Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-08-2010, 20:20   #15
Aschaar
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Post wspólny Graczy

Gdzieś z oddali, jak przez sen, rozbrzmiewała stonowana, delikatna muzyka. Zdawała się snuć wokół razem z dymem. Tu, przy stole było cicho, bardzo cicho.

Człowiek w wypłowiałym garniturze, który dopiero co przybył, w dwóch łykach opróżnił zawartość stojącej przed nim szklanki. Potem otarł usta chustką i postanowił wreszcie się odezwać do siedzącego w półmroku dystyngowanego gentlemana:

- Przepraszam, że od razu się nie przedstawiłem, ale bardzo bolala mnie głowa i musiałem wypić lekarstwo. Nazywam się - tutaj głos mężczyzny niemal niezauważalnie zadrżał, jakby nie był do końca pewien, czy się przedstawić - Robert Voight.

Pan musi być... - urwał na moment, oczekując na odpowiedź towarzysza i jednocześnie wyciągając w jego kierunku dłoń.
- Armand Lexington - mężczyzna odstawił kieliszek i uścisnął podaną dłoń. - Mam nadzieję, że wszystko w porządku?
- Teraz już najzupełniej w porządku - odparł Robert - Pana również witam - zwrócił się do drugiego mężczyzny z uśmiechem.
Kolejny z gości, mężczyzna w eleganckim garniturze usiadł, splótł dłonie przed sobą i zatrzymał wzrok na kopercie. Siedział cicho, poza zdawkowym ukłonem nie dał towarzyszom innego znaku, ze ich zauważa. Jednak nie było to niegrzeczne, raczej wyglądało jak próba nie narzucania się ze swoim towarzystwem niż izolacjonizm. Milczał.
Po zadanym przez jednego z mężczyzn pytaniu Vincent ukłonił się:

- Vincent Rastchell , do usług.
- Miło mi. Lexington. Kieliszek wina? Chyba, że woli pan czynić honory i otworzyć? Ktoś w końcu będzie musiał to zrobić...
Długi korkociąg, będący sam w sobie małym dziełem sztuki, leżał przygotowany nieopodal. Gdzieś z oddali rozległo się pojedyncze głośne stuknięcie, prawdopodobnie komuś upadł na talerz któryś ze sztućców. Zaraz po nim rozbrzmiał kobiecy śmiech.

Lexington... coś w ruchach i sposobie mówienia towarzysza nie pozwalało Robertowi przez dłuższą chwilę myśleć o niczym innym, tylko o nim. Interesujący człowiek.
Robert odkleił wzrok od gentlemana na krótką chwilę przed tym, jak zostałoby to uznane za przejaw nadmiernego zainteresowania, a może nawet podejrzliwości.
Jednocześnie uśmiechnął się przyjaźnie do drugiego towarzysza, który sprawiał melancholijne wrażenie. Może nawet poczuł z nim pewną więź?

- Ja podziękuję za wino - odmówił Voight najgrzeczniej, jak potrafił - Znajomy powiedział mi, że lekarstwa, które wypiłem, nie należy łączyć z alkoholem.
Miał nadzieję, że na takich spotkaniach wolno odmawiać alkoholu - nie znał się za bardzo na etykiecie. Byłby jednak głupcem, dekoncentrując się teraz winem; cieszył się, że ma wymówkę.

- W takim wypadku ja otworzę - powiedział Armand uśmiechając się uprzejmie. “Oczywiście, lekarstwa... Najstarszy i najbardziej prymitywny wybieg jaki można zastosować... Chyba się przeliczyłem, już teraz można powiedzieć, że spotkanie będzie nudne jak flaki z olejem, a sam wyjazd... Cóż, może zdarzy się coś niespodziewanego.” - czerwone wino o pięknym bukiecie przelało się do klieliszka Lexingtona, nie zamierzał sobie odmówić przyjemności... Ponownie jego wzrok prześlizgnął się po twarzach obecnych, choć wyglądało na to, ze próbuje przejrzeć przyciemnioną przegrodę oddzielającą ich od innych stolików. - “Dwa przeciwieństwa... Nudne przeciwieństwa siedziały przy stoliku. Jeden raczej pewny siebie, choć zupełnie nie pewny sytyuacji, w której się znalazł; drugi zbyt poważny jak na tę całą... imprezę. Granitur...” - umysł Lexingtona odszukał potrzebne mu informacje - “ach, kolekcja ślubna. Intrygujące, albo jego status majątkowy znacznie się obniżył i po zakupie drogiego garnituru ślubnego jeszcze go nosi na każdą okazję; albo... jest wdowcem i to jedyna rzecz, która przypomina mu poprzednie szczęśliwe życie. To tłumaczyłoby również powagę i swoistą melancholię jaką widać na jego twarzy...”

Armand odstawił kieliszek i ponownie spojrzał na pierwszego z przybyłych - “Ten jegomość był trochę większą zagadką. Analizował sytuację w jakiej się znalazł, ale chyba raczej z przyzwyczajenia niż z konieczności; wyglądał bowiem na kogoś, kto wypadł jakiś czas temu z obiegu i nawet przed sobą nie chce tego przyznać...” - Piękny, pełny bukiet wina po raz kolejny uderzył w nozdrza Lexingtona i tylko dla przerwania ciszy zapytał:
- Nie wiedzą panowie czy to już wszyscy, czy może jeszcze na kogoś czekamy? Może czas otworzyć kopertę i poznać pierwszą tajemnicę dzisiejszego wieczoru?

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, kolejna tajemnica zmaterializowała się przy stole. Tym samym koperta straciła stutus pierwszej tajemnicy, co więcej - w Le Chat Noir pojawił się właśnie ktoś, kto sprawił, że wszyscy mężczyźni na chwilę zapomnieli o kopercie. W przypadku niektórych z nich, nawet o całym świecie.
Kobieta w czerwieni zawsze robi wrażenie. Co dopiero, gdy to kobieta taka jak ta, która właśnie zjawiła się przy ich stole - przy takiej mężczyźni najpierw dziękowali niebiosom, że zesłały kogoś takiego tutaj - a potem dziękowali raz jeszcze, że przystojniaczek z którym tu przyszła okazał się tylko człowiekiem z obsługi i zaraz wyparował...
- Iris Casse...

Jakby tego było mało, kobieta w czerwieni miała ogniste, płomienne włosy. Gdy siadała, cała była niczym płomień, który rozjaśnił całe to miejsce. Gdy się uśmiechnęła na powitanie, mieli wrażenie, że niewykluczone jest nawet iż wszystko dokoła może zająć się ogniem.
- Czy wiadomo już w jakim celu nas tu wezwano? - spytała spoglądając wpierw na leżące na stoliku kopertę i nożyczki, a następnie na zebranych przy nim panów.
- Uważam, że to akuratnie jest wiadome od samego początku... pani Casse - odparł Lexington odstawiając kieliszek. Wstał i ukłonił się nieznacznie, najwyraźniej zamierzał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie - Armand Lexington.Miło mi poznać...
- Vincent Rastchell , do usług. - powtórzył Vincent.

Zdawał sobie sprawę ze spojrzeń, jakie mu posyłano. Ośmielił się nawet posłać lekki uśmiech w stronę kobiety, lecz i on szybko zniknął z jego twarzy.
Zapach wina spowodował, że oczy Victora na moment nabrały blasku. Pojawił się w nich cień śmiałego, zdecydowanego mężczyzny. W chwilę później jednak ów błysk ustąpił zwyczajnej melancholii. Żaden zapach na świecie nie jest w stanie odwrócić tragedii, jakiej doświadczył.

Lexington wcale nie zamierzał przerywać ciszy jaka panował przy stoliku. Było to nawet... zabawne, na swój sposób. Podnosząc kolejny kawałek sera do ust pomyślał, że przydałby się tutaj jakiś gaduła. Jakikolwiek gaduła rozprawiający o wyższości czekoladek nad pralinkami... Cholera... Szlag by to.... Teraz spotkanie przypominało pantomimę w wykonaniu kukieł... Absorbująco nudne. Jego zaczepka również pozostała bez odpowiedzi, cóż być może wejście damy w czerwieni zagłuszyło jego pytanie. Chwilowo nie było specjalnie możliwości powrotu do kwestii koperty; chyba, że wrodzona kobieca ciekawość weźmie górę nad konwenansem....

- Dobry wieczór. Pani, Panowie pozwólcie, że się przedstawię … Maurice Watkins. Jako, że przyjdzie nam razem spędzić dwa lata a wiadomo jak ważny jest początek, dlatego życzę wszystkim jak również sobie udanego wieczoru.
Ostatni z oczekiwanych gości, mężczyzna z ciemnymi zaczesanymi do góry włosami, z przystrzyżoną brodą w eleganckim czarnym surducie zajął miejsce pomiędzy kobietą w czerwonej sukni a mężczyzną z lekko przygarbioną sylwetką.

- Iris Casse. - Przedstawiła się po raz kolejny gdy tylko ostatni gość zasiadł za stolikiem numer siedem. - Wiele o panu słyszałam panie Watkins. - Dodała uprzejmie po czym ponownie zamilkła skupiając się na próbie rozgryzienia kim są pozostali.
- Armand Lexington - mężczyzna po raz kolejny wypowiedział swoje nazwisko pomijając tytuły zarówno naukowy jak i społeczny... Miał nadzieję, że spotkanie w końcu zacznie się toczyć w jakimkolwiek kierunku...

- Zatem, szanowna pani, szanowni panowie - Vincent wbrew sobie postanowił się odezwać. Wiedział, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz w życiu i mimo, że strach przed ludźmi dławił go, niczym atak duszności. - Wydaje mi się, że jesteśmy w komplecie. Cóż - westchnął przypominając sobie dawne czasy, kiedy takie wystąpienia były dla niego nie tyle codziennością, lecz rutyną - Czy ktoś z szanownych zebranych przy tym stoliku wie, po coż tutaj nas zaproszono? Czegóż oczekuje się po tym spotkaniu poza, rzecz jasna, niewątpliwie wspaniałymi możliwościami towarzyskimi.
Kiedy Vincent skończył mówić znów splótł; dłonie ze sobą, by goście nie widzieli, jak drżą mu ręce.

Stłumiła ochotę by zacząć krzyczeć i ograniczyła się jedynie do zniecierpliwionego westchnięcia.
- Skoro nikt nic nie wie, a rozwiązanie zagadki leży przed nami, dlaczego zwyczajnie nie otworzymy owej tajemniczej koperty? - Mówiąc sięgnęła po wyżej wymieniony przedmiot oraz towarzyszące mu nożyczki. - Przecież nie gryzie. - Rzuciła żartobliwie po czym zgrabnie rozcięła złotą tasiemkę.
- Proszę. - Podała przedmiot Watkinsowi jednocześnie odkładając nożyczki.

Maurice Watkins wziął kopertę do ręki i trzymając ją obiema rękami wpatrzył się w nią. Znieruchomiał, jego oczy jakby zaszły mgłą...

Armand uśmiechnął się, kobiety... są takie przewidywalne, całkowicie przewidywalne. Zastanawiąjącym było tylko dlaczego wybrała Watkinsa; który nota bene w ogóle go nie poznał -szkoda, widywali się przecież czasami... Jedyną nieprzewidywalną kobietą - prawdziwą kobietą - była Lukrecja, ale...

- Skoro tak zależy pani na poznaniu zawartości koperty dlaczego sama jej pani nie odczyta? Przecież to nie jest trudne... Prawda? A co do celu tego spotkania to wydaje się on oczywisty. Jak zauważył pan Watkins - przyjdzie nam spędzić z sobą trochę czasu. Dano nam więc możliwość poznania się we w miarę komfortowych warunkach i porozmawiania o niczym, czy innej wymiany grzeczności. Jeżeli woli pani bardziej dramatyczną wersję potraktujmy to spotkanie jak ostatni posiłek skazanego przed egzekucją... - rozejrzał się wokół wzrokiem szukając kamerdynera. Mając wybór pomiędzy siedzeniem przy stole i gapieniem w talerz, a siedzeniem przy kolacji - wolał - przy kolacji.
- Poproszę karty...
- Służę uprzejmie.

Kamerdyner odszedł pozostawiając stolik i jego gości samych pogrążonych w ciszy.
Pytanie skierowane do płomiennowłosej zawisło w powietrzu. Mężczyźni patrzyli na nią, w oczekiwaniu odpowiedzi - za wyjątkiem Watkinsa, który nadal siedział nieobecny, z mętnym wzrokiem utkwionym w trzymanej kopercie.
Nie wiadomo, czy miała zamiar odpowiedzieć od razu, bo kelner pojawił się z wielkimi, ozdobionymi na okładkach grafiką czarnego kota jadłospisami niemal natychmiast. Z pieczołowitością rozłożył je przed każdym gościem, poczynając od damy, a następnie ulotnił się tak niespodziewanie jak się pojawił.

Trochę ożywienia wprowadziło przeglądanie kart menu i wybór potraw, choć wszyscy byli tak zajęci studiowaniem składu i jakości poszczególnych dań, że znów nie wymieniono żadnych uwag. Na szczęście po chwili pierwsze potrawy zaczęły się pojawiać na stole i Armand z zaciekawieniem, acz bardzo dyskretnie zaczął obserwować pozostałych znad swojego talerza z pikantną przystawką z wędzonego łososia. Jak mawiali “pokaż mi co i jak jesz, a powiem ci kim jesteś”...



Robert siedział i patrzył to na kartę, to na Lexingtona. Zaczynał go niepokoić ten człowiek, który w tak ostrych słowach zwrócił się do damy. Postanowił coś mu odpowiedzieć, cokolwiek, by ten nie poczuł, że kontroluje całą sytuację przy stole.
- Panie Armandzie - odezwał się wreszcie, chyba nieco za późno - niepotrzebnie Pan tak naskakuję na szanowną Panią - tu kiwnął życzliwie w stronę towarzyszki - wszystkich nas bardziej lub mniej interesują zawartość koperty i szczegóły naszej wyprawy. Pani, jak mniemam, jest po prostu bardziej ciekawa, zupełnie zresztą jak ja. Myślę, że po solidnym posiłku będziemy się lepiej porozumiewać. Ja, na ten przykład, wezmę sałatkę.
Robert nie wiedział, czy poluzowanie atmosfery mu się udało, czuł się nieswojo wśród tego specyficznego towarzystwa, które stało się jeszcze bardziej specyficzne z nadejściem kobiety.
Właśnie, ta kobieta... Była bardzo ładna, nawet piękna, ale był to ten rodzaj kobiecego piękna, który nie pociągał Roberta. Drapieżny, ekspansywny. Nie takim pamiętał piękno jedynej osoby, którą kochał.
Na krótko po tym, jak mężczyzna skończył mówić, lekki powiew powietrza - nie wiadomo właściwie skąd - rozedrgał delikatny płomień świecy.
- Naskakuje? - widelec z kawałkiem łososia zawisł na chwilę w powietrzu. - Interesujące... Gdzie zauważył pan rzeczone naskoczenie - panie... - zawiesił głos wyraźnie dając do zrozumienia, że czeka na uzupełnienie.

Przez cały czas starając się nie tracić opanowania, tak niezbędnego jej w tej chwili, Iris utrzymywała na ustach łagodny uśmiech. Sztywna postawa i dłonie nieco za mocno zaciśnięte na sznurkach sakiewki zdradzały jednak iż jest to jedynie poza, gra mająca ukryć to co działo się w jej wnętrzu. Z każdą chwilą bardziej żałowała że w ogóle zdecydowała się przekroczyć próg tego lokalu.
- Nie, nie byłoby trudne. - Odpowiedziała na pytanie po czym skupiła się na przeglądaniu zawartości karty. Po dłuższym namyśle wybrała lekką sałatkę z kurczaka po czym odłożyła kartę na stół przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy mężczyznami. Nie miała zamiaru w nią ingerować o ile nie zostanie do tego zmuszona. Nie planowała również odbierać koperty Watkinsowi, który najwyraźniej zapadł w swego rodzaju trans. Doszła do wniosku że najlepiej będzie poczekać jako bierny obserwator wypadków.

- Voight - odpowiedzial chłodno Robert. - Być może ‘naskoczenie’ było złym słowem, proszę wybaczyć, nie jestem dyplomatą. Jednak pańska wypowiedź była za ostra w stosunku do okoliczności - nie znamy się, a zamierzamy spędzić ze sobą dwa lata - ostatnie dwa słowa podkreślił szczególnie, chcąc uświadomić słuchaczom, jaki to szmat czasu. - Nie ma się co kłócić o tę kopertę - jestem pewien, że Pan Watkins zaraz ją otworzy - prawda, panie Watkins?
Skończywszy wypowiedź, wskazał palcem na sałatkę, którą sobie upodobał, i oddał kartę kelnerowi.

- Właśnie dlatego panie Voight powinniśmy się poznać z każdej strony, a nie tracić czas na - jak pan to ujął zgrabnie - dyplomację. Choć nie zakładałbym, na wstępie, że spędzimy z sobą dwa lata...

- Taki jest przewidziany czas... obserwacji. Raczej nie pozwolą nam wrócić wcześniej, na ile znam logikę wydawania decyzji przez ludzi władzy w tym mieście - dodał nieco smutno, przelotnie rzucając spojrzenie na Watkinsa, który zignorował jego pytanie.

- Zupełnie nie to miałem na myśli. Raczej fakt, że możemy nie wrócić w ogóle. Nie wiem czy miał pan okazję bywać poza Xhystos? Poza miastem wiele się dzieje i obserwacja Samaris może nie być wycieczką turystyczną. Oczywiście o ile w ogóle dotrzemy do Samaris...
 
Aschaar jest offline