Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 06-09-2010, 10:54   #11
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Rodzina w przypadku emigrantów scyllijskich była pojęciem względnym. Można było nie być jej członkiem wedle praw ludzkich i boskich nie mając ni grama krwi wspólnej płynącej w żyłach, ani nawet jej śladowej popłuczyny, można też było nie być członkiem rodziny będąc rodzonym bratem. Mimo to więzy rodzinne wśród pochodzących z odległej krainy wygnańców miały znaczenie wielkie. Wszyscy scyllijczycy cenili ją bez wyjątku. Dla wielu innych nacji takie traktowanie i rozumienie więzi stanowiło bardzo często powód do zadumy i wywoływało uszczypliwe komentarze. Scyllijczycy mieli to w dupie żyjąc tak jak i ich ojcowie żyli. I było im z tym dobrze.


Gradsul znało scyllijczyków jak żadne inne miasto w Keolandii. Potężny port, ogromny rynek i płynące ze wszystkich stron do miasta oraz w drugą stronę z miasta wszędzie towary i pieniądze ściągały tu najróżniejszego autoramentu podejrzane indywidua. Nie tylko przecie kupcy i rzemieślnicy w tym oknie na południe kontynentu szukali lepszego jutra. Spośród najróżniejszych bandziorów i moczymord, spośród złodziei, morderców, żebraków, kurew, włamywaczy, łamaczy karków, wykidajłów, oszustów, zbirów i kieszonkowców ferajna scyllijczyków zawsze budziła niezdrową zazdrość. Trzymali się razem i brudy prali wśród swoich. To było duże miasto. Nawet kurewsko duże miasto. Jednak dla wielu było za ciasne. Szczególnie dla takich, którzy zadzierali ze scyllijczykami.


Światek w mieście miał swoją własną hierarchię, swój własny układ zależności, niemal feudalny podział. Były dzielnice rządzone przez klepiących do słońca kilka razy w ciągu dnia modlitwy baklunów, były dzielnice wyniosłych Seulów i Oerdyjczyków, były i takie, gdzie czarnoskórzy Olmowie brutalną siłą wdrażali swe prawa. I były dzielnice, które stały się drugim domem dla rodzin scyllijczyków, których tu, na południe przywiał wiatr zysku. Wszystkie koegzystując koło siebie nacje zazwyczaj znajdowały wspólny język i godziły interesy. Spory i zgrzyty zdarzały się, co było oczywiste, ale nie rzutowały na całości pryncypiów którymi światek hołdował. Na czele których stał jak zwykle pieniądz. Któremu wielkie ruchawki nie służyły nigdy.


Jednak czasem i zgrzytnęło. Jak miało nie zgrzytnąć, skoro nikt nikomu nie wzbraniał wchodzić gdzie się go nie oczekiwało i nie proszono. Jak który wtykał nos w nie swoje sprawy, pchał paluchy do cudzych skrzyń, pak i szkatuł, ruchał cudze baby lub wszczynał burdy na nie swoim terenie, to dostawał prztyczka w nos. Czasami takiego, że aż dupa od niego bolała. Stąd też przyjęło się, że na cudzym terenie guzów się nie szuka, bo i po co. Wszak zawsze można było go znaleźć a nie sposób było wiedzieć, kto dziś z kim i przeciw komu. Zadzierając z obcym można było nieźle wdepnąć. A to z kolei źle służyło zdrowiu. Każdy mądry zbir w Gradsul dbał o zdrowie. Nie każdemu się to jednak udawało…



***



W porcie:


Port cuchnął rybą. Zawsze od zawsze. Jeśli tylko rybą i owocami morza zbyt długo wystawionymi na słońce, nie było źle. Zazwyczaj śmierdział czymś znacznie gorszym. Uchodzące do portowych kanałów kanały ściekowe raczyły okolicę zapachami o których nie śniło się alchemikom. Mieszanki mikstur, które wypluwały tętniące pod brukiem ulicznym miejskie kanały, mogły by o palpitację serca przyprawić nie jednego miłośnika natury, zwłaszcza że nikt się specjalnie nie przejmował tym, że uchodzą wprost do morza. Morze samo dbało o siebie, jako onegdaj bywało. Pchane falą przypływu smrody wtłaczało z powrotem w kanały aż do odpływu. I tak w nieskończoność. Wszystko to w akompaniamencie pijackich marynarskich przyśpiewek, wołań spóźnionych, nie wyzbytych jeszcze z towarów handlarzy, zachęcających pomruków plugawych dziwek, których estetyczny Vittorio nie tknął by nawet końcem miotły, oraz dzwonienia okrętów stojących przy nadbrzeżach tworzyło klimat portu, którego nie sposób było zapomnieć. Vittorio nigdy nie zapomniał. Pamiętał port nawet z czasów, kiedy sam w nim pojawił się po raz pierwszy. Kiedy nie znał go nikt. Teraz było inaczej.


Idąc do doku piętnastego minął kilka grupek mniej lub bardziej zajętych jakimś interesem czarnuchów. Czarnuchów i podróżnych. Czyli tych, którzy pierwsi zostaną oskubani nim minie noc. Portowe nadbrzeże cieszyło się złą sławą a wypasione miejskimi odpadkami, przerośnięte i zmutowane ryby i inne żyjących w lepkich kanałach portowych bestie, nie były w stanie nadążyć ze zjadaniem posiłków, które z dziurą w łopatce czy skręconym karkiem lądowały im przed nosem w ciągu każdej nocy. Port miał swój rytm a Vittorio nie miał zamiaru go zakłócać. Kilkukrotnie odpowiedział na pozdrowienia znajomków, kilkukrotnie zagaił zdawkową, przypadkową pogawędkę. Zmierzał do doku piętnastego niestrudzenie. Wiedział, że musi przyjść o czasie. Od tego zależało wiele.


Vittorio nie spóźniał się niemal nigdy. Precyzyjny w słowach i czynach był również dbały jeśli chodzi o punktualność. Nie lubił i nie cenił ludzi, którzy nie szanowali czasu innych. Brak szacunku zaś nie był pośród wszystkich scyllijczyków mile widziany. Do piętnastego doku przybył ze znacznym wyprzedzeniem czasowym, ale i tak spotkała go przykra niespodzianka. Solidna karaka o wymalowanej na burcie nazwie „Córa Fortuny” stała już zacumowana przy nadbrzeżu a stękający pod ciężarem znoszonych pak tragarze złorzeczyli na czym świat stoi ustawiając nie mały już kopczyk towarów na nadbrzeżu obok pucułowatego kupca nadzorującego wyładunek w asyście kilku zbrojnych. Wychylający się przez burtę marynarz wyglądał zdecydowanie zbyt układnie by móc być byle majtkiem, pewnie był zostawionym dla nadzorowania wyładunku oficerem. O ile takie krypy coś takiego miały. Dla Vittoria jednak był źródłem.


- Ahoj tam na okręcie! – Vittorio wiedział, że wystawia się na marynarski żart, ale niewiele innego przychodziło mu do głowy. Nigdzie na nadbrzeżu nie widział nikogo, kto mógłby wyglądać na gościa Bladego Marco. To zmuszało do szybkiego działania a to z kolei do upraszczania wielu rzeczy.


- Czego tam? Ledwieśmy przypłynęli, więc jeśli w sprawie zaokrętowania, to do kapitana, jutro. Ej! Uważać z tą paką! Panie Furner! To wasi ludzie! Jak coś rozpieprzą, to wasza sprawa. Wasi ludzie, wasz ładunek, wasza strata! – Nadzorujący wyładunek jak widać miał podzielną uwagę i potrafił objąć nią więcej. Mógł być dobrym źródłem.


- Przysłał mnie tu Pan Marco Marconi, po swego przyjaciela, co na tym okręcie miał płynąć…


- Jeśli mówisz o tym ciulu, co z każdym się za łby chciał brać przez całą podróż, to już Se poszedł. Tfu! Zaraza by go!
– nadzorca splunął siarczyście, po czym kontynuował – Trójkę ludzi pobił w czasie podróży. Jako ten zwierz. A ledwie dwa tygodnie na okręcie! Jak tylkośmy do portu wpłynęli już dał drapaka i zaraz na nadbrzeżu dał po ryju jakiemuś czarnemu. Potem jednak poszli stąd wspólnie, jakby się uładzili, aby sparszał dziad sakramencki! Uwaga z tym do kurwy! Panie Furner, wy se paki psowajcie, ale za okręt ja odpowiadam i wam do rachunku doliczę!


- Panie Haba, niechajcie. Nic nie popsute, zwyczajnie stukło aby ino!


- Ja wam stuknę, ja wam stuknę.


- Nie widzieliście gdzie poszedł?
– zapytał zdenerwowany już Vitto. Fakt, że podróżny udał się gdzieś z jakmiś Olmami czy Touv źle wróżył. Podróżnemu. Jeśli miał przy sobie kasę można było robić zakłady w którym doku w tej chwili już pływa.


- A chyba mówili coś, że do „Rybki” pić idą. Alem nie słuchał. Jeden z tych czarnych się chyba Kula zwał. O niego rozpytajcie. Kurwa! Patrzcie jak tę skrzynię niesiecie. Lampe strzaskali ciule niemyte!


Vittorio nie słuchał dalej. Nie miał na to czasu. Do „Rybki” miał ledwie kilkaset kroków a spieszyć się trzeba było. „Rybka” cieszyła się bowiem złą sławą miejsca, gdzie na jeden metr przypada dwóch pijanych marynarzy, trzech złodziei i dziwka. A gdzie jedna baba na pięciu, tam zawsze dojść może do czegoś jeszcze.


Wiódł go pijacki gwar i brzęk kufli. Szczęśliwie jeszcze jasno było, ale i tak musiał dwukrotnie przyspieszać, by pozbyć się zbyt natarczywych spojrzeń grupek stojących w zaułkach, czarnoskórych „tragarzy”. Do „Rybki” wszedł chyłkiem, nie zależało mu na „wejściu”. To był zupełnie inny niż ich oberża lokal. Biesiadna cuchnęła rybą na milę, nie mogło zresztą być inaczej, skoro na wielkich patelniach smażyły się morskie frykasy podawane na bieżąco, pod zagryzkę do lanego do drewnianych kubków grogu. Uwijające się pośród marynarskiej braci dziewki krasne i dorodne miały i na czym usiąść i czym oddychać. I czym przypieprzyć o czym przekonywał się niejeden smakosz płci niewieściej zbyt wygłodzony i zbyt biedny by poczekać czy zapłacić. Pito zaś wszędzie. Na siedząco, na stojąco i na leżąco. A że gwarne rozmowy od czasu do czasu przechodziły w równie gwarne mordobicia, nie przeszkadzało nikomu. „Rybka” cieszyła się zasłużoną sławą mordowni. Fakt, że właśnie tu miał wylądować gość Bladego Marco, był uwieńczeniem pecha, jaki dziś spotkał Scallonich…



***


W oberży:


Jak co wieczór było gwarno. Oberża cieszyła się stałą klientelą, której odpowiadała atmosfera lokalu Scallonich do tego stopnia, że nawiedzali ją najmniej kilkukrotnie w ciągu tygodnia. Napychając kieszenie Scallonich całkiem przyzwoitymi zyskami. Jednak nawet tych było by mało, by spłacić dług. Dług, który rósł w tempie astronomicznym. Odsetki, odsetki od odsetek i opłaty dodatkowe. Kapitału w ten sposób nie dało by się spłacić. No, chyba że na sposób, który urodził się w głowach braci Scalloni. To jednak była ryzykowna, jeśli nie najbardziej ryzykowna gra, w jaką kiedykolwiek w życiu zagrali. Znacznie bezpieczniej można było by zarabiać prowadząc oberżę. Choć i to pewnym nie było. Jak pokazywały czasem huczne zabawy w oberży Braci Scalloni. Jak pokazać miał i ten wieczór…


Początkowo nie wydawało się, by miały pojawić się jakiekolwiek problemy. Pito jak zwykle, nie bawiono się zbyt głośno a nawet i dziewek wszetecznych nie było na tyle, by o nie mógł powstać jakikolwiek spór. Kilku krasnoludów swoim zwyczajem gaworzyło po swojemu po barbarzyńsku przekrzykując się w niezrozumiałym zupełnie dla ludzi języku. Kilku kupców dyskutowało o cenach transferowych zbóż w ostatnim kwartale a kilkunastu rzemieślników plotło o wszystkim od żony jednego poczynając po tajnikach szewstwa kończąc. Wieczór jak co wieczór.


Do czasu.


Pojawienie się szlachty zwykle oznaczało kłopoty. Panowie mieli ten przykry zwyczaj, że wydawało im się, że są kimś lepszym, niźli wszyscy inni ludzie. I tak też chcieli być traktowani. Najgorszym jednak typem szlachty byli ci, których albo niedawno pasowano, albo też którym na łeb spadała jaka fortuna. Choć ta ostatnia plaga była czymś z czym bracia Scalloni potrafili się uporać. Każdy jednak przypadek wymagał indywidualnej oceny i czasu. Czasu jednak nie było, kiedy stojący w progu oberży, podpity nielicho już młodzik, odziany w aksamity z okraszonym pięknym klejnotem kołpakiem kryjącym modnie przyciętą szczecinę blond włosków, wykrzyknął na całe gardło ku uciesze czwórki swoich kompanów, nie mniej niż on strojnych i nie mniej wypitych.


- Wszyscy stąd wypierdalać! Jakem baron Burgo, kupuję tę budę!


Może i zabrzmiało to jak żart, może i niejednego rozśmieszyło, zwłaszcza gdy młodzik po tej szumnej deklaracji wyrzygał się krasnoludom siedzącym przy stole na karty, jednak byli i tacy, którym dowcip wydał się średni.


Wśród tych, którzy nie okazywali nadmiernego poczucia humoru przodowała piątka krasnoludów, których ponure wejrzenia zdały się sięgać trzewi gór spod których owe pokurcze musiały wypełznąć.


- Wy kurduple możecie zostać… - wielkopańskim gestem młodzik skinął na krasnoludów a jego kompani już się rozsiadali za jednym ze stołów przeganiając dwójkę kupców kopniakami. Młodzik biorąc spojrzenia krasnoludów za brak zrozumienia pospieszył z wyjaśnieniem - … trzeba tu posprzątać…



***



Gdzieś:


Vencarlo zważył sakiewkę, jak czynił to zawsze, po czym wejrzał za okno, jakby wahając się, czy rzec coś jeszcze, czy nie. Lorenzo znał go zbyt dobrze, by nie widzieć, że coś go gryzie. Jednak nie naciskał. Wiedział, że setnik prędzej czy później sam pęknie. Okazało się, że nie mylił się i tym razem.


- U was wszystko po staremu? – zagaił w końcu. Lorenzo domyślił się, że nie pyta o żonę i dzieci. Pokiwał głową potakująco uznając, że nie ma co wprowadzać go w ostatnie problemu rodzinne.


- A co?


- A nic, różnie mówią. Podobno na mieście ostatnio ruchawka. Myślałem, że coś wiesz.


- No obiło się mi o uszy, ale to u innych. U nas spokój.


- Na razie. Mówi się, że w mieście nowe porządki ktoś chce wprowadzić. Uważaj na siebie Lorenzo.



W głosie Vencarlo słychać było prawdziwą, nieskrywaną troskę. To zaś oznaczało, że sprawa jest poważna.


- Czemu ja?


- Wszyscy powinni uważać. Wiesz jak jest. jeden się przeziębi, drugi wpadnie pod rozpędzony wóz. Ani się obejrzysz a już sam jak palec zostajesz. Nie uwierzysz, ale z tych co ze mną służbę zaczęli ostało się ledwie pięciu…


- Do wojska poszli, lepiej tam płacą.


- No, tylko tam większe przeciągi. Łatwiej się śmiertelnie zaziębić. Teraz w mieście też ma być o to łatwo. Uważaj Lorenzo i powiedz swoim, by uważali. Ciepło ma być, ale przeciągi będą większe. Ponoć śmieci ma to z miasta wymieść. Nie zazięb się. Szkoda by było…



Lorenzo skinął głową w podzięce. Za dobre słowo. Mało kto w tych czasach dbał o swoich znajomków tak jak Vencarlo. Między innymi za to tak bardzo Lorenzo go cenił…



.
 
Bielon jest offline  
Stary 06-09-2010, 17:17   #12
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Domenico Scaloni

Przyzwalająco machnął ręką do Mikiego.
- Pamiętaj, na ulicy rozkazuje Vittorio i masz wypełniać jego polecenia co do joty, jasne? No, idź już.

Po odprowadzeniu syna do jego matki i wysłuchaniu jej napomnienia o kupnie małemu nowych butów, na co Vincenzo zareagował prychnięciem i błyskawiczną dematerializacją, a Domenico obietnicą przekazania funduszy na ten jakże szczytny i niecierpiący zwłoki cel, wrócił do kuchni, by przygotować swoje królestwo na cowieczorne oblężenie.

Zrobił sobie właśnie chwilę przerwy i stał za barem, popijając piwo z kufla, gdy do lokalu wpadł pijany nowobogacki z obowiązkowymi fagasami wiszącymi u sakiewki.
Widząc zamieszanie, jakie na wstępie wywołał i coraz paskudniejsze grymasy na twarzach krasnoludów, szybko zainterweniował.
- Panowie, piwo na koszt firmy dla was. - mruknął, zbliżywszy się do stołu nieludzi. - I zapraszam do czystszego stołu. - dodał, wskazując na mebel dokładnie po drugiej stronie sali. Mimo, że były inne wolne. Bliżej.
Krasnoludy powarczały przez chwilę w swoim gardłowym języku, po czym skorzystały z oferty Domenica, trafnie odczytując jego intencje.
Załatwiwszy z nimi sprawę, osobiście ruszył obsłużyć szlachetkę i jego przydupasów.
- Witam szlachetnych panów. - ukłonił się lekko. - Co podać? Jeśli można, polecam specialite de la maison...
- Że co, kurwa? - beknął nuworysz i otarł usta rękawem.
- Specjalność zakładu, znaczy.
- Jeszcze się, kurwa, pytasz? Zawsze biorę to co najlepsze! Dawaj!

Domenico skinął uprzejmie głową i ruszył do kuchni.
- Ejże, garkotłuku! Jeszczem nie skończył!
Wrócił do stołu, przywołując na twarz zawodowy uśmiech.
- Szlachetny pan sobie życzy?
- Wódki!
- złowił znużone nieco spojrzenia swoich włazidupków. - Ale najdroższej! - włazidupki wyraźnie się ożywiły.
- Natychmiast. Zaś co do kupna tego lokalu... - napomknął Scaloni.
- Kupuję! Znaczy, jak tylko zjem i wypiję!
Domenico uśmiechnął się. Gdyby szlachetka był trzeźwiejszy i bardziej roztropny, na ten widok spuściłby z tonu. Ale nie był.

W drodze do kuchni zatrzymał się przy barze.
- Poślij kogoś po Lucę. Niech przyjdzie do kuchni. Zaznacz, że chodzi o pieniądze. - mruknął do Alessia.
Ruszył do swych włości, nucąc wesoło pod nosem.
 
Cohen jest offline  
Stary 06-09-2010, 17:58   #13
 
Marjan's Avatar
 
Reputacja: 1 Marjan jest na bardzo dobrej drodze
Słysząc słowa Pana Domenico pośpieszył w kierunku doku 15.
Miasto jak zwykle hałasowało swoim rytmem. Pachniało swoimi mieszkańcami, tymi który gnili w jego zakamarkach też oczywiście.
Szedł wsłuchując się w rytm miasta. Niektóry mówili ze jest ono ogłuszające, ale inni jak Miki słyszeli jak ono pulsuje, jak miarowe uderzenia serca.
~Ach ten rytm, portowego miasta, cudownie onieśmielający.~
Sprawdził ułożenie krótkiego miecza na plecach, skórzana pochwa była prawie nie widoczna na plecach, a rękojeść miecza znajdowała się tuż koło karku więć mógł ją wyjść błyskawicznie.
Dok 15 przywitał go zapachem ryby i innego morskiego tałatajstwa.
Ze statku o nazwie "Córa Fortuny" nie uśmiechało się szczęście, tragarze pracowali jak mrówki nosząc ładunki.
Miki stanął i rozejrzał się w poszukiwaniu Pana Vittorio, już chciał zacząć iść w kierunku oberży gdy dostrzegł znajomą sylwetkę.
Jak zwykle szedł nienagannym krokiem, zmierzając w kierunku knajpy "Rybka".
Miki poszedł w jego stronę szybki krokiem.
~Dziwne miejsce jeśli chodzi o odbiór kogoś, cholernie niebezpieczne.~
Wszedł tuż za nim do knajpy.
Gdy tylko stanęli z boku powiedział:
-Brat uważa, że mogę się Panu przydać.-Po chwili dodał rozglądając się po knajpie.
Jedna z najgorszych knajp w mieście, w ciągu wieczora jeśli była tylko jedna bójka to oznaczało ze klientów nie było.
-Tutaj jest nasz tajemniczy gość? Widać, że nie zna miasta.-Powiedział kręcąc głową.-Niech pan mówi co robić.-Spojrzał w oczy Pana Vittorio, znał opowieści o nim, a nawet raz sam widział jak pałaszował jakieś mięso, a tamtego dnia nie było dostawy mięsa, tylko jeden szlachcic skrócił swój żywot.
Mikiego to nie obchodziło, wiedział tylko, że musi się przed nim wykazać, w dobrym sensie, a może awansuje w rodzinie i nie będzie musiał mówić per pan do wszystkich.
 
Marjan jest offline  
Stary 06-09-2010, 20:08   #14
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Luigi Batista

Nie było czasu na rozmowy, Pan Vittorio wyszedł po gościa, Miki też gdzieś zniknął, a reszta jak co wieczór rzuciła się w wir pracy.
Kuchta był zajęty wynoszeniem ze spiżarni beczek piwa. Targał baryłki do góry po schodach, potykając się przy tym i przeklinając na cały świat.
Kiedy uznał, że napitku wystarczy na całą noc, ułożył beczki pod ścianą i usiadł na chwilę by złapać oddech. Przyglądał się przez chwilę jak Pan Domenico z gracją porusza się wśród garów. Kiedy zregenerował siły powiedział:
- Panie Domenico! Czy zjawiła się już jakaś potencjalna ofiara? Chcąc spłacić Marconiego musimy zwiększyć tempo. A ukrywał nie będę, że ręce mnie już świerzbią, by zarżnąć jakiegoś bogatego pasibrzucha!
- Kuzynie, jeżeli nie masz co zrobić z rękami, wyżyj się na tym kawałku drobiu - powiedział Domenico wskazując na kaczkę leżącą na blacie - Goście zamówili kaczkę w pomarańczach, bierz się za patroszenie, ja nie mam czasu. Jeszcze nie skończyłem z tą pieczenią baranią. - powiedział z uśmiechem.
Luigi posłusznie wziął się za wyciąganie kaczych bebechów, czekając na odpowiedź na swoje pytanie.
 
Rychter jest offline  
Stary 08-09-2010, 17:04   #15
 
Akwus's Avatar
 
Reputacja: 1 Akwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie cośAkwus ma w sobie coś
Luca Scaloni

Luca spojrzał na brata lekko się uśmiechając - No dobrze Dom, nie twierdzę, że to dobry pomysł, ale muszę przyznać, że coś w tym jest... - pogładził się po podbródku, co zawsze pomagało mu się skoncentrować - A może podpuścić go do podpisania umowy, której nie sposób będzie się mu wypłacić - myślał na głos - Potrzebowalibyśmy świadków, o tych aktualnie w gospodzie nie trudno... - Przeszedł kilka kroków po kuchni kosztując po drodze przygotowywanych właśnie specjałów - Nie możemy tez być zbyt zachłanni, coś w granicach przyzwoitości da się przed palestrą wytłumaczyć odpowiednio przekonując ich, że po prostu zakpiliśmy z nowobogacza, lecz jeśli będziemy chcieli zagrać na prawdę ostro, to czeka nas procesowanie się, a to może być już nie warte świeczki...

Obmyślał tak kolejne warianty zastanawiając się jak najlepiej wyciągnąć ze szlachetki złoto, mogli ryzykować podpuszczając go na na prawdę duże pieniądze, ale Luca miał w głowie zbyt dobrze wyrytą maksymę, iż "chytry dwa razy traci" wolał drobniejsze kroki, przy których nie przyprawiali sobie wrogów, lecz z drugiej strony jeśli ktoś sam się prosił...
 
Akwus jest offline  
Stary 09-09-2010, 08:08   #16
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Vittorio Scaloni

Podobno do wszystkiego się można przyzwyczaić. Do smrodu i wrzasków też. Port właśnie taki był. Śmierdzący i pełen wrzasków. Vittorio się faktycznie przyzwyczaił, co nie oznaczało, że cale to gówno nie raniło jego duszy estety i artysty. Im dłużej przychodziło mu tu żyć, tym bardziej dochodził do wniosku, że ostatni duży pożar, zdarzył się tu stanowczo zbyt dawno temu. Miasto, podobnie jak człowiek, potrzebowało higieny, potrzebowało pozbyć się brudu, smrodu i żyjących na nim pasożytów. Człowieka wystarczało (na ogół) umyć. W przypadku wielkiej aglomeracji, woda nie dawała juz sobie rady z taką ilością plugastwa. Potrzeba było ognia. Oczyszczającego ognia. Idąc miedzy w większości drewnianymi zabudowani portu, Vittorio wyobrażał sobie, jakby mogły wyglądać trawione ogniem. Ulice skąpane w płomieniach, pokraczne budynki walące się do środka, oczyszczając miejsca pod następne. Ludzie wybiegających z płonących domów, niczym żywe pochodnie, prosto w następne morze płomieni. Jego dusza artysty cieszyła się tym widokiem, doceniając jego oczyszczające piękno...

Takimi rozważani umilał sobie drogi do karczmy, nie przestając być przy tym skupiony na swym zadaniu. Tajemniczy przybysz ze wschodu, faktycznie mógł lepiej wybrać pierwszy punkt, na swej trasie zwiedzania miasta. Słowa marynarza o przyszłym gościu Brackiej też dały Scaloniemu do myślenia. Zapowiadało się na to, że nawet jak odnajdzie tego narwańca, to przekonanie go do udania się wraz nim do Brackiej może nastręczyć pewnych trudności. Przynajmniej tradycyjnymi metodami. Rozwiązanie siłowe było ryzykowne i kłopotliwe, bo raz ze groziło uszkodzeniem klienta, dwa, że Vittorio zakładał, że Blady Marco nie zadał sobie tyle trudu, aby sprowadzić na turniej byle łamagę. Ne szczęście brutalna siła nie była jedynym sposobem, jaki miał do dyspozycji.

Przed wejściem do Rybki dogonił go Miki.
- Idź i rozpytaj o naszego gościa i niejakiego Kule. Czarnego, z którym ponoć się tu udał. Pytaj, ale grzecznie. Nie chce tu żadnej burdy czy awantury. Na razie. To było by w złym tonie, wszak nie jesteśmy u siebie. Dowiedz się czego możesz. Ze mną nie każdy będzie chciał gadać a i nie z każdym mi gadać wypada. Tylko bądź czujny i zwracaj na mnie uwagę, bo mogę ci potrzebować, jak się co wyjaśni. Będę przy barze. -
Przekazując Mikiemu czego od niego oczekuje, pościł go przodem do karczmy. Sam wszedł jakiś czas po nim, od razu kierując się do baru.

- Paco jest? –
Zapytał bez zbędnych wstępów barmana, przesuwając monetę po stole. Ten nic nie odpowiedział, tylko zgraną pieniądz i udał się z nim na zaplecze. Wrócił po chwili a zanim pojawiał się szukany przez Vittoria człowiek. Paco miał w Rybce podobny status co Vittorio czy Domenico w Brackiej. Mniej więcej, bo Scaloni nie wchodził w plątanie spowinowaceń i zależności między właścicielami.

- Maestro! Witaj! Twoje ostatnie dzieło było... po prostu brak mi słów! Nigdy nie miałem w ustach czegoś równie... ekscytującego! –
Vittorio uśmiechną się kącikiem ust i skinął mu głową w podzięce. W przeciwieństwie do niego, mógł być pewien, że prawdopodobnie Paco już nigdy nie będzie niczego podobnego smakował. Wszak nie co dzień jada się elfią pierś w rozmarynie.
- Wiesz, Domienico, twój brat... Cóż jego kuchnia jest doskonała, ale... –
Vittorio uciszył go gestem.
- Domenico jest doskonałym... rzemieślnikiem. Każdy docenia jego prace, bo przedniego rzemieślnika nie sposób nie docenić. Jednak by zachwycić się prawdziwą sztuką, trzeba mieć gust wysublimowany i wrażliwy na prawdziwą sztukę. Jak Ty przyjacielu. –
Paco aż się zaczerwienił na pucułowatej twarzy słysząc komplementy.
- Z czym przychodzisz Maestro? Czybyś planował kolejne dzieło? –
- Nie. Nawet artysta musi się czasami zająć doczesnym sprawami. To w sumie dobrze, bo z czegoś wszak trzeba czerpać inspiracje. Szukam kogoś. Człowieka ze wschodu, który przypłynął dziś statkiem. Ponoć jest u Ciebie z niejakim Kulą... Jego też poszukuje. –
- Kuli szukasz, powiadasz. A z jakiego powodu jeśli można spytać? –
- Zgubił coś i chce mu to oddać. –
- Zgubił? –
- Tak. Zupełnie przypadkowo znalazłem jego mieszek. Pełen monet. Chce mu go oddać oczywiście. Tobie zaś, jako pomocnemu w jego odnalezieniu należeć się będzie znaleźne... –
Vittorio uśmiechał się do gospodarza. Paco uśmiechnął się do gościa. Rozumieli się doskonale. Zamienili jeszcze parę słów, po czym Vittorio odszedł parę koków i przywołał gestem myszkującego po Rybce Mikiego.

- Masz. – dyskretnie wręczył kuzynowi pełną sakiewkę, wskazując głową stolik w głębi karczmy. - Nasi przyjaciele. Zostań tu gdzie stoisz. Jak dam ci znak, pokażesz czarnemu sakiewkę. Jeśli po nią przyjdzie, to mu ja dasz, bez słowa. Twoim zadaniem będzie później go dyskretnej śledzić. Nie wierze w przypadki a chce wiedzieć dla kogo robi. Jeśli nie złapie przynęty... to spróbujemy inaczej. –

Vittorio zostawił Mikiego przy barze a sam, z dzbanem grogu ruszył ku stolikowi zajmowanemu przez Kule i jego gościa. Podszedł i ustawiał dzban między mężczyznami i od razu zwrócił się do czarnego.
- Pan Kula, prawda? Mój przyjaciel ma coś, co należy do ciebie –
Vittorio uśmiechnął się i wskazał Kuli stojącego przy barze Mikiego. Ten pozwolił mu dostrzec schowaną pod płaszczem sakiewkę.
- Odbierz ją i zostaw nas samych z mym zamorskim przyjacielem, a odnajdę druga taką, którą też chyba zgubiłeś, prawda? –
 
malahaj jest offline  
Stary 09-09-2010, 14:36   #17
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Chodzenie do kościoła czy przebieranie spoconymi paluchami po modlitewnych paciorkach nie należało wśród familii Scalonich do popularnych zajęć. Nie zdzierali kolan klęcząc przed domowym ołtarzykiem i nigdy jeszcze nie zdarzyło im się nakarmić świątynnej puszki monetami. Nie lizali kleru po jajkach i mieli w dupie to, co na ich temat powiedzą stare dewoty z ich rodzinnej Scylii. Może i nie pasowali do obrazu przykładnego obywatela, jaki wykreowali sobie w pustych łbach miejscy urzędnicy, ale nie byli dzikusami. Nie byli ludźmi bez zasad, pozbawionymi moralności barbarzyńcami wyrwanymi z buszu. Mieli wypracowany przez lata kodeks, którego przestrzegali – bez wyjątków – w każdej życia chwili. Punkt pierwszy mówił, że dla frajerów nie ma litości. Zero litości dla frajerstwa, leszczy trzeba doić ile wlezie. Wyssać z nich wszystko, zostawić same zbielałe kości. Vittorio był w tym temacie bardzo dogmatyczny i zdarzało mu się cokolwiek metaforyczną zasadę wpajać w życie dosłownie. Inni byli bardziej umiarkowani. Grunt, że wszyscy wiedzieli, co oznacza pijana świnia z tytułem barona. Oznacza zysk, czysty zysk. Luca, który miał dobrą głowę do cyferek i innych atramentowych robaczków obliczał już w głowie ile na Burgo zarobi. Sumy były duże, pot występował na zmarszczone czoło. Najstarszy ze Scalonich zaczął coś bazgrać na kawałku pergaminu, kleks za kleksem, motał się w obliczeniach. Alessio i Domenico przebierali z nogi na nogę, niecierpliwili się. Jedni lubili pojedynki z matematycznymi zadaniami, inni woleli lać po mordach. Huk i brzęk, jakiś stukot i wrzask dały tym drugim nadzieję na zażycie odrobiny rozrywki. W trymiga odkleili się od stolika na zapleczu i wpadli do biesiadnej. To nie wyglądało na burdę. W czasie karczemnych rozrób wszyscy lali się ze wszystkimi i po zabawie wystarczyło wymieść na zewnątrz powybijane zęby i zmyć krew szmatą. Tutaj rozrywka przyjęła trochę inną formę. W wyrwanych z zawiasów drzwiach stał muskularny mężczyzna, śniadoskóry, wysoki jak dąb. Tyle tylko można było o nim powiedzieć, bo twarz miał skrytą pod płatami czarnego materiału. Głowa była cała opatulona, spod zwojów kefiji wystawały tylko ślepia. Swoje odzieżowe upodobania dzielił z szóstką innych rozbójników, którzy wtargnęli na salę wymachując maczetami. Opalone, brudnobrązowe ręce wystające spod szat jasno tłumaczyły rodowód gości. Bakluni lub Rhennee, to był pewnik. Jeden tylko, niższy od reszty i z pewnością lubiący coś przekąsić przed snem, był czarny jak heban. Tłusty Touv szefem zgrai chyba nie był, choć poczynał sobie bardzo śmiało. Na wejściu wypalił z samopowtarzalnej kuszy w wykidajłę, znalazł dla kogoś nowe miejsce na rynku pracy. Pechowa kelnerka i jakiś rezun, który wypadł przed resztę krasnoludów też odpadli w przedbiegach, gdy okazało się, że Murzyn nie jest jedynym, który ma inżynieryjne cacko. Domenico wyhamował z trudem, zwalił się na ziemię, przeczołgał metr, kryjąc się za kontuarem. Wycyklinowanie podłogi na nowo chyba było konieczne, bo pociski posłane za don Scalonim równo przeorały posadzkę. Luca został w tyle, uratował dupsko ładując się do schowka na szczotki, łamiąc drzwiczki i półki. Luigi, który usłyszał hałas stanął jak wryty, akurat na linii strzału. Niewiele myśląc dał nura pomiędzy baryłki z miodem, zakopał się wśród worków z mąką, szukając jakiejkolwiek osłony. Alessio też zdążył coś zrobić. Zdążył przełknąć ślinę zanim uderzenie w brzuch nie ścięło go z nóg. Bełt był wpakowany w bebechy po samą lotkę, musiał po drodze nawlec na siebie trochę flaków. Zimno, które przyszło w ślad za trafieniem momentalnie rozlewało się po całym ciele, mrożąc ruchy, wciskając w ziemię.

"Na ziemia! Pizda na ziemia, nie ruszać! Nie rusz!" – Murzyn ryczał wodząc oczami za ewentualnymi bohaterami, którym przyszłaby ochota na harce.
"Pan baron pójdzie z nami" – głos drugiego też miał silny południowy akcent, ale język znał dobrze – "Druhów barona ujebać!"
Trzeźwy jak dziecko, w jednej chwili całkowicie uwolniony spod władzy alkoholu Burgo nawet nie drgnął. Stał jak kamień, tylko glut ściekał mu z nosa, gdy bandyci rzucili się z maczetami rąbać jego kumpli na kawałki. Młodzieńcy osłaniali się przed razami rękoma, kulili się, wślizgiwali pod ławy. Na nic to, ostrza penetrowały kości, kroiły kończyny na plasterki, z chlupotem rozlewały krew ze szpiku, uwolnioną gwałtownie spod pękających głośno skorupek kości. Któryś z majstrów przy sąsiednim stoliku wyrzygał się, zwalił na blat stołu z wybałuszonymi ślepiami.

Burgo nie stawiał oporu, choć na nogach jak z waty człapał wolniutko. Ciągnięty przez dwóch umięśnionych wołów niczym ślimak zostawiał za sobą wilgotne ślady. "Pomocy..." – pisnął w porywie odwagi nim nie zarzucono mu na mordę jakiegoś wora. Coś jakby dama w opałach...

* * * * *

Rozdawanie pieniędzy za darmo była ewidentną próbą wciągnięcia kogoś w gówno. Kula znał tę metodę, sam stosował ją w ciągu ostatniego miesiąca z tuzin razy. Pakował jakieś brzdąkające, ołowiane kulki do woreczka i potrząsał. Wodził paczuszką przed nosem planktonu, łapał drobnicę w swoje sieci. Sam też nie był na szczycie łańcucha pokarmowego, ale znał swoje miejsce w szeregu i wiedział jak je wykorzystać. Miał się za cwaniaka, takiego, który zawsze wypłynie na wierzch, choćby go wrzucili do doku w worku, związanego łańcuchami. Był święcie przekonany, że to, co działa na jego ofiary na niego samego nie zadziała. Zgarnie sakiewkę (może faktycznie będzie w niej złoto, kto wie) i wywinie się z tego cało. Ci amatorzy chcący go wycyckać przejebali na starcie.

"Pewnie. I tak już miałem zmykać" – Touv wyszczerzył śnieżnobiałe zęby do Vittoria, zarzucił piaskową pelerynę na plecy i ruszył ku Mikiemu. Szedł dziarsko, rzucając pozdrowienia na lewo i prawo. Całkiem zmienił zachowanie, gdy zbliżył się do Scyllijczyka na wyciągnięcie ręki. Pochylił się ku niemu, niby to zerkając za ladę o którą obaj się opierali i szepnął...
"Śledzili was od statku. Już tu są, rozejrzyj się dyskretnie" – usta Murzyna poruszały się niemal bezgłośnie, gdy wyciągał zza kontuaru dwie szklaneczki i małą butelkę brandy – "Nie wiem jak udało się Wam zajść za skórę takim ludziom, ale mamy nie lada kłopot".
Ciepły uśmiech i zrozumienie w oczach Mikiego, gdy potakująco kiwał głową były niezłą aktorską kreacją. W środku chłopak czuł się mocno niepewnie, grunt wymykał się Scalonim spod nóg. Dyskretny wzrokowy rekonesans po głównej sali nie napawał nadzieją. Stoły pozajmowane przez ogorzałych, szczeciniastych marynarzy, z których część zarobku szukała łupiąc na morzach kupieckie statki czy sprzedając pechowców na galery trzeba było brać pod uwagę. Te, przy których gaworzyli wesoło lokalni opoje i birbanci też ktoś musiał mieć na oku. Miejscowi dobrze wiedzieli, że pijaczki z doków skręcą kark komu trzeba po cenie promocyjnej. Byle mieć na dalsze chlanie. Usadzone tu i ówdzie karki robić mogły przy rozładunku statków, ale równie dobrze jako żołnierze dla któregoś z lokalnych bossów. A ci zwyklejsi, przeciętniejsi klienci? Jakiś majsterklepka w upaćkanym gliną fartuchu co i rusz spoglądał na opartych o bar mężczyzn. Jego kompan o szczurzej mordeczce, niepozorny jak zerwana u koszuli nitka też wiedział, gdzie się patrzeć.
"Musimy się zwijać i to szybko. Jimmy przy stoliku wszystko powie twojemu kumplowi" – Touv mówił z ustami zatopionymi w naczyniu – "Chodź za mną, póki jest czas".
Murzyn bez słowa odstawił kieliszek, przemknął między stolikami, gdzie toczyła się zażarta gra w kości i zniknął w podsieni.

* * * * *

Vittorio rozgościł się, rozparł wygodnie naprzeciw swego podopiecznego. Miał się nim opiekować, strzec go jak oka w głowie, nie dopuścić, by stała mu się żadna krzywda. I nic nie mógł poradzić na kołaczącą się w głowie myśl, która uparcie powracała. "To przecież to biedne miasto potrzebuje opieki przed tym człowiekiem". Może i racja. Facet nie był oszałamiającego wzrostu, choć sześć stóp miał na pewno. Lekko opalone, muskularne ciało skrywała tylko lniana koszulka bez rękawów i rozdarte poniżej kolan workowate spodnie. Twarz miał pociągłą, nieogoloną, całą niemalże porośniętą kruczoczarnym zarostem, zresztą nieodbiegającym barwą od rozwichrzonych, rosnących we wszystkich kierunkach włosów. Z jasnobrązowych oczu biła pewność siebie, świadomość całkowitej kontroli nad sytuacją. Wyzwania i pewnej drwiny w spojrzeniu Suela też nie dało się zamaskować. No, ale tym co najbardziej rzucało się w oczy spoglądając na sylwetkę wojownika były tatuaże. Cała przebogata mozaika kolorowych tatuaży, wzorów rozlanych od knykci po barki. Te na szyi składały się w jakiś złożony motyw. Można było wnioskować, że poniżej, na skrytych przez ubranie partiach ciała gladiatora kryją się kolejne. Wisienką na torcie były dwie czarne łezki wydziarane pod oczami przybysza. Można było odnieść wrażenie, że to chyba jedyne, z jakimi w życiu miał kontakt.
"Jestem Jimmy. Jimmy z Greyhawk" – wojownik przedstawił się wyciągając dłoń w powitalnym geście – "A ty jesteś od Bladego. No i przeszkodziłeś mi w libacji. Radzę więc, wymyśl coś ciekawego na wieczór. Zaskocz mnie".
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 09-09-2010 o 15:02.
Panicz jest offline  
Stary 09-09-2010, 22:21   #18
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
Luigi Batista

Domenico nie zdążył odpowiedzieć.
Na sali coś się działo, Luigi był ciekaw co tam się dzieje, równocześnie czując niepokój.
~ Co tam się do cholery wyprawia... ~
Wszedł do pomieszczenia, jego oczom ukazała się jatka rodem z opowieści kalekich starców, którzy przesiadywali czasem w karczmie i opowiadali o wielkich, krwawych bitwach. Na ten widok osłupiał. Doszedł do siebie w samą porę, gdy jeden z napastników mierzył do niego z kuszy.
Uchylił się od bełtu, pechowo przeleciał przez beczki lądując miękko na worach z mąką wzbijając w górę białą chmurę.
~ Nigdzie się stąd nie ruszam ~
Kiedy wrzawa ucichła, Luigi wyszedł z kryjówki. Otrzepał się z mąki, kaszląc przy tym głośno. Zbiry wychodziły wlokąc za sobą jakąś grubą rybę.
- Cholera, dziś chyba się nie nachapiemy.
Istotnie, tego wieczoru na nowych gości liczyć raczej nie można. Jeśli wieści o awanturze się rozniosą, karczma może mocno ucierpieć. Rozglądając się po pobojowisku dojrzał martwą kelnerkę.
~ Vincenza. Ciebie też dorwali. Szkoda, miałem nadzieję że może coś z tego będzie. ~
Wzrokiem próbował odszukać krewniaków. Nie widział tylko Alessia.
~ Może jeszcze nie wyszedł z kryjówki.~
Nie miał czasu na poszukiwania, zabrał z zaplecza broń, w biegu zarzucił czarny płaszcz z kapturem. Przemykając przez salę powiedział tylko
- Trzeba sprawdzić co to za goście. Spróbuję ich śledzić.
Po czym wybiegł na zewnątrz.
 
Rychter jest offline  
Stary 10-09-2010, 18:33   #19
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Vittorio Scaloni

Poszło łatwiej niż się spodziewał. Jego nowy znajomy nawet potrafił mówić w cywilizowanym języku. Po opowieściach marynarza Vittorio spodziewał się mniej więcej kogoś w jego guście. Tylko tatuaże były swego rodzaju niespodzianką. Nawet mu się spodobały. Jakby tak go dobrze oprawić, to udało by się zdjąć skórę w nienaruszonym stanie i odpowiednio wyprawić. Stanowiła by całkiem niezły materiał wyjściowy. Vittorio był profesjonalistą w tej dziedzinie, więc obserwując przybysza mimowolnie umieszczał na jego skórze linie szwów i nacięć, tak żeby nie uszkodzić co ładniejszych rysunków. Wyglądał na silnego i dobrze odżywionego. Tak, koniec końców to musiał być całkiem dobry człowiek...

- Zaskoczyć to Cię może tasak w potylicy, albo boląca rzyć po imprezie, której nie pamiętasz. Niczego też ci nie przerywam, jeśli taka twa wola. – odparł Vittorio uprzejmie - Masz racje przysyła mnie Marco. Mam dla Ciebie otwarty kredyt w Brackiej. Nie mów tego gospodarzom, ale podają tam trochę lepsze trunki i żarcie jak tutaj. Dziwki też są nieco czyściejsze. Co do rozrywek zaś, to powiedz czy chcesz pić, pierdolić czy przypierdolić? Czy może wszystko naraz, przyprawione egzotyką i nutką dzikiego szaleństwa? –
Vittorio przyglądał się swemu rozmówcy badawczo. Z oczu i tonu wytatuowanego wojownika biła pewność siebie, ironia i wyzwanie. To dobrze, Vittorio lubił takich. Najprzyjemniej się ich kroiło.
- Tak, to może być coś dla Ciebie... I na pewno będziesz zaskoczony. To będzie jedyne takie doświadczenie w twoim życiu. To co piszesz się? Tak czy siak, trzeba się stąd zmyć. Jak Cię juz poznałem, to wierze ze Marco wie co robi, sprowadzając akurat Ciebie na ten turniej, ale z kolekcją bełtów w plecach, mocno stracisz dla niego na wartości. A tutaj na wiele więcej raczej nie możesz liczyć. Więc... –

Vittorio wykonał zapraszający gest jednocześnie spoglądając na Mikiego, przy barze. Rozmowa z czarnym musiała nie iść, jak powinna, bo wyczytał niepokój i wahanie na twarzy krewniaka. Nie ważne, byle wyjść na zewnątrz. Tam czul się znacznie lepiej, mając większe pole manewru, w razie czego.

Do Szalonego Boo też nie było specjalnie daleko a jeżeli jego atrakcje nie zaskoczą tego tu chojraka, to Vittorio juz nie widział co by to miało być. Boo ostatnio sprowadził do swego przybytku samice ettina. Ponoć miała dwie głowy, cztery cycki a cipki... tu Vittorio zgubił się w rachunkach i anatomii, ale ponoć była tylko jedną z atrakcji tego wesołego przybytku. Scaloni miał tylko nadzieje, że nie będzie musiał towarzyszyć Jimmyemu w zabawie.
 
malahaj jest offline  
Stary 10-09-2010, 20:01   #20
 
Marjan's Avatar
 
Reputacja: 1 Marjan jest na bardzo dobrej drodze
Miki
Miki spoglądał raz na murzyna, raz na Pana Vittorio. Widział jego gest w swoją stronę.
Zobaczył też wytatułowane bydlę z którym siedział.
~Ten to pewnie ma krzepę i pewnie jest powolny. A w życiu szybkość się liczy.~
Spojrzał jeszcze raz na bar.
Pełen zakapiorów, ludzi gotowych zabić aby wypić odrobinkę więcej. Spojrzał na murzyna lecz on już stał w podsieni.
Miki zauważył że pan Vitrorio zauważył jego niepokój. Miki ruszył za murzynem mimowolnie dotykając flakonów pod kurką.
Specjalnie zamontowane kieszenie pozwalały aby możne je było wyjąc i rzucić nawet z połamanymi palcami.
A ich zawartość... czysty kwas siarkowy i parę dodatków..
Rodzina wiedziała żeby gdy trafi się okazja zostawiać go trochę dla Mikiego.
Flaszki tłukły się łatwo, dlatego kieszenie były czymś magicznym wyłożone, że ich nie przeżerało. Mikiego nie interesowało co to było wiedział tylko, że to działa. Kwas działał jak szalony w kontakcie z ludzkim ciałem. Twarz najczęściej nie przetrwała spotkania z nim, ręka też.
Miki szedł między stołami i czyjś na sobie czyjś wzrok wiedział, że go obserwują.
~Co będzie to będzie, zobaczymy co ten murzyn wymyślił.~
Wszedł do sieni i rozglądał się za murzynem, ręką od niechcenia drapiąc się po szyi, czuł rękojeść był gotów zadziałać gdy trzeba było.
 
Marjan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 03:26.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172