Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-09-2010, 11:50   #21
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny



Wyruszyliśmy do Samaris....Każde wyprawienie się w daleką podróż jest pewnego rodzaju śmiercią. Wyjechać, umrzeć, to jedyna droga by poznać co naprawdę jest po drugiej stronie. W mitach zaginionych ludów, mitach, których prawie nikt już teraz nie pamięta, wielcy królowie zmuszeni są do tułaczki pod koniec życia. Utracone księgi umarłych pełne są opisów wędrówki do innego świata. W prymitywnych kulturach zmarłych układa się z nogami ku wyjściu, ależ czyż i my sami nie wkładamy nieboszczyka do trumny w butach?

Uciekamy, czy idziemy do przodu? Schodzimy do podziemnego świata, ku korzeniom, do źródeł? Nurzamy się we własnej podświadomości, wyprawiamy się w wędrówkę do przyczyn swego postępowania, próbujemy go usprawiedliwiać? Czy każda podróż to daremna ucieczka od samego siebie? A może jednak pniemy się w górę, wzlatujemy w egzoteryczne dziedziny zrywając łańcuchy łączące nas z twardą ziemią? Wspinamy się wzdłuż Osi Świata, w niebiańskie strefy których nie zaznają ci, którzy zostają w domu?

Jedna śmierć to jedno odrodzenie. To oczyszczenie i dalszy rozwój duszy. Dusze są wszak podróżnikami, odradzają się w nowych ciałach, dusze transmigrujące, dusze w kołowrocie wcieleń. Metensomatoza nawet, gdy kilka dusz przybywa do jednego ciała...Pozostawiamy za sobą nasz świat, nasze miasto, a nawet jeśli wrócimy na pewno nie będzie ono już takie samo. Nigdy nie jest, bo wszystko jest zmienne. My również, bo podróż odmienia nas w sposób istotny, pozwala spojrzeć na wszystko od zewnątrz. Podobni bogom przyglądamy się z wysoka naszym własnym żywotom, a gdy schodzimy na ziemię okazuje się, że jesteśmy już kimś zupełnie innym.




- Skoro jest pan taki pewien, że COŚ jest poza Samaris, proszę nam przedstawić swoje teorie. Wie pan, ja jestem urodzonym pesymistą...
Słowa kołatały się pod czaszką. Spotkanie przecież dawno się skończyło, ale wspomnienie własnych słów wróciło jak chmara ptaków na nocne spotkanie, jak echo hałasu poczynionego niegdyś w niewiarygodnie wielkim pałacu, powracające po wędrówce i odbiciach od tysięcy ścian, pokojów, pięter.
Poza Samaris? Czy naprawdę tak powiedziałem? W trakcie rozmowy przekonany byłem, że było to “Xhystos”...Teraz jednak wspomnienie mówiło co innego. “Pamięć jest tak ulotna, a historii jest tyle ilu obserwatorów. W dodatku historie te zmieniają się w czasie.” Gdzie to przeczytałem? Nie pamiętam...
Czy istnieje coś poza Samaris?
A co usłyszeli ludzie siedzący przy stole?!







A może to podróż inicjacyjna, pierwszy lub ostatni z etapów adepta które musi on podjąć i przebyć. To gra, bo zawsze towarzyszy jej korzyść i strata. Lub może najważniejsze jest tylko poszukiwanie prawdy, bo każda podróż ku jakiejś dąży, choć nie zawsze odnajduje tę, ku której biegła. Podróż czyni mądrego mędrszym, a głupiego głupszym. Jej trudy wynagradza nam pasja poznania, bowiem mówią usta poety:

,,Prawdziwi podróżnicy to ci tylko, którzy wyruszają aby wyruszyć”.





- Co do całej otoczki wyjazdu zgadzam się z panem. Ale miałem nadzieję, że konkretnie pan wskaże … szpiega. To mocne słowo. Jeśli używa go gentleman to powinien mieć na to dowód. Inaczej wiele osób, jak nie wszyscy przy tym stoliku mogą poczuć się urażeni. Co już na starcie nie wróży pomyślnie naszej wyprawie. A oto nam przecież nie chodzi?
- To również już powiedziałem... Uważam, że lepiej dać się poznać z gorszej strony niż bawić w dyplomację i ugrzecznione formułki równocześnie trzymając w dłoni sztylet. A co do dowodów - liczy pan na to, ze dostarczę dowodów po godzinie obcowania z praktycznie nieznanymi mi wcześniej osobami? Pan mi pochlebia - musiałbym czytać w myślach, ponieważ niektóre osoby nie powiedziały wiele... A czytanie w myślach to bardziej pańska domena niż moja. Rozmowę o ostatniej wystawie w “Le Magnific” mozemy pozostawić na jutro, dzisiaj podejrzewam każdy ma jeszcze jakieś pożegnanie czy inne prywatne rzeczy do załatwienia... Nieprawdaż?
- Oh panie Lexington, jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, spędzającymi miło czas w najlepszym lokalu w Xhystos. Przykro mi ale nie widzę aby ktoś dzierżył sztylet w dłoni. Co najwyższej nóż do mięsa, groźny jedynie dla spożywanej sztuki, której i tak wszystko jedno. – Watkins z uśmiechem spojrzał w kierunku mężczyzny spożywającego dziczyznę. – Ja na nic nie liczę – kontynuował przenosząc wzrok na Lexingtona – tym bardziej jestem daleki w wyrażaniu tak daleko idących osądów.
- Hiperbola inaczej przesadnia – środek stylistyczny polegający na wyolbrzymieniu, przejaskrawieniu cech przedmiotów, osób, zjawisk. Może dotyczyć ilości, rozmiaru, stosunku emocjonalnego, przyczyny, znaczenia lub skutku. Stosowany dla wywarcia mocnego wrażenia, spotęgowania ekspresji. - wyrecytował zupełnie beznamiętnie Armand odszukując odpowiednią definicję w swoim umyśle. Fala bezgranicznego znudzenia i swoistego żalu zalała go całkowicie. Rozmowa przy stoliku straciła cały swój urok; a raczej resztki uroku jaki prezentowała jeszcze przed chwilą.







Ten dzień był dniem chłodnym i ponurym, nad miastem płynęły ciemne okręty chmur jakby to one miały nas zabrać do nieznanego miasta. Tymczasem byliśmy na dole, na przystani elektrycznej miejskiej kolei, która miała nas zawieść ku bramie B. Nad naszymi głowami trzaskał prąd, a my, zanurzeni w gwarze ludzi na stacji sprawdzaliśmy nasze bagaże patrzyliśmy na tych, którzy przyszli się pożegnać.

Korowód postaci, przewijający się przed oczyma jak w historii życia oglądanej w krótkim momencie przed śmiercią. Ojciec, najbliższa rodzina. Paru kolegów z uniwersytetu, chyba bardziej z obowiązku niż chęci. Dzieci... Stary wuj Steve. Owen. Elodie i inni, prawdziwa reprezentacja trupy, gdyby mogli, przyszliby pewnie wszyscy..Tam, za filarem na peronie - czy to Nathan Clark? Nie, tylko się tak wydawało.. Nie przyszedł.

Słowa, uściski, uśmiechy, łzy. Pomocne dłonie przy pakowaniu bagaży do kolejki. Wokół niektórych najbliżsi, wokół innych cały barwny tłumek -jak na odjeździe operowej gwiazdy, skupieni jak ćmy wokół światła, drobna dłoń dotykająca głów i każdej z dłoni z osobna.
Byli też i tacy, których nie żegnał nikt.

Większości z nas nie opuszczało wtedy dziwne wrażenie. Ludzie, którzy nas żegnali, ci sami którzy w ostatnich dniach, którzy jeszcze wczoraj dawali nam do zrozumienia, że ten wyjazd to szaleństwo, odradzali nam go i zaklinali nas płaczem czy groźbami - ci sami ludzie na peronie zapewniali nas wtedy, że wszystko będzie dobrze i uśmiechali się szeroko, żadając obietnic jak najrychlejszego kontaktu zaraz po powrocie. Zmienili się przez jedną noc? A może to my byliśmy już inni...

Nie było tylko Emilie.Nie przyszła, pożegnanie nie powinno zdarzać się dwa razy, mieli je wczoraj, tylko dla siebie. Nie, to kłamstwo. Nie przyszła, bo nic w świecie nie byłoby w stanie zmienić tego, co myślała o tym wyjeździe. Nieobecność ta była jak protest, jak bunt, jak konsekwencja mrocznej obietnicy.

Kolejka ruszyła. Większość z żegnających została, ale niektórzy pojechali z nami najdalej jak mogli, czyli pod samą Bramę. Mimo, że już się znaliśmy z Le Chat Noir, podczas przejazdu pod bramę ograniczyliśmy się do niemal samych powitań - te ostatnie rozmowy należały do jadących z nami jeszcze najbliższych.
- Masz rację, że wyjeżdżasz...- mówił ktoś do kogoś cicho, niemal niedosłyszalnie - W Xhystos można się udusić...
Mimo wszystko od czasu do czasu popatrywaliśmy na siebie. W naszych głowach, niczym wspomnienie ostatniego snu, na widok poznanych wczoraj twarzy pojawiały się obrazy minionego wieczoru, wybrzmiewały jeszcze wypowiedziane w Le Chat Noir słowa.






- Panowie - wstrącił się Vincent - Ten spór jest niepotrzebny. Uważam, że wiedza każdego z nas na temat Samaris jest żadna i nie jest to powód do wstydu. Jak wielu z nas kiedykolwiek opuściło nasze miasto? Ja mogę powiedzieć, ze nigdy. Ale jeden z panów opisał wjazd do Samaris. Przez grzeczność nie zapytałem, dlaczego. Ale teraz chyba warto poruszyć tą kwestię. Bo, z tego co mi wiadomo, nikt kto pojechał do Samaris nie powrócił. Czyżbym miał złe informacje? Panowie? Zależy nam na współpracy, bo w Samaris będziemy zdani jedynie na siebie. Warto zatem zachować się nienagannie. Dysputa - a i owszem, spór - niekoniecznie.

- Zgoda – Watkins spojrzał na Lexingtona – tylko mam wrażenie że zbytnie nadużywanie przejaskrawień z pana strony zaczyna przeradzać się w manipulację. Po co używać słów bez pokrycia?... Przecież wcale się nie spieramy – Maurice przeniósł wzrok na drugiego rozmówce. - Wjazd do Samaris? … Ktoś pytał o wiedzę na temat tego miejsca ... chyba, że się mylę.

Przez nikogo nie zauważony Robert przemknął obok rozmawiających i zajął swoje miejsce. Nalał sobie znów wody do szklanki, poskubał widelcem wyjątkowo okazałe ciastko, które przyniesiono mu na deser i spytał niewinnie:
- Coś mnie ominęło?
Widział doskonale, że mężczyzni o coś się spierają.

- Manipulacja. - stwierdził Lexington jakby odpowiadając na pytanie - Panie Watkins nawet nie śmiałbym... wchodzić z butami do pańskiego salonu.

- Cieszę, że zrozumiał pan wreszcie, iż wyolbrzymienia z pańskiej strony do niczego dobrego nie prowadzą. Wracając do Samaris … myślę że Pani yyy Panna, przepraszam nie zapamiętałem – Watkins zwrócił głowę do olśniewającej Iris Casse – powinna przejąć pieczę nad dokumentem. – Po tych słowach Maurice podniósł ze stołu kopertę z luźną kartką na wierzchu i podał je kobiecie w czerwieni. Kobieta ujęła kopertę w palce, niepewnym ruchem - wydawało się, że zaraz musi nastąpić jedno z dwojga - albo upuści ją jednak na stół, albo zaciśnie dłoń i schowa notę. Jednak chwila ta trwała, jakby Iris zastygła w swoim niezdecydowaniu.





Potem był niekończący się przemysłowy krajobraz, a potem była brama. Brama B. Daleko nad wysokimi murami i przetykającymi je długimi, smukłymi ostro zakończonymi słupami strzelającymi w równych odstępach w niebo, widać było mglisty szary krajobraz odległych pustych wzgórz o łagodnych zboczach. Kolejka nie mogła jechać już dalej. Razem z bagażami ruszyliśmy ku bramie B, jak każdą miejską bramę można było ją przejść tylko pieszo. Rozstawieni tam żołnierze, w swych pozapinanych na wszystkie guzy mundurach, wypolerowanych butach i ze zdobnymi szablami wyglądali jak posągi. Zdawało nam się, jakbyśmy w ogóle dla nich nie istnieli.
Dalej, przez szeroki szklany korytarz, czy może raczej tunel, my, podróżnicy mogliśmy iść już tylko sami. Zanim tam wszyscy weszliśmy, odbyły się ostatnie pożegnania. Ostatnie słowa, bardziej lub mniej skrywane łzy. Wspomnienie płomiennych włosów, ostatniej rozmowy z kimś, kto zgodnie z obietnicą zdążył przybyć. Ci, z którymi nikt nie przyjechał, znikali w korytarzu pierwsi.

Szliśmy przeszklonym tunelem, powoli, pośród wielu obcych nam podróżników. Na ich głowami widzieliśmy już posterunek, przypominający dużą kasę biletową. Między kłębiącymi się ludźmi widać było dalej, jak strażnicy rewidują czasem niektóre osoby. Niektóre z rewidowanych osób nie przechodziły, ale też nie widzieliśmy by wracały. Nadeszła nasza kolej. Po kolei podchodziliśmy do okienka. Po drugiej stronie, za kratami odgradzającymi nas od szarego urzędnika bez wyrazu, oczekiwano na dokumenty, które podawaliśmy przez przeznaczoną do tego celu szczelinę. Pozwolenie na wyjazd znikało bez śladu po drugiej stronie, obejrzane bilety podróżne wracały. Urzędnik nic nie mówił, chyba nawet na nas nie patrzył. Nikt nie zwracał na nas uwagi, nikogo z nas nie zatrzymano, nikogo nawet nie dotknięto. Po drugiej stronie znów zaczynał się szklany tunel, ale tym razem kończył się on szybko i oczom ukazywała się otwarta przestrzeń. Za naszymi plecami było Miasto. Byliśmy za Bramą...

W cieniu strzelistych, gładkich murów było przedpole, stanowiące otwarty teren między właściwym miastem, a drugim pierścieniem murów. Właściwie ten drugi pierścień, widoczny daleko, nie był tak naprawdę murem, a raczej ogrodzeniem - tylko wielką, gęstą konstrukcją metalowych krat. Miał chronić już chyba tylko właściwy dworzec kolejowy i jego pociągi: zabudowania wielkiego dworca, przylegające do niego składy i labirynt znaków stały tu w otwartym, szarym polu - rozrzucone po ponurej wielkiej przestrzeni niczym pozostawione tu przypadkiem zabawki. Piękne konstrukcje Xhystos zostały za właściwymi bramami, to tutaj zobaczyliśmy po raz pierwszy świat zewnętrzny, a może jednak raczej wciąż mechaniczne podbrzusze miasta - odarty już z wydumanego piękna świat surowej magmy metalu, pyłu i buchającej pary. Wzdłuż ogrodzenia i po ziemi pełzały niekończące się, przerdzewiałe grube rury. Wszystko to, razem z metalowym przejściem biegnącym jak wielki most metr nad ziemią, na którym dudniły nasze buty, znikało pod zadaszeniami dworca. Gdy weszliśmy do środka, poczuliśmy że jest to ostatnia rzecz, która łączy świat zewnętrzny z miastem. Wspaniały budynek, wsparty na ogromnych filarach, w wyższych partiach przeszklony, a mimo to mroczny - miał zarówno cechy architektury Xhystos, ale jednocześnie w wielu miejscach manifestował już tę nie widywaną bez okrycia w mieście surowość maszyny. Czekający na nas parowy pociąg był właśnie taki jak cały dworzec - mimo zdobnych detali i wyszukanego, eleganckiego wnętrza, mimo elegancko ubranej i grzecznej obsługi - mimo wszystko przed oczyma i tak stawała budząca respekt,, buchająca dymem machina-potwór zatrważająca człowieka swą dziwną potęgą, wielkością i nieludzką drzemiącą w sobie energią.










– Proszę mi wybaczyć, że wybrałem Panią na powiernicę naszej wyprawy, ale wyczuwam w Pani siłę mogącą zjednoczyć pozostałych członków ekspedycji. Mnie jak widać to się nie udaje. - po tych słowach Maurice Watkins podniósł się z zajmowanego miejsca. - Niestety czas tak szybko upływa. Będę musiał się już z państwem pożegnać. A więc do jutra. Dobrej nocy wszystkim życzę. - Watkins ukłonił się i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu drogi powrotnej. Szybko z pomocą pojawił się ktoś z obsługi i odprowadził profesora do wyjścia.

- Profesorze Watkins, pan mnie albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć - szkoda, że miałem o panu tak wysokie mniemanie - powiedział Lexington, kiedy mężczyzna znikał w cieniach sali - Tą zagadkę pozostawię sobie na ranek...

Vincent tylko czekał na taka okazję. W sumie nie opuścił sali pierwszy. Odczekał stosowny moment, by nie wyglądało, że wychodzi zaraz po Watkinsie. Potem pożegnał się grzecznie, najpierw z damą a potem z resztą panów.
- Dziękuję za ten wieczór i do zobaczenia rankiem przy bramie B.
Potem zamówioną przez obsługę dorożką wrócił do domu. W końcu.

Siłę mogącą zjednoczyć wyprawę... Dziwne słowa, ale sam Watkins też był specyficzny...
- Wygląda na to, że zostaliśmy tu sami - mam nadzieję, że Pani dobrze się czuje, przez cały czas Pani milczała... - Robert zwrócił się do kobiety.





Siedział w przedziale już długo, ale nie przeszkadzało mu to. Podobnie jak niektórzy podróżni, z dworcowych ławek obserwował już świt przez szyby, rozlewający swe piękne barwy na brudnym niebie. Gdy tylko podstawiono pociąg, zajął miejsce w przedziale i wyciągnął swą ulubioną książkę.
Co jakiś czas wyglądał na korytarz pociągu, gdzie stała ta dziwnie zachowująca się kobieta. Podobnie jak on, musiała dotrzeć na dworzec już nocą - widział ją przelotnie na jednej z dworcowych ławek. Do wagonu weszli mniej więcej w jednym czasie, a jednak ona nie zajęła żadnego miejsca, tylko chodziła nerwowo po korytarzach.
Zapomniał o niej, pogrążając się w lekturze. Odłożył książkę dopiero, gdy na dworzec zaczęli wlewać się podróżni z Bramy B, podróżni których przywiózł pierwszy poranny kurs kolejki elektrycznej. Obserwował ludzi przez okno przedziału, nie zdejmując okularów. Było ich wielu, wśród gwaru szukali swoich wagonów i kierowali dworcowych bagażowych do ładowania swoich bagaży. Tę ciekawą obserwację przerwało dopiero pojawienie się dziewczyny w jego przedziale. Tej samej, którą widział już rano na peronie.

Mężczyźnie wypadało się przedstawić i przywitać damę, zrobił to zdawkowo, ale wtedy po raz pierwszy pomyślał, że ona wygląda jakby dopiero co się obudziła. Zareagowała jedynie rozmytym spojrzeniem i poruszeniem ust, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Usiadła po prostu naprzeciw i wyglądała przez okno, unosząc wzrok ku wysokim sklepieniom dworcowego zadaszenia.
Jej cichość, dziwny spokój i tajemniczość nie przeszkadzała mu, wręcz przeciwnie. Wrócił do lektury. W pewnym momencie jego wzrok padł na przedramiona kobiety siedzącej po przeciwległej stronie przedziału. Czy wydawało mu się, czy też były na nich jakieś napisy? Tak, na pewno były. Może nawet udałoby się je odczytać...
Czy dobrze widział...? Ta nazwa to chyba...

W pewnym momencie jakby sobie o czymś przypomniała. Zerwała się i wodząc dookoła uważnym, ale nieco jakby wystraszonym spojrzeniem wybiegła z przedziału. Wyjrzał za nią, na tyle szybko by zauważyć, że kobieta wyskakuje ze wciąż stojącego na peronie pociągu. Co się stało? Zrezygnowała z podróży?

Nie poruszył się. Siedział i zastanawiał się długo. Otwarta książka, teraz chwilowo porzucona, leżała mu na kolanach. Z odrętwienia wyrwały go dopiero przenikliwy gwizd, nawoływania pracowników dworca i narastające w uszach huki, syki i pomruki rozbuchanej coraz bardziej machinerii, w której środku się znajdował. Trudno było orzec, czy drżenie całego ciała pasażera wynikało z tego, że cały ten wielki potwór właśnie ruszał, czy też nie.




Mechaniczna bestia, jak na nią przystało, z sykiem i w obłokach gęstej pary, odjechała punktualnie, wioząc nas w swoim brzuchu w nieznane, razem z innymi nieznanymi nam pasażerami. Z echem miarowego stukotu jej wielkich kół przejechaliśmy przez ostatnią bramę metalowego ogrodzenia i wspaniałe Xhystos zaczęło powoli zanikać za naszymi plecami, najpierw potężne i sięgające nieba tak jak je pamiętaliśmy, a z każdą chwilą coraz bardziej przypominające mglisty pustynny miraż. Nawet i on w końcu zniknął.

Wtedy naprawdę poczuliśmy, że jesteśmy poza miastem. Jak gdybyśmy niepostrzeżenie przenieśli się do jakiegoś innego snu, już sam krajobraz za oknami nie był krajobrazem świata, który znaliśmy. Przede wszystkim nie był on ograniczony architekturą, dla osób mieszkających całe życie w Xhystos wiejąca zewsząd niesamowita, nieskończona, szara pustka otwartej przestrzeni była czymś conajmniej niepokojącym. A przecież nie była ona jeszcze tutaj zupełna - pociąg mknął przez tak zwane przedmieścia.





Kim była ta postać jak ze snu? Dlaczego została na dworcu? A może jednak jeszcze wsiadła? Czy naprawdę ją widziałem? Zastanawiał się wsłuchany w miarowy stukot kół, obserwując przesuwający się krajobraz za oknem. W bladym odbłysku okiennej szyby dostrzegł, że ktoś się ku niemu nachyla. Odwrócił głowę, w ostatniej chwili by dostrzec tego kogoś, zanim jeszcze zadał on mu pierwsze pytanie. Dostrzec i rozpoznać.
- Doktorze Bowman! Pan tutaj? Jaki ten świat jest mały... - uśmiechał się do niego znajomy mu, elegancki mężczyzna. - Czy można się przysiąść?





Gdy mieszkało się za murem, słowo “przedmieścia Xhystos” rysowało człowiekowi przed oczyma jakieś ubogie ludzkie siedliska. Rzeczywistość była odmienna, od tego co nam mówiono. Teraz, za oknami przedziałów przesuwało się cmentarzysko, ciągnący się archipelag starych szarych ruin. W małej części kamiennych gruzów, a raczej w większości ponurych szkieletów metalowych rusztowań, przewróconych dziwnych znaków, zapomnianych resztek stacji niewiadomego przeznaczenia czy zrujnowanych do szczętu fabryk. Wszystko to na tle bezkresnej pustej przestrzeni ziemi, gdzie tylko hulał wiatr gnając po tych nieużytkach tumany brudnego pyłu. Na horyzoncie, jak samotne wyspy widać było smętnie sterczące w niebo resztki żelaznych rusztowań jakichś ogromnych budowli, które musiałby niegdyś być szersze niż wieże Xhystos - teraz od ich postrzępionych ostro szczytów odrywały się stada czarnych ptaków. Od czasu do czasu wiedzieliśmy też daleko pozostałości po wielkich drogach, które musiały kiedyś biec nad ziemią wsparte na ogromnych słupach, dziś ich zniszczone metalowe i przerdzewiałe kadłuby pikowały ku ziemi, gdzie kończyły swój żywot zagrzebane niczym statki w dnie morza.

Najgorsze jednak w przedmieściach było to, że widzieliśmy tam ludzi. O ile te szare, nędznie wyglądające i brudne humanoidy w łachmanach nimi były, od czasu do czasu na tym cmentarzysku jak duchy pojawiały się grupki takich postaci. Czy możliwe, że ktoś w tych ruinach żył, mieszkał, rozmnażał się? Nie da się opisać wrażenia, jakie targały nami gdy jedna z takich grup na widok pociągu jak na sygnał puściła za biegiem i przez jakiś czas poruszała się równolegle do torów, jak dzieci pędzące za tramwajem, a po jakimś dopiero czasie odpuściła i została daleko w tyle, odprowadzając pociąg spojrzeniami spod kapturów tych stworzeń..
Na rano mieliśmy być już na Stacji N. Potężna lokomotywa pędziła z łomotem, nabierając jeszcze prędkości i pozostawiając za sobą gęste kłęby pary. Maszynista wyciskał z machiny wszystkie poty. Jak się dowiedzieliśmy od konduktora, przez przedmieścia należało przemieszczać się szybko, bez żadnych postojów. Napady na pociągi nie należały do rzadkości.
 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 05-09-2010 o 11:55.
arm1tage jest offline