Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-09-2010, 08:39   #23
Gob1in
 
Gob1in's Avatar
 
Reputacja: 1 Gob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputacjęGob1in ma wspaniałą reputację
Klinga zazgrzytała o dno puszki, kiedy wydłubywał resztki wołowiny. Ukontentowany otarł wierzchem dłoni usta, nie zwracając uwagi na drobinki konserwy, które "zdobiły" teraz brodę, po czym nabrał powietrza w płuca i beknął.
- Pycha! - mruknął. - Prawie jak w Salamandrze w Vegas... - dodał z rozbawieniem.

"Co by tu dalej?..." - zastanawiał się, chociaż wiedział, czym to się skończy. Przecież nie zajmowałby się taką robotą, gdyby jego własny rozsądek potrafił zapanować nad ciekawością i żądzą... przygody? Nie, w obecnych czasach niewielu szwędało się po świecie dla zabawy, raczej dlatego, żeby unikając kłopotów spróbować zarobić parę gambli tu i tam. To, że Rusty znajdował w tym jednak całkiem sporą dawkę przyjemności można nazwać szczęściem, albo głupotą, jak kto woli.

Wstał wreszcie i zgarnął klamoty ze stołu. Puszkę zostawił - po trosze na przekór niepokojąco "czystemu" wizerunkowi miasta, a po trosze dlatego, żeby sprawdzić, czy ktoś jednak oburzony takim przejawem "wandalizmu" jednak jej nie sprzątnie. To również mogłoby świadczyć, że są dyskretnie obserwowani.
- Ehh... stary paranoik z ciebie... - westchnął, podsumowując swoje zachowanie. Ale nie było niczym dziwnym, zważywszy na to, że nie brał piguł szczęścia już dwa dni. Trzeba oszczędzać, co nie?

Obszedł dom, by po chwili znaleźć się w ogrodzie. Rozejrzał się, po czym podszedł do pomalowanej na zielono ręcznej pompy. Spróbował poruszyć ramieniem, jednak te ledwo drgnęło.
- No żeby cię! Ty zardzewiała zarazo... - uzewnętrznił swój żal. - Że też nie mogli pompy nasmarować, cholery jedne, zamiast tego zamiatania ulic. - Kopnął ze złością w nieposłuszny sprzęt ogrodowy. Na szczęście mocne buty uchroniły go przed kontuzją. - Srał to pies... - dodał ponuro.

Nie mając innego wyjścia wrócił do wnętrza domu i przyjrzał się krytycznie wystawionym na widoku zapasom. Były podejrzane jak w pysk strzelił, a czerwona lampka w głowie Rusty'ego mrugała jak szalona. Nic to, chwycił jedną z plastykowych butelek by obejrzeć ją pod światło. Odkręcił nakrętkę i powąchał zawartość. Niby nic, ale doświadczenie nabyte w ciągu tylu lat na Pustkowiach mówiło mu, że coś tu śmierdzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sprząta całego cholernego miasteczka dla garstki ocalałych mieszkańców. Więcej - nikt nie wystawia żarcia i wody, by byle łajza mogła przyjść i się nachapać. No chyba, że na to właśnie mieszkańcy liczą.
- Żeby się, kurwa, nie przeliczyli... - zamruczał, grzebiąc w plecaku. Po krótkiej chwili do otwartej butelki wpadła tabletka WD-Tabs, kolejny "żółwik" zanurkował w drugiej. Nieco tylko uspokojony mężczyzna zakręcił ponownie butelki i wrzucił je do plecaka. Jeśli tajemniczy "ktosie" nie nafaszerowali wody czymś naprawdę wymyślnym, to o płyny nie musi się martwić w najbliższych dniach. A jeśli jednak, to może chociaż WD-Tabs osłabią działanie toksyn. Szkoda, że nie działa to z potencjalnie skażoną żywnością, no ale nie można mieć wszystkiego. Jeszcze przed wyjściem wyciągnął ze swojego podręcznego skarbca etui ze sztywnego tworzywa sztucznego. W środku znajdowały się małe fiolki z medykamentami - różowa z białym wieczkiem, według koślawego napisu, zawierała perfenazynę a zielona i niebieska pojedyncze tabletki benzodiazepiny i progabidu. Rusty wyciągnął jeden z hermetycznie pakowanych zestawów tubokuraryny, w postaci niedużej, 5ml strzykawki z jedną dawką leku w środku. Wystarczyło otworzyć, zdjąć skuwkę zabezpieczającą igłę, naciągnąć fałd skóry na brzuchu, czy ramieniu, wbić igłę i docisnąć tłoczek do oporu. Po tylu latach brodaty mężczyzna nawet się nie krzywił, kiedy czasami centymetrowa igła zamiast pod skórę wbijała się w mięsień. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do zdrętwiałej twarzy, języka i szyi przez jakiś czas po zażyciu tego leku. Droższe, trudniej dostępne, lecz mniej dokuczliwe w działaniu tabletki starał się zostawiać na czarną godzinę.
- No to po deserku... - rzucił, czując delikatne mrowienie policzków, co było symptomem postępującego paraliżu. Nic to, niedługo minie.

Ruszył wzdłuż ulicy. Naprowadzony przez zdobyczną mapę oraz plan okolicy dotarł do położonego w pewnym odosobnieniu od innych zabudowań centrum sportowego. Przec całą drogę nie dostrzegł żywej duszy. Zupełnie, nawet wliczając w to drobne zwierzęta zwykle towarzyszące osiedlom ludzkim. Wydało mu się całkiem prawdopodobne, że miejscowa fauna nie dała rady promieniowaniu panującemu w Dolinie Verde i zginęła lub wyniosła się w diabły. Albo zmutowała i została wytrzebiona przez niedobitki mieszkańców.

Sam budynek, przy zachowaniu odpowiedniej skali porównawczej, był równie okazały, jak domy Bridgeport. Czyli nieco zbyt duży, nawet jak na potrzeby miejscowych przed holokaustem. W środku pusto, jak wszędzie. No i oczywiście czysto, jak wszędzie. Komu chce się sprzątać wielki gmach centrum rekreacyjnego, do którego pewnie nikt nie zagląda, było zagadką. Było to tak samo niejasne, jak cel, dla którego ktoś to wszystko chce utrzymać w stanie sprzed ponad trzydziestu lat. Dla przyszłych pokoleń? Bzdura. Nie ma przyszłych pokoleń, przynajmniej do czasu zniszczenia Molocha. A ten zimny skurwysyn nie zamierza odpuścić i z pewnością potrwa to kolejne dziesięć, a może dwadzieścia lat. A może to nigdy nie nastąpi. Potrząsnął głową, wracając do rzeczywistości.

Sprawdził pomieszczenia, sale sportowe na piętrach, nawet halę basenu, z którego kiedyś spuszczono wodę. Wszędzie cicho, pusto i... czysto. Nawet cholernego kubka z niedopitą kawą, żadnego papierka po batoniku - nic. Foldery i czasopisma były datowane podobnie, jak gazety z posterunku. Komputery, telefony, kserokopiarki - wszystko to było, jednak bez prądu nie mogło działać. Rusty nie znalazł nigdzie generatorów - chociaż te powinny, o ile w ogóle, znajdować się w podziemiu. Jednak zanim tam zszedł, przeszukał dokładnie biurko portiera, co zaowocowało znalezieniem kieszonkowej latarki z o dziwo działającymi bateriami. Światła nie było zbyt dużo, ale lepsze to, niż po omacku w ciemnościach krążyć. Miał farta.

W pomieszczeniach piwnicznych jego uwagę zwróciły solidne drzwi, zaopatrzone w okienko 20x30cm i zamek szyfrowy. Spojrzenie do środka ujawniło coś w rodzaju poczekalni i, być może, dalszej części pomieszczenia za szklaną ścianą. Nasłuchiwanie z uchem przy drzwiach nie dało żadnych rezultatów. Albo było cicho, albo drzwi skutecznie izolowały wnętrze. Rusty przez chwilę rozważał wybicie szybki łomem, jednak zrezygnował, nie mając pewności, czy po drugiej stronie jest jakaś klamka, czy coś. Zresztą i tak by jej nie dosięgnął. Mógłby również pokusić się o próbę wywołania zwarcia, czy innej awarii zamka, gdyby nie mały problem - w całym budynku nie było prądu, a pomieszczenie rozdzielni elektrycznej nie było wyposażone w generatory. A nawet jeśli by było, to skąd u diabła miał wytrzasnąć paliwo?!

Nie chcąc rozładować baterii latarki, która mogła się przydać później, Rusty zdecydował skończyć eksplorację na dzisiaj i wrócić jutro. Coś w zamkniętym pomieszczeniu było, skoro było zamknięte. I on zamierzał się tego dowiedzieć. Szczególnie, że widniejąca na tabliczce nazwa MAGLev, jak sobie niejasno przypominał, oznaczała jakieś projekty związane z kolejką magnetyczną, której testy zostały zarzucone z powodu Wojny. Czy to zbieżność nazw, czy nie, ale obecność tak oznaczonego pomieszczenia w centrum sportowo-rekreacyjnym była dziwna.
"Do sprawdzenia na jutro"

Wracał do domku z hamakiem i wyjedzoną konserwą na werandzie, kiedy już zaczęło zmierzchać. W sumie, nawet mu to odpowiadało, gdyż postanowił jeszcze coś sprawdzić. Po drodze do centrum sportowego widział dwa domy bez białych kartek na drzwiach. Wtedy nie dostrzegł mieszkańców, ale przecież musieli gdzieś być. Podążył w stronę najbliższego i zwolnił kroku. Mężczyzna na podjeździe sekatorem przycinał niski żywopłot i wydawał się być całkowicie tym pochłonięty. Jednak, gdy Rusty przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, ten spojrzał w jego kierunku, po czym zniknął we wnętrzu domu, nie reagując na podniesioną w pozdrowieniu dłoń pozyskiwacza.
Rusty, nie zajmując się dłużej dziwnymi mieszkańcami (przyjdzie na to czas później...), wrócił do zajmowanego domu.

Plan na następny dzień miał taki: rano chciał odnaleźć tę trójkę z wozem i podzielić się z nimi informacjami na temat centrum sportowego w zamian za tymczasową spółkę. W czwórkę mieli większą szansę na rozwikłanie MAGLevu, a samochód zapewniał możliwość wywiezienia stąd większej ilości fantów, niż targając je na plecach. Wzrośnie też poziom bezpieczeństwa tej operacji, gdyby mieszkańcy jednak coś kombinowali.

Tymczasem jednak - spaaać...
 
__________________
I used to be an adventurer like you, but then I took an arrow to the knee...
Gob1in jest offline