała się, podeszła do odrzuconej przez elfa pochwy, skryła w niej ostrze Zahira. - Wiatr wieje z północy i drzewa zaczęły płakać liśćmi, Ceadmon. Walczyliśmy razem, podróżowaliśmy razem i na moment nasze drogi się splotły. Zostanę tu, dopóki na drzewach ponownie nie pojawią się liście, dopóki nie nadejdzie wiosna - nie patrzyła już na niego, jej spojrzenie prześlizgiwało się po nieruchomym, zastygłym w martwym czasie mieście. - I jeśli nie pojedziesz ze mną, jeśli rozdzielą się nasze szlaki, zabiorę ze sobą ostatnie wspomnienie ciebie i przekuję na kamień.

Czy musiała mu mówić, że jeśli zapamięta go takiego jakim widziała go teraz, takim przetrwa w kamieniu wieki? Czy musiała mu mówić, że z przyjemnością wyśle go jego Drogiej Matce, Złotej Suce, by mogła nacieszyć nim swoje gwiaździste oczy?



Dzień siódmy, wieczór


Oparł się z impetem o wilgotne drzewo okolone splotami bluszczu o soczystych, żółtych kwiatach. Spojrzał na zamykającą się nad nim, nieruchomą kopułę liści, na otaczające go, ciemne pnie drzew.
Tak duszno. Wytarł zimny pot zachodzący na oczy i bezskutecznie zaczął szarpać się z tuniką, usiłując zmniejszyć ucisk na gardło. Zaklnął po eflicku i uderzył łokciem w drzewo. To nie pancerz go dusił a sumienie.
Jego czyny jego samego zaskoczyły i przeraziły. To, jak upodlił się przed półkrwistym kundlem było niewyobrażalne. Myśl, że padł przed nią na kolana, błagał ją o śmierć jak zapluty żebrak zaćmiła wszystkie inne. Potworne upokorzenie doprowadzało go do szaleństwa. Nawet w najtrudniejszych chwilach nie czuł się tak nieczysty. On, książę, na łasce półelfki. W najgorszych koszmarach nie przewidywał, że upadnie tak nisko. Wbił paznokcie głęboko w skórę twarzy i zajęczał przeciągle. Jej miecz wycelowany w serce, jej protekcjonalne upomnienia i pogarda w oczach... Pogarda w JEJ oczach! Nawet psy spoglądają na niego z odrazą! Osunął się na pośladki i zawył. Droga Matko, ratuj! Czuł jak wizje i myśli szaleją, rozrywając go od środka, z sekundy na sekundę coraz bardziej nie do zniesienia. Tracił zmysły modląc się o ich utratę! Tylko w szaleństwie może znaleźć ucieczkę przed swoimi grzechami! Nawet śmierć go teraz nie wyzwoli! Wstał i próbował chwiejnie biec, ale urwany, paniczny oddech wysysał siły, a krzyczące drzewa wyrastały co chwila na jego drodze. Wszystkie śmiały się z niego, pluły pod jego stopy i wskazywały go twardymi brązowymi palcami. Drewniane trzewia zamykały się wokół niego i czuł, jak dno pochłania go, odcina od światła Słońca i honoru, jak wsysa coraz głębiej w niezbadane czeluście pogardy, których Słoneczny nie powinien był doświadczać. Trzask. Coś pękło.

Leżał twarzą w mchu. Jak długo - nie wiedział.
Mimo bólu, czuł spokój. Ból był właściwy.
Zaśmiał się lekko.
Grzeszne zwierze winne czuć ból, a nie był niczym innym od kiedy resztki godności odpadły z niego jak przegniłe mięso z kości, gdy tarzał się przed półelfką. Lot już na zawsze pozostanie wspomnieniem. Skoro nie w chmurach, może jego miejsce jest razem z resztą pełzającego w błocie ścierwa. Droga Matka, czy Malanthea nigdy nie zasługiwały a nic poniżej Słoneczności, ale... półelfka to co innego. W jej świecie niedoskonałość nie jest już grzechem. Pustułka z urwanymi skrzydłami przecież nadal będzie wspaniała wśród kur. Cóż innego pozostawało? Śmierć nagle zaczęła go przerażać, choć niosła obietnicę tak upragnionego pokoju. Nie był religijny, ale jeśli przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z przodkami, po tym co zrobił z ich dziedzictwem? Już wolałby płonące piekła Baator, niż żeby jakikolwiek członek Słonecznego Rodu położył na nim swoje czyste spojrzenie, nie wspominając nawet o wielkich Veldannach. Znienawidzonych Veldannach.
Zachichotał.
Zbyt tchórzliwy by umrzeć, zbyt tchórzliwy by żyć. Pozostaje zmiana. Prawdziwy upadek. Droga Matko, rozkoszuj się co uczyniłaś!
Śmiech którym się zaniósł brzmiał złowieszczo w nienaturalnym, wyśnionym mieście.



Dzień trzydziesty czwarty, ranek


Usłyszała jego słowa, gdy tylko weszła do miasta. Zaskoczył ją. Wciąż pokryty patyną brudu, z włosami, które jak zblakłe wodorosty kleiły się do jego twarzy. Prawdziwy książę żebraczy.

- Może miałaś rację, półkrwista - jego głos był monotonny, obojętny, choć w inny sposób niż wcześniej. - Może teraz nie jestem niczym więcej niż ty, niż pies, który waruje u bram, niż ptak, którego śpiew słyszę co ranka. Nie okazałem się godny mojego dziedzictwa, ni nawet wyniesienia ponad brud świata... Powiedz mi, moja towarzyszko... jak ty sobie z tym radzisz...? Co powstrzymuje ciebie przed zaspokojeniem tego głodu serca słodkim, ostrym i połyskującym nektarem czerwonego kwiatu kuźni? Może słuchając ciebie, dowiem się co takiego powstrzymuje mnie...? - dokończył miękko, śpiewnie, jakby delektując się każdym słowem, każdą myślą i uczuciem, które wywołuje, a ona patrzyła na niego oczami ciemnymi jak okna niezamieszkałego domu, z cieniem urazy, którego nawet nie starała się ukryć.

- Widzę, że nie próżnowałeś przez te tygodnie, elfie. Udało ci się wyhodować śliski język węża - powiedziała prowadzona pierwszym skojarzeniem, które przyszło do niej na jego widok: czającego się w cieniu, w bezruchu gada. Z daleka od słońca, powietrza i nieba. Nawet brud pokrywający jego ciało, przywodził na myśl łuszczącą się skórę, przyszłą wylinkę. - Oczekujesz, że się nim zachwycę?

Oparty bezwładnie o jabłoń, z policzkiem wtulonym w zapach kory, uśmiechnął się niemrawo.
- A czyż cię nie zachwycam, o służebna chimero? - odepchnął się lekko ramieniem od szorstkiego pnia i przemienił ten ruch w pełen tanecznej gracji obrót. - Piękny i doskonały Słoneczny Pan. Czyż nie takim jawię się w twojej głowie, szmaragdowooka? - ruszył ku niej. - Ja, wyniosły książę Evermeet, wywyższony nawet wśród Panów... a jeśli nie jako ja... być może jako symbol kogoś innego - przesunął opuszkiem palca po jej ramieniu. - Czy on też widział cię jako psa, którym jesteś...? - zaszeptał nagle, wprost do jej ucha

Zesztywniała, ramię pod jego ręką zadrżało. Upuściła na ziemię, owinięty w skórę łuk i kołczan ze strzałami, zęby błysnęły we wściekłym grymasie, gdy pchnęła go na ziemię, przycisnęła skrytym w pochwie mieczem jego gardło, dławiąc i dusząc, przycisnęła kolanami jego ramiona do miękkiego mchu, ciężarem ciała, uniemożliwiając mu wstanie.

- Nie mów o nim! - warknęła gardłowo. - Nie tu, nie teraz! Nigdy! Nigdy o nim nie mów! Ty piękny i doskonały? Ty?! Już nie. Już nie, słyszysz? Nie da się pomylić ciebie z nim. Tak poskręcanego słabością - z jej włosów, z nosa, z ostrego podbródka spływały na jego twarz krople wody. Słodkie, deszczowe, czyste. - Wykrzywionego jadem. Powinieneś pełzać jak wąż, w którego się zamieniasz, kawałek po kawałku. Dotknij mnie tak raz jeszcze... - prawie trzęsła się z wściekłości i obrzydzenia. - Dotknij mnie tak jeszcze raz, a... - zawahała się, poluźniła nacisk, odsunęła się trochę.

Kaszel, którym się zanosił rozcierając gardło przechodził w śmiech.
- A czym mi zagrozisz, szmaradowooka? - Blade tęczówki błyskały okrutnie między lepiącymi się do twarzy włosami. - Z niczego więcej nie możesz mnie odrzeć. To co szlachetne... zwiędło. To co pozostało, nie zasługuje na uwagę i ochronę. - Kpiący uśmiech nie schodził z jego twarzy. - Dlaczego pozostałaś, towarzyszko? Pomimo moich ostrzeżeń. Pozwalając dopędzić się temu przed czym uciekasz. Jesteś moja, szmaragowooka... choć teraz już nie zasługuję na ciebie - parsknął pod nosem szyderczo, odwracając głowę, przerywając rozmowę spojrzeń.

Potrząsnęła głową, strząsając na jego twarz kolejne krople. Odskoczyła od niego jakby był trującą rośliną.



Dzień trzydziesty czwarty, popołudnie


Gdy spomiędzy krzewów wyszedł Ceadmon, wskazała mu czekającą na niego miskę z jedzeniem. Prostym gestem kogoś, kto zaprasza spóźnionego gościa do stołu. Sama nie wiedziała, że to ona pierwsza przełamie ciszę, dopóki neutralnym, pozornie obojętnym tonem nie odpowiedziała mu na pytanie, które zadał jej niespełna.

- Myślałam, że będziesz potrzebował... kogoś - nie patrzyła na niego, pozornie skupiona na oliwieniu pasków zbroi. - Nie mnie... po prostu kogoś obok. Myślałam, że to wystarczy. Dopiero teraz widzę jak ślepa byłam, jak głupia i arogancka.

Minuty ciszy mijały powoli, gdy drobnymi łyczkami dopijał marną zupę, pierwszy posiłek od dni. Wreszcie, cicho odstawił naczynie.
- Musisz wystarczyć, Araio - powiedział delikatnie, wręcz opiekuńczo. - Oderwano mi moje skrzydła. Nie przetnę już chmur w blasku słońca. Nie mogę i nie chce. Teraz moje miejsce jest wśród kur - opuścił wzrok i powstał. - Dziękuje za zupę. Była... okropna - uśmiechnął się szeroko.

Nie odwzajemniła uśmiechu.
- Nie chcę ,,wystarczyć". To za mało - jak on wstała, szukając czegoś przez moment w przypiętej do pasa sakwie. Rozwinęła małe zawiniątko, coś błysnęło ciepłym odblaskiem między jej palcami. - Skoro już muszę płacić... nie chcę płacić za nic. Nie chcę płacić za upadek, za popiół i mgłę. A tyle zostało... przynajmniej tutaj. - Podeszła do niego wolno, ostrożnie. - Daj rękę.

Elf spełnił jej prośbę bez słowa czy zaskoczenia. Nie dotknęła jego dłoni, położyła tylko na niej ostrożnie niewielką figurkę wykonaną z bursztynu. Niewielkiego sokoła, podrywającego się do lotu, dwoma inkluzjami rozświetlonymi blaskiem ognia, wpatrującym się w coś, co widoczne było tylko dla niego. Zastygły w pół ruchu, gładki w dotyku, z zaznaczonym każdym piórem. Palce niechętnie pozostawiły go na cudzej dłoni, niechętnie rozstawały się z czymś, co przez te dni nabrało znaczenia. To nad nim pracowała, by zabić samotność, zająć czymś ręce i oczy w pustym, martwym mieście.

- Tym zawsze byłeś... Sokół nie przestaje być sokołem tylko dlatego, że odmawia lotu, Ceadmon.

Długo wpatrywał się w figurkę pozostawioną na otwartej dłoni, z nieodgadnionym wyrazem na twarzy. Wreszcie podniósł spojrzenie na towarzyszkę. Skinął głową w podziękowaniu i zniknął między drzewami, po raz kolejny zostawiając ją samą.



Dzień pięćdziesiąty trzeci


Ze starannością układał ułamane, bursztynowe skrzydełka. Kierunek, ustawienie względem siebie, miejsce, podłoże. Każdy szczegół miał znaczenie w grze elfich dworów, gdzie sztuka subtelności i szacunek dla inteligencji umożliwiającej jej dostrzeganie, traktowane była z nabożną czcią. Jakaś niejasna ekscytacja pchała go do przekazania w tej formie tego co miał do przekazania, a co wywoływało nadto jasny wstyd i zażenowanie. Słusznie zresztą, jak upominało go wewnętrzne ja. Forma komunikacji zarezerwowana dla najrówniejszych wśród równych użyta, by rzucić rozkaz psu. Czuł się, jakby bezcześcił świętość, wycierał buty o dywan Drogiej Matki. Czuł się... dobrze. Oto jej dziedzictwem bawią się dwa psy, sprowadzone do tej roli przez nią samą.
Gotowe.
Ogarze, służko półkrwista... Straciłem skrzydła, bądź moimi skrzydłami.
Dreszcz przeszedł jego ciało. Czuł się brudny tym co robi. To nie godne Dziecka Słońca.
Uśmiechnął się podle. Idealnie.
 
__________________
"To bez znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz, tak długo jak będzie to WYGLĄDAŁO naprawde fajnie"- Kpt. Scundrel. OotS
Judeau jest offline