Myvern wzdrygnął się na samą myśl o gorylach klechy. Przed oczami miał właśnie moment, kiedy pewnego razu go dorwali, zdawało mu się nawet że czuje ból ogarniający całe ciało. Uzbrojony czy nie, nie miał zamiaru się z nimi spotkać.
Nie czekając na pozwolenie, poczęstował się winem.
Poczuł na sobie niemiłe spojrzenie duchownego, pociągnął łyk, po czym odparł niewinnie: - Od dźwigania naszego koleżki zaschło mi w gardle. Nie mam zamiaru się męczyć opowiadając Ci co zaszło... Poza tym... - w tym momencie wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu - stać Cię na to
Myvern nie mógł się powstrzymać od drwin, ale w końcu nie należał do ludzi dobrze ułożonych. W przeciwieństwie do Malcolma, był słabo wykształconym, żyjącym wśród plebsu rzezimieszkiem. Nie znał etykiety ani zasad savoir-vivre. Przerywając niezręczną ciszę, zaczął: - Ktoś, nie wiemy dokładnie kto, nasłał na nas łowcę głów. Podczas spotkania z nim, okazało się, że na naszą skórę dybie jeszcze pewien handlarz rupieci, niejaki Leslie Burke. Nie mieliśmy z nim na pieńku, skurwiel albo chciał nas dorwać dla czystej, sportowej przyjemności albo, co bardzo prawdopodobne widział w nas jakąś możliwość zysku, chciał nas żywych. Możliwe, że staruchowi zwyczajnie pojebało się w głowie. W każdym razie zwialiśmy, dwóch z nas nie wyszło z tego cało, Blaka trzeba było wynosić, a nasza trójka miała szczęście.
Myvern celowo pominął, aferę z Hassanem, poszukiwania Marlona i postać pana Magoo. Wolał się nie odsłaniać, przed tym groteskowym księdzem, nie ufał mu. |