Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2010, 00:10   #24
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Nie było łatwo. Nie mogło być łatwo, nie w takiej sytuacji. Łatwo to było zarobić w mordę na wiejskiej zabawie czy zbrzuchacić młynarzównę w stodole, ale pokonać Herkulesa Magoo? Tu trzeba było mieć wujka w boskim panteonie, albo tornister pełen artefaktów. Albo coś w tym guście. Zwianie mu też zresztą nie było dużo łatwiejsze. Mimo świadomości, jak trudne przedsiewzięcie stoi przed czwórką (już tylko czwórką!) awanturników, wyzwanie zostało podjęte. To był kwartet ambitnych młodych ludzi, zazdrosnych o własne żywoty i w żadnym wypadku nie zamierzali się z nimi rozstawać. Z zarobionym przez całą bandę złotem też ciężko było się pożegnać, a szczególnie młodziutkiej Kerin. Złotowłosa nimfa najpierw zesłała na ludzi Burke'a armageddon, a teraz jeszcze miała dość odwagi, by przetrząsać ciało Veinricka, choć niedobitki półnagiej armii antykwariusza czaiły się gdzieś w okrytej zasłoną pyłu alejce. To, co miała znaleźć zlokalizowała bez trudu, ale mina jej zrzedła, gdy zważyła pakunek w dłoniach. Nie miała wcześniej okazji zliczyć brzęczącej zawartości torby, jednak była pewna, że wcześniej dukatów było więcej. Już sam widok sakwy, napchanej po brzegi, rozpalał wyobraźnię i rodził błysk w oku. A teraz skórzana paka była zmiętym, sflaczałym workiem, w którym coś pobrzękiwało niemrawo. Dziewucha zaklęła szpetnie i miała już brać nogi za pas, gdy z brudnożółtego obłoku, który wzbił się po zwaleniu budynku, wychynął jeden z kuszników. Cały w kurzu, z siną, pyłową peruką na włosach brał Kerin na cel. Od bełtu z kuszy szybsza być nie mogła, a trafienie z dwóch metrów miała jak w banku. Z miejsca skoczyła jak sprężyna, oszukując samą siebie, że może się udać. Wylądowała, przekoziołkowała wśród rozrzuconych koszy z przyprawami, dopadła do zasłony z dębowego kufra. Nie czuła bólu. Wcale, a wcale. Nie oberwała, nie słyszała nawet, by bełt świsnął jej gdzieś koło uszu. Nie przemogła ciekawości, obejrzała się za siebie. Jej wybawca właśnie podkręcał wąsa rozglądając się uważnie naokoło. Dopadł strzelca w ostatniej chwili, znokautował miażdżącym atakiem na podbródek, dobił kopniakiem w grdykę. Pobudki wybawiciela Kerin zdecydowała zanalizować w innym terminie. Zniknęła w chmurze jamilowego pudru, dogoniła ślimaczącą się po bruku dwójkę. Myvern robił, co mógł, by przeciągnąć zostawiającego krwawe zygzaki Blaka o parę metrów dalej. Szło jak po grudzie. Olbrzym był potwornie ciężki, a nogami przebierał niemrawo, każdy krok po równej drodze był dla niego jak wspinaczka po pionowej ścianie.

Baklunka ewakuowała się pierwsza, sprawnie i szybko. Z jednej w drugą, w lewo i w prawo, zmykała ile sił w zgrabnych nogach. Władowała się po pokaźnej kupie kompostu na dach jakiegoś kantorka czy sklepiku i zamarła w bezruchu. Krew szumiała jak wodospad, serce słychać było pewnie jeszcze w promieniu paru ładnych metrów dalej. Uczucie było niesamowite. To poczucie ulgi, ten relaks, gdy spoczywa się spokojnie, z dala od niebezpieczeństwa. Z oczami wlepionymi w błękit. Było pysznie, ale dziewczyna zmobilizowała się jeszcze odrobinę, by może coś tam pokombinować z opuszczonymi kompanami. Może przeżyli i spokojnie kroczyli wśród alejek, a może umierali w męczarniach i cios miłosierdzia mógł im oszczędzić cierpień? Może byli już zimni i pozostawieni robactwu i szczurom na pożarcie, a ich ekwipunek czekał tylko na chętnych? Warto było sprawdzić. Skacząc zwinnie z dachu na dach, Jamila lustrowała uliczki niecierpliwym wzrokiem.

We trójkę zawsze raźniej. A na pewno lżej. Myvern i Kerin razem wlekli kurczowo trzymającego się życia półorka i w końcu ich wysiłki zostały nagrodzone. Nie był to szczyt marzeń, mieli prawo liczyć na coś lepszego, ale w tych okolicznościach ciężko było myśleć o dwóch rzeczach na raz. Liczyła się tylko ucieczka. Wózek ze słojami miodu, ciągnięty przez osiołka posłużył Blakowi za transport. Ciśnięty na pojazd wojownik uznał, że i tak dzielnie się spisał docierając aż tutaj i w tej samej chwili odpłynął. Ślepia same się zamknęły, a tętno zwolniło. Nieprzytomny nie słyszał krzyków właściciela wózka, który wypadł przed szynk nie znajdując ani śladu po swym wehikule. Nie słyszał też kwiko-ryków osła, który smagany rózgami pędził po wybojach, gubiąc kolejne słoje z miodem i wylewając słodycz na grafitowe cielsko giganta. Nie słyszał, gdy do wózka znienacka dopadła Jamila, biegnąc wespół z Myvernem i Kerin. No i nie słyszał, gdy całą czwórkę serdecznie witał w drzwiach kanonik Heironeusa, Malcolm van Rijn.

* * *

Malcolm nie był sympatycznym typem. Mało, który klecha był sympatycznym typem. Ale ten był wyjątkowo paskudnym gnojem. Dość wysoki, krótko ogolony o jajowatym łbie, wciśnięty w biały habit nie wyróżniał się specjalnie z klechistanu. Trochę był jednak inny. Po pierwsze, nie mieszkał na żadnej zakrystii, a w prywatnym domu. Dużym, eleganckim domostwie z całą masą pokoi. Po drugie nie mieszkał tu sam. Prowadził tu burdel. Zgadza się, był burdelpapą. Znienawidzonym przez swoje pracownice stręczycielem. Mieszkał wygodnie na parterze, gdy jego podopieczne zarabiały na piętrze, by mógł utrzymać się w luksusach. Skąd Kerin go znała było tylko jej sprawą, bo van Rijn nie zdradził jej choćby słowem. Na początku w ogóle niewiele mówił, wyraźnie zaobserwowany postacią Blaka. Trzeba było trochę popracować z narzędziami, pogmerać paluchami w mięsie, zatamować krwotoki i zaszyć rany. Chirurg z zamiłowania, Malcolm prędko zabrał się do dzieła, ale na efekty jego pracy tercet awanturników musiał czekać sporo czasu. Jak wszystko, robota w końcu doszła jednak do końca, a operowany pacjent przeżył. Opłaciło się go tu ciągnąć. Dalej nieprzytomny, ale żywy, miał przed sobą trochę czasu na tym łez padole, więc spłacenie długu towarzyszom jawiło się im jako zupełnie możliwe.

"Jest stabilny, ale potrzeba nieco czasu, by doszedł do siebie" – van Rijn wrzucił zakrwawiony skalpel do miseczki z wodą – "Macie też okazję wyjawić mi, co mu się stało. Lepiej teraz, póki jestem w dobrym humorze. Czekam".

Na moment zapadła niezręczna cisza, ale Malcolm znów się odezwał:
"Za moją pomoc każę sobie słono płacić. Z Wami nie będzie inaczej. Gadajcie, co się działo z orkiem i szykujcie monety".
 
Panicz jest offline