Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-09-2010, 10:54   #11
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Rodzina w przypadku emigrantów scyllijskich była pojęciem względnym. Można było nie być jej członkiem wedle praw ludzkich i boskich nie mając ni grama krwi wspólnej płynącej w żyłach, ani nawet jej śladowej popłuczyny, można też było nie być członkiem rodziny będąc rodzonym bratem. Mimo to więzy rodzinne wśród pochodzących z odległej krainy wygnańców miały znaczenie wielkie. Wszyscy scyllijczycy cenili ją bez wyjątku. Dla wielu innych nacji takie traktowanie i rozumienie więzi stanowiło bardzo często powód do zadumy i wywoływało uszczypliwe komentarze. Scyllijczycy mieli to w dupie żyjąc tak jak i ich ojcowie żyli. I było im z tym dobrze.


Gradsul znało scyllijczyków jak żadne inne miasto w Keolandii. Potężny port, ogromny rynek i płynące ze wszystkich stron do miasta oraz w drugą stronę z miasta wszędzie towary i pieniądze ściągały tu najróżniejszego autoramentu podejrzane indywidua. Nie tylko przecie kupcy i rzemieślnicy w tym oknie na południe kontynentu szukali lepszego jutra. Spośród najróżniejszych bandziorów i moczymord, spośród złodziei, morderców, żebraków, kurew, włamywaczy, łamaczy karków, wykidajłów, oszustów, zbirów i kieszonkowców ferajna scyllijczyków zawsze budziła niezdrową zazdrość. Trzymali się razem i brudy prali wśród swoich. To było duże miasto. Nawet kurewsko duże miasto. Jednak dla wielu było za ciasne. Szczególnie dla takich, którzy zadzierali ze scyllijczykami.


Światek w mieście miał swoją własną hierarchię, swój własny układ zależności, niemal feudalny podział. Były dzielnice rządzone przez klepiących do słońca kilka razy w ciągu dnia modlitwy baklunów, były dzielnice wyniosłych Seulów i Oerdyjczyków, były i takie, gdzie czarnoskórzy Olmowie brutalną siłą wdrażali swe prawa. I były dzielnice, które stały się drugim domem dla rodzin scyllijczyków, których tu, na południe przywiał wiatr zysku. Wszystkie koegzystując koło siebie nacje zazwyczaj znajdowały wspólny język i godziły interesy. Spory i zgrzyty zdarzały się, co było oczywiste, ale nie rzutowały na całości pryncypiów którymi światek hołdował. Na czele których stał jak zwykle pieniądz. Któremu wielkie ruchawki nie służyły nigdy.


Jednak czasem i zgrzytnęło. Jak miało nie zgrzytnąć, skoro nikt nikomu nie wzbraniał wchodzić gdzie się go nie oczekiwało i nie proszono. Jak który wtykał nos w nie swoje sprawy, pchał paluchy do cudzych skrzyń, pak i szkatuł, ruchał cudze baby lub wszczynał burdy na nie swoim terenie, to dostawał prztyczka w nos. Czasami takiego, że aż dupa od niego bolała. Stąd też przyjęło się, że na cudzym terenie guzów się nie szuka, bo i po co. Wszak zawsze można było go znaleźć a nie sposób było wiedzieć, kto dziś z kim i przeciw komu. Zadzierając z obcym można było nieźle wdepnąć. A to z kolei źle służyło zdrowiu. Każdy mądry zbir w Gradsul dbał o zdrowie. Nie każdemu się to jednak udawało…



***



W porcie:


Port cuchnął rybą. Zawsze od zawsze. Jeśli tylko rybą i owocami morza zbyt długo wystawionymi na słońce, nie było źle. Zazwyczaj śmierdział czymś znacznie gorszym. Uchodzące do portowych kanałów kanały ściekowe raczyły okolicę zapachami o których nie śniło się alchemikom. Mieszanki mikstur, które wypluwały tętniące pod brukiem ulicznym miejskie kanały, mogły by o palpitację serca przyprawić nie jednego miłośnika natury, zwłaszcza że nikt się specjalnie nie przejmował tym, że uchodzą wprost do morza. Morze samo dbało o siebie, jako onegdaj bywało. Pchane falą przypływu smrody wtłaczało z powrotem w kanały aż do odpływu. I tak w nieskończoność. Wszystko to w akompaniamencie pijackich marynarskich przyśpiewek, wołań spóźnionych, nie wyzbytych jeszcze z towarów handlarzy, zachęcających pomruków plugawych dziwek, których estetyczny Vittorio nie tknął by nawet końcem miotły, oraz dzwonienia okrętów stojących przy nadbrzeżach tworzyło klimat portu, którego nie sposób było zapomnieć. Vittorio nigdy nie zapomniał. Pamiętał port nawet z czasów, kiedy sam w nim pojawił się po raz pierwszy. Kiedy nie znał go nikt. Teraz było inaczej.


Idąc do doku piętnastego minął kilka grupek mniej lub bardziej zajętych jakimś interesem czarnuchów. Czarnuchów i podróżnych. Czyli tych, którzy pierwsi zostaną oskubani nim minie noc. Portowe nadbrzeże cieszyło się złą sławą a wypasione miejskimi odpadkami, przerośnięte i zmutowane ryby i inne żyjących w lepkich kanałach portowych bestie, nie były w stanie nadążyć ze zjadaniem posiłków, które z dziurą w łopatce czy skręconym karkiem lądowały im przed nosem w ciągu każdej nocy. Port miał swój rytm a Vittorio nie miał zamiaru go zakłócać. Kilkukrotnie odpowiedział na pozdrowienia znajomków, kilkukrotnie zagaił zdawkową, przypadkową pogawędkę. Zmierzał do doku piętnastego niestrudzenie. Wiedział, że musi przyjść o czasie. Od tego zależało wiele.


Vittorio nie spóźniał się niemal nigdy. Precyzyjny w słowach i czynach był również dbały jeśli chodzi o punktualność. Nie lubił i nie cenił ludzi, którzy nie szanowali czasu innych. Brak szacunku zaś nie był pośród wszystkich scyllijczyków mile widziany. Do piętnastego doku przybył ze znacznym wyprzedzeniem czasowym, ale i tak spotkała go przykra niespodzianka. Solidna karaka o wymalowanej na burcie nazwie „Córa Fortuny” stała już zacumowana przy nadbrzeżu a stękający pod ciężarem znoszonych pak tragarze złorzeczyli na czym świat stoi ustawiając nie mały już kopczyk towarów na nadbrzeżu obok pucułowatego kupca nadzorującego wyładunek w asyście kilku zbrojnych. Wychylający się przez burtę marynarz wyglądał zdecydowanie zbyt układnie by móc być byle majtkiem, pewnie był zostawionym dla nadzorowania wyładunku oficerem. O ile takie krypy coś takiego miały. Dla Vittoria jednak był źródłem.


- Ahoj tam na okręcie! – Vittorio wiedział, że wystawia się na marynarski żart, ale niewiele innego przychodziło mu do głowy. Nigdzie na nadbrzeżu nie widział nikogo, kto mógłby wyglądać na gościa Bladego Marco. To zmuszało do szybkiego działania a to z kolei do upraszczania wielu rzeczy.


- Czego tam? Ledwieśmy przypłynęli, więc jeśli w sprawie zaokrętowania, to do kapitana, jutro. Ej! Uważać z tą paką! Panie Furner! To wasi ludzie! Jak coś rozpieprzą, to wasza sprawa. Wasi ludzie, wasz ładunek, wasza strata! – Nadzorujący wyładunek jak widać miał podzielną uwagę i potrafił objąć nią więcej. Mógł być dobrym źródłem.


- Przysłał mnie tu Pan Marco Marconi, po swego przyjaciela, co na tym okręcie miał płynąć…


- Jeśli mówisz o tym ciulu, co z każdym się za łby chciał brać przez całą podróż, to już Se poszedł. Tfu! Zaraza by go!
– nadzorca splunął siarczyście, po czym kontynuował – Trójkę ludzi pobił w czasie podróży. Jako ten zwierz. A ledwie dwa tygodnie na okręcie! Jak tylkośmy do portu wpłynęli już dał drapaka i zaraz na nadbrzeżu dał po ryju jakiemuś czarnemu. Potem jednak poszli stąd wspólnie, jakby się uładzili, aby sparszał dziad sakramencki! Uwaga z tym do kurwy! Panie Furner, wy se paki psowajcie, ale za okręt ja odpowiadam i wam do rachunku doliczę!


- Panie Haba, niechajcie. Nic nie popsute, zwyczajnie stukło aby ino!


- Ja wam stuknę, ja wam stuknę.


- Nie widzieliście gdzie poszedł?
– zapytał zdenerwowany już Vitto. Fakt, że podróżny udał się gdzieś z jakmiś Olmami czy Touv źle wróżył. Podróżnemu. Jeśli miał przy sobie kasę można było robić zakłady w którym doku w tej chwili już pływa.


- A chyba mówili coś, że do „Rybki” pić idą. Alem nie słuchał. Jeden z tych czarnych się chyba Kula zwał. O niego rozpytajcie. Kurwa! Patrzcie jak tę skrzynię niesiecie. Lampe strzaskali ciule niemyte!


Vittorio nie słuchał dalej. Nie miał na to czasu. Do „Rybki” miał ledwie kilkaset kroków a spieszyć się trzeba było. „Rybka” cieszyła się bowiem złą sławą miejsca, gdzie na jeden metr przypada dwóch pijanych marynarzy, trzech złodziei i dziwka. A gdzie jedna baba na pięciu, tam zawsze dojść może do czegoś jeszcze.


Wiódł go pijacki gwar i brzęk kufli. Szczęśliwie jeszcze jasno było, ale i tak musiał dwukrotnie przyspieszać, by pozbyć się zbyt natarczywych spojrzeń grupek stojących w zaułkach, czarnoskórych „tragarzy”. Do „Rybki” wszedł chyłkiem, nie zależało mu na „wejściu”. To był zupełnie inny niż ich oberża lokal. Biesiadna cuchnęła rybą na milę, nie mogło zresztą być inaczej, skoro na wielkich patelniach smażyły się morskie frykasy podawane na bieżąco, pod zagryzkę do lanego do drewnianych kubków grogu. Uwijające się pośród marynarskiej braci dziewki krasne i dorodne miały i na czym usiąść i czym oddychać. I czym przypieprzyć o czym przekonywał się niejeden smakosz płci niewieściej zbyt wygłodzony i zbyt biedny by poczekać czy zapłacić. Pito zaś wszędzie. Na siedząco, na stojąco i na leżąco. A że gwarne rozmowy od czasu do czasu przechodziły w równie gwarne mordobicia, nie przeszkadzało nikomu. „Rybka” cieszyła się zasłużoną sławą mordowni. Fakt, że właśnie tu miał wylądować gość Bladego Marco, był uwieńczeniem pecha, jaki dziś spotkał Scallonich…



***


W oberży:


Jak co wieczór było gwarno. Oberża cieszyła się stałą klientelą, której odpowiadała atmosfera lokalu Scallonich do tego stopnia, że nawiedzali ją najmniej kilkukrotnie w ciągu tygodnia. Napychając kieszenie Scallonich całkiem przyzwoitymi zyskami. Jednak nawet tych było by mało, by spłacić dług. Dług, który rósł w tempie astronomicznym. Odsetki, odsetki od odsetek i opłaty dodatkowe. Kapitału w ten sposób nie dało by się spłacić. No, chyba że na sposób, który urodził się w głowach braci Scalloni. To jednak była ryzykowna, jeśli nie najbardziej ryzykowna gra, w jaką kiedykolwiek w życiu zagrali. Znacznie bezpieczniej można było by zarabiać prowadząc oberżę. Choć i to pewnym nie było. Jak pokazywały czasem huczne zabawy w oberży Braci Scalloni. Jak pokazać miał i ten wieczór…


Początkowo nie wydawało się, by miały pojawić się jakiekolwiek problemy. Pito jak zwykle, nie bawiono się zbyt głośno a nawet i dziewek wszetecznych nie było na tyle, by o nie mógł powstać jakikolwiek spór. Kilku krasnoludów swoim zwyczajem gaworzyło po swojemu po barbarzyńsku przekrzykując się w niezrozumiałym zupełnie dla ludzi języku. Kilku kupców dyskutowało o cenach transferowych zbóż w ostatnim kwartale a kilkunastu rzemieślników plotło o wszystkim od żony jednego poczynając po tajnikach szewstwa kończąc. Wieczór jak co wieczór.


Do czasu.


Pojawienie się szlachty zwykle oznaczało kłopoty. Panowie mieli ten przykry zwyczaj, że wydawało im się, że są kimś lepszym, niźli wszyscy inni ludzie. I tak też chcieli być traktowani. Najgorszym jednak typem szlachty byli ci, których albo niedawno pasowano, albo też którym na łeb spadała jaka fortuna. Choć ta ostatnia plaga była czymś z czym bracia Scalloni potrafili się uporać. Każdy jednak przypadek wymagał indywidualnej oceny i czasu. Czasu jednak nie było, kiedy stojący w progu oberży, podpity nielicho już młodzik, odziany w aksamity z okraszonym pięknym klejnotem kołpakiem kryjącym modnie przyciętą szczecinę blond włosków, wykrzyknął na całe gardło ku uciesze czwórki swoich kompanów, nie mniej niż on strojnych i nie mniej wypitych.


- Wszyscy stąd wypierdalać! Jakem baron Burgo, kupuję tę budę!


Może i zabrzmiało to jak żart, może i niejednego rozśmieszyło, zwłaszcza gdy młodzik po tej szumnej deklaracji wyrzygał się krasnoludom siedzącym przy stole na karty, jednak byli i tacy, którym dowcip wydał się średni.


Wśród tych, którzy nie okazywali nadmiernego poczucia humoru przodowała piątka krasnoludów, których ponure wejrzenia zdały się sięgać trzewi gór spod których owe pokurcze musiały wypełznąć.


- Wy kurduple możecie zostać… - wielkopańskim gestem młodzik skinął na krasnoludów a jego kompani już się rozsiadali za jednym ze stołów przeganiając dwójkę kupców kopniakami. Młodzik biorąc spojrzenia krasnoludów za brak zrozumienia pospieszył z wyjaśnieniem - … trzeba tu posprzątać…



***



Gdzieś:


Vencarlo zważył sakiewkę, jak czynił to zawsze, po czym wejrzał za okno, jakby wahając się, czy rzec coś jeszcze, czy nie. Lorenzo znał go zbyt dobrze, by nie widzieć, że coś go gryzie. Jednak nie naciskał. Wiedział, że setnik prędzej czy później sam pęknie. Okazało się, że nie mylił się i tym razem.


- U was wszystko po staremu? – zagaił w końcu. Lorenzo domyślił się, że nie pyta o żonę i dzieci. Pokiwał głową potakująco uznając, że nie ma co wprowadzać go w ostatnie problemu rodzinne.


- A co?


- A nic, różnie mówią. Podobno na mieście ostatnio ruchawka. Myślałem, że coś wiesz.


- No obiło się mi o uszy, ale to u innych. U nas spokój.


- Na razie. Mówi się, że w mieście nowe porządki ktoś chce wprowadzić. Uważaj na siebie Lorenzo.



W głosie Vencarlo słychać było prawdziwą, nieskrywaną troskę. To zaś oznaczało, że sprawa jest poważna.


- Czemu ja?


- Wszyscy powinni uważać. Wiesz jak jest. jeden się przeziębi, drugi wpadnie pod rozpędzony wóz. Ani się obejrzysz a już sam jak palec zostajesz. Nie uwierzysz, ale z tych co ze mną służbę zaczęli ostało się ledwie pięciu…


- Do wojska poszli, lepiej tam płacą.


- No, tylko tam większe przeciągi. Łatwiej się śmiertelnie zaziębić. Teraz w mieście też ma być o to łatwo. Uważaj Lorenzo i powiedz swoim, by uważali. Ciepło ma być, ale przeciągi będą większe. Ponoć śmieci ma to z miasta wymieść. Nie zazięb się. Szkoda by było…



Lorenzo skinął głową w podzięce. Za dobre słowo. Mało kto w tych czasach dbał o swoich znajomków tak jak Vencarlo. Między innymi za to tak bardzo Lorenzo go cenił…



.
 
Bielon jest offline