Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2010, 08:44   #16
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PMvOkUMPZ0g[/MEDIA]

Oprawa i obsługa w restauracji zachwycała. Gdybym był skory do zachwytów. Dryfowałem, jak rozbitek niesiony falami, nie bardzo wiedząc, co mam robić. Minęło już tak wiele czasu, od kiedy miałem okazję udzielać się towarzysko. Zbyt wiele. Sto dwadzieścia jeden dni. Dokładnie tyle. Każdy z tych pozbawionych celu dni wypalił na mojej duszy niezatarty ślad.
Chciałem go zamazać, lecz nie potrafiłem. Nie potrafiłem, póki moje oczy widziały miejsca znane nam trojgu. Wszędzie, za każdym rogiem słyszałem radosny śmiech Laury. Widziałem biegnącą sylwetkę Xristoffa. Nawet ten posiłek. Przystawki! Dłonie Laury układające plastry łososia dla zaproszonych przeze mnie gości, przyozdabiające potrawę tak, jak jedynie ona to potrafiła.

DOŚĆ! Rozkazałem sobie kategorycznie w myślach. Lecz było to tak, jakbym chciał powstrzymać dziecko od zabawy. Wiedziałem, że moje myśli wrócą do utraconej rodziny. Do ukochanych osób, które zimne i puste ciała pochłonęła ziemia.

Wysiłkiem woli skoncentrowałem się na wydarzeniach dziejących się przy stole. Przez dłuższy moment przysłuchiwałem się dyskretnie konwersacji i oceniałem moich współtowarzyszy wyprawy do Samaris.

Robert Voight był niespokojny i spięty. Jednocześnie bardzo uważny, być może dokładny umysł, na pewno nie roztargniony. Ale z drugiej strony poruszony czymś, może ktoś po przejściach. Wyczuwasz w pewnym sensie podobny stan uczuciowy jak u mnie - ale u niego raczej przeradza się w nadaktywność, nie zobojętnienie. Czyżby i jego do Samaris gnała jakaś strata, pragnienie zapomnienia, wyrwania się z pułapki własnego umysłu. Kiedyś może przyjdzie pora, by o tym porozmawiać. Lecz na pewno nie teraz. Nie podczas pierwszego, zapoznawczego spotkania.
Lexington wydawał mi się chłodny, opanowany. Zapewne umysł analityczny. Prawie w ogóle nie wyczuwałem w nim żadnych emocji. Wydawał się aż za zimny przez co nieco nieludzki. Pierwsze wrażenie dość nieprzyjemne. Ale trzeba dać mu szansę. I w ogóle to nazwisko...Już gdzieś je widziałem i to nie dalej niż w przeciągu ostatnich dwóch-trzech dni. Tylko gdzie? Dlaczego nie potrafię sobie tego przypomnieć? Dlaczego zwróciłem na nie uwagę?
Kobieta – Iris Cass. Fascynująca. Jaśniejąca, niczym czerwona gwiazda na nieboskłonie. Bez wątpienia piękna.. Bez wątpienia ekscytująca. Wyczuwałem w niej żywego, niespokojnego, zmiennego ducha. I coś jeszcze...jakąś...duchowość? Ciekawa mieszanka. Bez wątpienia przy pannie Iris nie będziemy się nudzić. A jeśli Samarisańczycy mieli dobry gust na pewno jej wdzięk, uroda i sposób bycia otworzy nam wiele drzwi.
Watkins. W tym człowieku jest coś niezwykłego. Jakaś otchłań czy może głębia, trudno mi się było zdecydować tak od razu. Może jedno i drugie jednocześnie?. Wydawał się stale jakby nieobecny duchem – zupełnie jak ja.

W tym czasie, kiedy ja pozwalałem błąkać się swoim myślom wokół innych osób, Watkins odczytał zawartość koperty. Notka dyplomatyczna Rady do Samaris. Ciekawe? Zatem rada zakładała lub wiedziała, że ludzie w Samaris posługują się tym samym językiem co my. Ciekawe.

Przyszedł kelner przyjąć zamówienia. Poprosiłem o dziczyznę. Ostatni faktycznie nie jadałem za dobrze i za często.

Do tej pory przysłuchiwałem się z uwagą rozmowom współbiesiadników. Nie chciałem wyjść na grubianina czy milczka, jednak obecny stan ducha nie czynił ze mnie dobrego kompaniona przy stole. Liczyłem jednak na to, że towarzystwo, a szczególnie dama, wybaczą mi te zamkniecie w sobie. Wiedziałem jednak, że pierwsze wrażenie robi się tylko raz. Przełamałem się i postanowiłem zacząć niewinną konwersację;

- Zatem, następne dwa lata będziemy spędzać w swoim małym gronie. Jako jedyni mieszkańcy naszego miasta w Samaris. Dobrze byłoby dowiedzieć się czegoś więcej o sobie. Nazywam się, jak już wspomniałem wcześniej, Vincent Rastchell i jestem... - chwila zawahania w głosie - .. byłem negocjatorem. A Państwo?

- Niezmiernie mi miło Panie Rastchell. W sumie to nikt nie wie czy jedyni, jeśli wierzyć plotkom, to miały już miejsce nazwijmy to wyprawy do Samaris. Niestety nikt stamtąd dotychczas nie powrócił. – Watkins zamyślił się przez chwilę i lekko posmutniał. - Jeśli będziemy mieli szczęście to być może natkniemy się tam na mieszkańca Xhystos. Co do mojej profesji ... jestem skromnym pracownikiem uniwersytetu.

Uprzejmie ukłoniłem się Watkinsowi. Skromność tego człowieka przemawiała na jego korzyść. Tak się składało, że czytałem kilka prac naukowych owego “skromnego pracownika” i budziły mój niekłamany podziw. Oczywiście, nie podzielił się swoimi myślami z rozmówcą. Dobrze wychowani mężczyźni nie chełpili się na lewo i prawo swoimi osiągnięciami. Bowiem jeśli były one znaczne, to inny człowiek na poziomie po prostu o nich wiedział.

- Myślę, że spokojnie możemy przyjąć, że jestem kronikarzem wyprawy... - stwierdził Lexington z przekonaniem wartym znacznie lepszej sprawy.

Gdzieś daleko orkiestra zmieniła właśnie utwór. Grano teraz bardziej dynamicznie, a jednocześnie do stołu dotarły już znakomite zapachy przystawek donoszonych przez wyprężonego kelnera, który był jak duch. Obsługa grzecznie, niemal na ucho pytała też, czy goście mają ochotę na wino, a w przypadku odpowiedzi twierdzącej dyskretnie napełniała przed daną osobą kieliszek. Goście niemal tego nie zauważali, a nie minęło wiele czasu jak znowu byli przy stole sami ze sobą.

To zmieniło nastroje przy stole. Rozmowa znów przycichła. Wygasiła się samoistnie. Nie było rady. Postanowiłem ją podnieść.

- A więc, jak państwo myślą, czego możemy spodziewać się w Samaris? - zapytałem. - Ja osobiście, im dłużej o tym myślę, tym mniej mam pomysłów.

Słuchałem ciekawie, chłonąc każde słowo. Nie chciałem wypowiadać się o rzeczach, o których nie miałem pojęcia.

- Myślę - powiedziałem spokojnie popijając winem - ze wszystkiego dowiemy się na miejscu. Mnie martwi inny problem. problem bariery nie tyle kulturowej lecz bariery językowej. Skąd pewność Rady, ze w Samaris czytają w naszym języku. Że zrozumieją notę dyplomatyczną. Ale nie moja w tym głowa. Ufam szczerze, ze w Radzie znajdują się osoby kompetentne, które wiedzą, co robią.

Cóż, nie był to najcelniejszy wywód. Ale liczyłem na to, ze usłyszą go właśnie owi usłużni kelnerzy.

Podano deser więc znów zająłem się posiłkiem. Jadłem teraz mało. Bardziej skubałem zamrożone kule o waniliowym smaku, niż syciłem żołądek. Szczerze mówiąc, miałem dość udawania, ze dobrze się bawię w towarzystwie. Nie chodziło o ludzi, jacy dzielili ze mną stół i posiłek. Chodziło o mnie. Stałem się człowiekiem zgorzkniałym, zamkniętym w sobie i ... nudnym.
Potrzebowałem rozpaczliwie powrócić do domu. Spojrzeć raz jeszcze na obraz mój Laury i Xristoffa i pożegnać się, zupełnie nie po męsku. Kto wie, może po raz ostatni.

Potem, kiedy opuszczę już miasto wszytko się zmieni. Może znów stanę się tym kimś, kogo cień zniknął mi gdzieś w pomroce przeszłości. Jakby ów wygadany, uśmiechnięty, czarujący człowiek nigdy nie istniał. Może tak było? Może istniał, bowiem napędzało go szczęście i miłość bliskich. Może to czyniło mnie tym, kim byłem niegdyś. Może ja również umarłem i błąkałem się niczym widmo gdzieś, gdzie życie jest nudne i pozbawione smaku. Czymże będzie dla mnie Samaris? Odkupieniem? Zbawieniem? Ostatecznym końcem?

Kim jest człowiek, dokąd idzie skąd?

Odwieczne pytania, bez odpowiedzi.

Tymczasem jednak nie pozostało mi nic innego jak kontynuować tą zaiste męczącą dla mnie uroczystość. Jednocześnie wyczekiwałem jedynie okazji, która pozwoli mi grzecznie pożegnać gości i opuścić lokal.

Jutro o świcie czekała na mnie Brama B. I tajemnica Samaris do odkrycia.
 
Armiel jest offline