Czerwone wino pieściło podniebienie, musowało w kryształowych kieliszkach. Myvern sobie nie odmawiał, ale też Malcolm nie miał zamiaru go strofować. Pełna karafka rubinowego trunku starczyłaby spokojnie dla całej czwórki, a lokal, w który spraszano spracowanych dżentelmenów (by poużywali sobie po robocie) miał bez wątpienia spory zapas różnych alkoholi. "Ktoś, ale nie wiecie kto - dobre, serio, naprawdę niezłe - chce was wykończyć i to tak bez powodu. Przykra sprawa" - Van Rijn odstawił kieliszek na stół operacyjny, gdzie błogo drzemał sobie półork - "Nie będę w takim razie was gościł, bo ryzyko jest zbyt duże. Zostawcie mi stówkę w złocie i do widzenia. Wasz kumpel wyjdzie, kiedy już będzie mógł samemu chodzić".
Alfons zawołał coś po elfiemu czy w jakiejś innej łacinie i po serii dudniących kroków na salę wtoczyło się dwóch brzuchatych, barczystych mnichów. Skłonili się dwornie dziewczętom i pomachali staremu znajomemu. Uśmiechali się całkiem szczerze i dobrodusznie, widać niepomni skopanych nerek Myverna. Albo zwyczajnie, nie byli małostkowi. "Jeśli chcecie zostać pod moim dachem chcę wiedzieć dokładnie, co tu jest grane. W przeciwnym razie działacie tak jak przed chwilą powiedziałem. No..." - Malcom zrobił krótką, wymowną przerwę - "To ostatnia szansa dla was, albo braciszkowie odprowadzą was do wyjścia". |