Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-09-2010, 23:49   #39
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Walka z martwą ślicznotką była wyczynem równie wycieńczającym co bieg przez płotki. Może z racji zmieniających się realiów powinni dołączyć coś w ten deseń do dyscyplin olimpijskich? Obezwładnienie ghoula na czas – forma zespołowa. Może sprawią sobie kurtki sportowe w tych samych kolorach i przybiorą jakąś chwytliwą nazwę w stylu „London Ghouls Crushers”.

Poszło im w sumie niezgorzej. CG miała co prawda moment kryzysowy, kiedy kupa gnijącego cielska pędziła wprost na nią jakby miała zaraz krzyknąć „engage” i wejść w nadświetllną. Ghoul pewnie by ją stratował z siłą stada rozhisteryzowanych bawołów ale bariera Ruiz zdziałała cuda i poczwara odbiła się od niej z impetem.
CG się mało nie zsikała w gacie. Nie była typem panikarza. Na zewnątrz zawsze chłodna i opanowana, sprawiała wrażenie twardej sztuki, która nie zawraca sobie głowy tak przyziemnymi odruchami jak strach. I właściwie, paradoksalnie, nie bała się o własne życie. „Łatwo przyszło, łatwo poszło” chciałoby się skomentować. No ale jakieś tam ludzkie odruchy brały górę i przez chwilę ją sparaliżowało. Teraz była o to na sobie wściekła. O ten jeden moment kiedy dźwięki ucichły a instrument niemal wyślizgnął się z rąk. Ale dała radę. Jak zawsze. Pozbierała się do kupy i rzępoliła niezmordowanie fałszywe piskliwe sekwencje, które najpierw miały zdechlaka rozsierdzić a później wręcz przeciwnie, otumanić jak butelka valium wrzucona na pusty żołądek.

No ale już po wszystkim. Triskett i Brasi uzbroili się w „zestaw małego rzeźnika” i przystąpili do typowo chłopięcej zabawy pod tytułem „kto szybciej oderżnie członki ten wygrywa”. CG mimowolnie odwróciła wzrok i odeszła kilka kroków aby wesprzeć się o lepką od wilgoci ścianę. Nie dlatego że mierziło ją krwawe przedstawienie i wolała nie patrzeć. Chciała po prostu zejść z linii widoku aby nikt nie patrzył na nią. Bo prawda była taka, że czuła się jak kupa gówna w muszli klozetowej podczas gdy ktoś właśnie naciska spłuczkę.


Kropelki potu perliły się jej na czole, kolana drżały jak u artretyka, czuła zawroty głowy. Przez moment była pewna, że zemdleje. Ale szybko doszła do siebie gdy oparła się plecami o ceglany mur i pozwoliła by oddech się wyrównał.
Z odmętów kieszeni prochowca wyłowiła paczkę papierosów i wetknęła jednego między zęby. Gryząca woń tytoniu sprowadziła ją do rzeczywistości.
Ghoul leżał na ziemi, skrępowany i bezradny. Nadal jednak przejawiał pewną buntowniczą krnąbrność podrygując całym ciałem i kłapiąc zaciekle szczękami. I pomyśleć, że jeszcze niedawno to była żywa dziewczyna, z głową pełną marzeń i planów na przyszłość. A później ktoś nacisnął guzik , nastąpiło wielkie BOOM zwieńczone zgrabnym atomowym grzybem i wszystko wyparowało jak pieprzona Hiroszima w czterdziestym piątym. Była dziewczyna, jest quasimodo. Brakuje tylko by ktoś pierwszą schował do cylindra i wyciągnął drugą. Robiłoby bardziej spektakularne wrażenie.

Jebana kruchość życia...

Lawrence wyciągnęła z torebki kolorową reklamówkę i wręczyła Triskettowi aby ten wcisnął ją zdechlakowi na łeb.
I tak paskudna gęba zniknęła pod błyszczącym gładkim plastikiem, opatrzona teraz uroczym sloganem „jak pięknie być sobą”. Stare porzekadło ludowe w przypadku ghoulowego ewenementu traciło swoją zwyczajową siłę wyrazu.

* * *

Podzielili się na zespoły. Przegrupowanie i podział taktyczny, który miał usprawnić akcję. Tylko jakimś jebanym zrządzeniem losu wszyscy trafili do MR-u, tyle, że dostali się tam dwoma różnymi środkami transportu. Może im mózgi lekko przysmażyło to całe spotkanie z ghulem i źle to skalkulowali. Jedna cholera zresztą...
Zapakowali się wraz z Brasim do zdezelowanego forda i jechali nieśpiesznie jak na piknik za miastem. CG milczała jak zaklęta choć kilka razy prześwietliła kierowcę podejrzliwym wzrokiem. Nieźle oberwał. Połowa twarzy wisiała w strzępach. Niefortunnie ta połowa, którą Lawrence miała idealnie na widoku. Odwróciła się ostentacyjnie wyglądając przez szybę na szary miejski splin. Zawsze to lepszy widok niż surowe mięso z ruchomą wypukłą gałką oczną na pierwszym planie. Może powinna go z Brasi przechrzcić na Two Face?
Ciężko jej będzie przywyknąć do pracy z garuchem. Przed oczami wciąż widziała jego zwierzęce oczy i przerośnięte gabaryty, które zaprezentował w kanałach z wdziękiem kroczącej po wybiegu modelki. Ładny mi sprzymierzeniec... Poczuje swąd twojej krwi i zamiast przykleić plasterek odgryzie ci rękę. No ale z odgórnym przydziałem nie ma co się kłócić. Oby Brasi pielęgnował jak najskrupulatniej swoją człowieczą naturę.

W MR-ze zgarnęli teczki sprawy i odwiedzili urokliwą lokalną kostnicę. Przytulny lokal, eklektyczne wnętrze pełne zawsze modnej bieli i chromowanej stali. Właścicielka tego przybytku, pani patolog z agresywnym różem na powiekach i szminką, która przekraczała śmiało granice linii warg jak zdesperowany emigrant spieprzający z Kuby. Ups, Ruiz by się pogniewała za to porównanie...

Niemniej atmosfera sympatyczna, romantyczna, ba, domowa właściwie. I towarzystwo ujmująco milczące, nie narzucające się wcale. Szkoda tylko, że nie serwowali tu świeżo palonej kawy i jagodowych bułeczek.
Brasi łypał na nią podejrzliwie nie do końca pojmując po co go tu przywlekła, bo chyba nie na grupowe macanki z panią patolog.
Wszystko o trupach było w teczkach, czarno na białym. Ale Lawrence była typem niepoprawnego empiryka. Akta aktami ale najlepiej było wszystko zobaczyć na własne oczy, wetknąć palec w ranę pod żebrem czy jak to szło... Syndrom Tomcia Niedowiarka. Jeden z wielu na jakie Lawrence cierpiała przewlekle.

Obejrzała sobie zwłoki dwóch młodych kobiet. Rebeca Green i Amanda Sungh. Wiek: 19 i 20 lat, szczupła budowa ciała, niebrzydkie chyba. Obecnie nieco traciły na urodzie przez niezdrowy odcień cery i podłużny szew ciągnący się od pępka aż po mostek. Mocno pokaleczone, torturowane zapewne. Ciała naznaczone krwawymi rytualnymi znakami. Wystarczył jeden rzut oka aby pojąć ich okultystyczną rolę. To był pieprzony bilet lotniczym w jedną stronę podarowany demonowi aby odwiedził nasz deszczowy londyński kurort. Tyle, że demon nie odebrał zaproszenia. Może nie gustuje w wilgoci i woli stary dobry tropikalny klimat piekiełka?
Lawrence sięgnęła po swoje egzorcystyczne talenty i poszperała w sferze ektoplazmy. Po duchach dziewczyn nie było jednak śladu. Dziwne... Gdzieś się przecież musiały zakotwiczyć. Jeśli nie na miejscu śmierci i nie przy swoim ciele... Pozostawało teren najbardziej im znany. Dom.

* * *

Podczas gdy Ruiz i Triskett bawili się z ghoulem oni musieli odwalić trochę detektywistycznej papraniny. Nie żeby Lawrence miała na co narzekać. Lubiła gadać z ludźmi. Taka już jej kurewsko towarzyska natura...


Kolejny przystanek – studencki campus. Wszystkie trzy ofiary były w bliskich koleżeńskich relacjach, na domiar razem studiowały i dzieliły pokój w akademiku. Studia na kierunku: „religioznawstwo i gnostycyzm”. Znaczy się dziewczyny na czasie, idące za trendem i wymaganiami rynku.
Bez problemu znaleźli właściwe piętro i pokój. Do niedawna mieszkały w nim dwie denatki z kostnicy plus niejaka Rose Bolton, która rozczłonkowana i owinięta łańcuchami jak bożonarodzeniowa szynka przeżywała obecnie bliskie spotkania trzeciego stopnia z nekromantami Ministerstwa.
Drzwi otworzyła im czwarta współlokatorka, jedyna z owej felernej paczki, która trzymała się jeszcze przy życiu. Dziewczyna prezentowała wysublimowany image z pogranicza mrocznego wizerunku Kinskiego jako Nosferatu skrzyżowanego z groteskowym stylem wokalisty Kiss. Goth style... Tak zdaje się to określają specjaliści od trudnej młodzieży.
Ufarbowane na czarno, postawione w tapir włosy, mocny makijaż i dominująca czerń. Lateksowe spodnie, szpilki, siatkowa bluzka i kolczyki. Stanowczo za dużo kolczyków...

Błysnęli odznakami i zaprosiła ich do środka. Gemma Vaughn, tak się przedstawiła. Cherlała jak gruźlik. A w dłoniach obracała parujący kubek z jakimś ziołowym naparem, jak to na młodą praktykującą wiedźmę przystało. Jeszcze nikt jej nie uświadomił, że trzy jej najlepsze przyjaciółki gryzą ziemię od spodu. Oczywiście Lawrence nie użyła tych słów. Rozmawiała jak zwykle z profesjonalnym chłodnym nastawieniem. Uszczypliwe komentarze i złośliwy ton były zarezerwowane wyłącznie dla przyjaciół.
Brasi gadkę zostawił jej. Przechadzał się po pokoju i niuchał na swój zwierzęcy sposób. A Lawrence zabrała się rzetelnie do przesłuchania.

- Dlaczego im nie towarzyszyłaś zeszłej nocy? - zapytała dla formalności, choć odpowiedź była aż nazbyt oczywista.
- Mam zapalenie płuc. Nie wolno mi wychodzić w domu.
- Ale wiesz co twoje koleżanki zamierzały wczoraj robić?
- Nie wiem – Gemma speszyła się wyraźnie.
- Dobrze, to inaczej. Co zazwyczaj robiły po zajęciach? Miały jakieś... hobby?
- Nie... To znaczy tak... oczywiście, że tak. Mistycyzm, okultyzm, takie tam...
- Takie tam? - powtórzyła za nią Lawrence.
- Wywoływanie duchów, rytuały... - wyjaśniła niechętnie Gemma.
- Zakazane?
- Też. Ale drobiazgi. Nieszkodliwe drobiazgi, na prawdę.
- W porządku. Wierzę ci. Nie jesteś podejrzana - „na razie” mogłaby dodać ale niczemu by to nie służyło. - Po prostu naświetl mi sytuację. Znacie jakieś wampiry?
- Tak – zaplotła nerwowo dłonie. - Znam jednego.
- Jesteś amatorką kłów?
- Sypiam z nim jeśli o to pytasz.
- Ma jakieś imię? Twój... - Lawrence nie mogła znaleźć odpowiedniefo słowa. Banger brzmiało jakoś mało profesjonalnie. - chłopak.
- Kristoff.
- A pozostała trójka? Też lubiła... - tutaj ciężej było znaleźć neutralny odpowiednik - fangbang?
- Pewnie tak. Wilkołaki ponoć też są świetni w te klocki...
- Ponoć – brwi Lawrence poszybowały ku górze i mimowolnie zagapiła się na tyłek należący do krzątającego się w pobliżu Brasi. - Ale interesuje mnie zmarła trójka. Sypiały z wampirami?
- Pewnie tak.
- Pewnie? To były twoje najlepsze przyjaciółki i nie wiesz z kim chodziły do łózka?
Gemma nawet nie ukrywała konsternacji. A CG naciskała.
- Imiona wampirów.
Dziewczyna jeszcze moment się wahała ale w końcu wykrztusiła:
- Kristoff... Udo... I Hammer.
- Poddani barona Kantyka?
- Zgadza się.
- Dziękuję. - Lawrence zanotowała to w podręcznym notatniku. - Chodziłyście na Rewir? Tam się z nimi spotykałyście?
- Najczęściej. W nocnych klubach. „Pot i Krew”. Ale też „Szkarłatny Kielich”, „Słodkie pocałunki”. I w „Rozkoszach”.
- Masz jakieś zdjęcie? Amandy, Rose i Rebecki?
- Tak – Gemma otworzyła jakąś szufladę i wróciła z wysłużoną fotografią. Przedstawiała cztery gothyckie królewny, które mogłyby startować w konkursie na miss domu pogrzebowego. Uroczy kwartet...
- Mogę zatrzymać? - zapytała beznamiętnie CG.
- Proszę, oczywiście.
- Jeszcze jedno. Piłyście ich krew? Wampirów.
Dziewczyna spuściła niewinnie oczy jak dziewica orleańska co dość mocno kolidowało z jej wyrazistym imagem.
- Tak. Piłyśmy.
- No dobrze. A wracając do wczorajszej nocy. Miały iść na Rewir?
- Nie. Chodził im po głowie jakiś rytuał.
- Jaki?
- Nie jestem pewna... To wszystko się zaczęło kiedy Amanda powiedziała o Mythosie. Ponoć tak miał na imię. I odzywał się do niej, no wie pani... w jej głowie.
- Mentalnie.
- Właśnie.
- Widywała się z nim?
- Nie wiem. Amanda... ona się nam nie zwierzała. Była bardziej skryta odkąd Mythos ją wybrał.
- Wybrał do czego?
- Aby przeprowadziła rytuał. On jej dawał wskazówki, wyjaśniał. I miały go wykonać poprzedniej nocy.
- Co dokładnie chciały zrobić?
- Przywołać coś. Coś naprawdę wielkiego.
- Co?
- Nie wiem...
Za dużo było tych „niewiemów”.
Nie wiem” to było zdanie, które widniało na szczycie listy irytujących Lawrence odpowiedzi. Coś w jej wnętrzu skrzywiło się z niesmakiem choć twarz pozostała nieruchoma jak gipsowa maska.
- Gemma, spójrz na mnie.
- Ja naprawdę nie wiem...
- Gemma... Twoje trzy przyjaciółki nie żyją. To poważna sprawa. I ty jesteś w to wplątana, czy tego chcesz czy nie. Tkwisz po uszy w fekaliach. Jeśli nie chcesz pomóc im, pomóż sobie. Co zamierzały wywołać?
Lawrence złamała swoją podstawową życiową zasadę i złapała tamtą za rękę.
- Po prostu to z siebie wykrztuś i damy ci już spokój.
- Śmierć – pisnęła w końcu z rezygnacją – Miały przywołać śmierć!

* * *

Nie dali jej spokoju. Przynajmniej nie od razu. Najpierw przeszukali pokój ale nie znaleźli nic ciekawego. Trochę książek o okultystycznej tematyce ale same znane pozycje, nic zakazanego i wyszukanego. Lawrence omiotła pokój swoim radarem śmierci. Wyczuła duchy, plątaninę ich emocji i echa dawnego życia. Ale po denatkach z cmentarza nie było śladu. Pożegnała się grzecznie i wręczyła Gemmie jedną ze swoich wizytówek. Na wszelki wypadek. Gdyby sobie coś przypomniała lub wydarzyło się coś niepokojącego.

Gdzie wobec tego duchy dwóch zmarłych miłośniczek rytuałów? CG miała wrażenie, że w chwili ich śmierci coś je pożarło. Unicestwiło. Ale to było tylko przeczucie. I jaką anomalią był wobec tego ghoul? Dlaczego duch Rose także nie przestał istnieć? Za mało informacji by budować teorie.

Wrócili do MR-u aby spotkać się zresztą. I podzielić nowymi faktami.
- Niedługo zapadnie noc. Korzystne warunki na małe tete-a-tete z wampirami. Proponuję odwiedzić Rewir, te kluby o których wspomniała Gemma. Spróbować znaleźć trójkę bangersów i wypytać o owego tajemniczego Mythosa. Choć mam wrażenie że o nim akurat nikt nie piśnie nam ani słówka.

Lawrence była zmęczona. Chętnie wróciłaby do domu i walnęła w pielesze ale wampiry pasowało przesłuchać. A noc była ku temu jedyną okazją. Zło nie śpi. A przynajmniej nie w nocy.

Wykonała jeszcze telefon do znajomych z dawnego Wydziału. Studentki „religioznawstwa i gnostycyzmu” miały na sumieniu kilka niewinnych wykroczeń. Nic istotnego w każdym razie. Wampiry zaś były czyste jak łza. Rejestrowane, z przepisowo przydzielonymi kodami. I ich kartoteki były puściutkie jak pieprzona tabula rasa. A Mythos... Według spisów statystycznych taki wampir oczywiście nie istniał.
 
liliel jest offline