Salim
Wszystko zmierzało w dobrym kierunku. To jest: do wymazania z powierzchni ziemi ohydztwa, które zalęgło się w tej cuchnącej jamie. Jedni zabrali się do sprawy bardzo ochoczo, inni z pewnym ociąganiem. Najwięcej werwy znalazł w sobie zeugl, który - jak przystało na żałosną podróbkę prawdziwego krakena - popłakał się jak baba i zaczął wyć, waląc mackami po ścianach. Jebany mazgaj darł się głośniej niż keolandzka matrona, robiąca awanturę pijanemu mężowi, wracającemu do domu nad ranem, ze śladami szminki na koszuli. Jucha poszła z uszu, zimno przeniknęło Salima do żywego. Jeśli dodać do tego fakt, że rozchlapana na cztery świata strony woda zgasiła wszystkie pochodnie to Baklun naprawdę wpadł w tarapaty. Nie mógł po ciemku walczyć, ani strzelać. Pewnikiem nie mógłby też w takim stanie doczłapać do korytarza, z którego przyszedł. Korytarza zalanego wodą, wijącego się jak wąż. Zdradliwego nawet dla widzących. "Havelock, uważaj! Uważaj, przed tobą!" - wrzasnął brnąc w stronę najbliższego załomu korytarza. Nie wiedział czy coś było przed szlachcicem, ale zeugl był na pewno za nim. "Słowo! Skacz, są z lewej!" - krzyknął moment później do kapłana, również bez pojęcia czy coś czai się z tamtej strony. Zapewne nic tam nie było, ale zmierzając za wskazówkami Salima, w stronę, gdzie wcześniej warował zeugl chłopcy mogli na chwilę czymś go zająć. A ich krzyki, gdyby któryś został złapany, dałyby pewnie słyszącym jako-takie wskazówki. Wiedzieliby na przykład, w którą stronę napierdalać z kusz albo gdzie nie uciekać. No i kupiłoby to trochę czasu Baklunowi, który przepłynął kawałek pod wodą, wynurzył się parę metrów dalej i brnąc po omacku, przypadł plecami do ściany. Był chyba za zakrętem. Mógł zacząć modły. Modlił się gorliwie, acz po cichu. A może tak mu się tylko zdawało. Uszy nadal miały awarię. Tak czy inaczej, błagał swego pana o dar widzenia w ciemności. Zaklęcie proste, acz warte w tym momencie więcej niż zatrzymanie czasu i roje meteorów razem wzięte. Zaklęcie dające szansę na przetrwanie. |