Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2010, 14:39   #101
Karenira
 
Karenira's Avatar
 
Reputacja: 1 Karenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znanyKarenira nie jest za bardzo znany
Shannon lubiła zimę. Jak każde dziecko na zamku czekała na pierwsze spadające z nieba płatki. Dla wszystkich mieszkańców zima oznaczała koniec prac polowych. Koniec długich, gorączkowych przygotowań. Zamkowe spiżarnie uginały się pod ciężarem pełnych słojów i kamionkowych garncy. Mięso zwisające sznurami ze stropów wypełniało cudownym aromatem całą wędzarnię. Wielka sala aż tętniła gwarem rozmów i ciepłym blaskiem ognia z wielkiego kominka. Na zewnątrz zaś, poza grubymi murami rozciągał się biały puch tak uwielbiany przez całą dzieciarnię. Mała lady nie stawiła pod tym względem wyjątku.

Siedziała na drzewie od dwóch godzin. Ostre, zimowe słońce chyliło się już ku zachodowi, a ona uparcie trzymała się grubej gałęzi. Od czasu do czasu dochodziły ją pokrzykiwania służby. Nieomylny znak, że nie tylko zauważono jej zniknięcie, ale i rozpoczęto poszukiwania. Nic dziwnego, dotarcie tutaj zajęło jej sporo czasu, naprawdę niełatwo było drobnej siedmiolatce przebrnąć przez śnieg sięgający jej prawie do pasa. Robiło się coraz zimniej i nawet przez grubą, futrzaną kurtę czuła, że zostawanie na dworze nie jest najlepszym pomysłem. Złość przeszła jej już jakiś czas temu i prawdę mówiąc miała coraz większą ochotę na gorący kubek mleka z miodem i masłem. Specyfik, który na pewno dostałaby w zamkowej kuchni. Widok, który ją tutaj przygnał powoli zacierał się w jej pamięci i naprawdę nie była już tak zła na Madoca, że skradł całusa ślicznej Mary. Zbyt długo jednak siedziała skulona i zmarznięte, skurczone mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Shannon była już prawie pewna, że umrze na tym głupim drzewie nie mogąc z niego zejść. Nie płakała, na to była zbyt dumna. Było jej tylko trochę żal, że papa na pewno będzie się gniewał. Usłyszała jego głos zanim jeszcze przez zaśnieżone drzewa przebiła się czarna czupryna. Małe serce drgnęło radośnie na widok smukłej, chłopięcej postaci, a czerwone od mrozu policzki rozciągnęły się w uśmiechu. Ostatecznie mogła mu wybaczyć. Był przecież jej przyszłym mężem. Shannon Ashbury, siedmioletnia lady Kintal była tego całkowicie pewna.

Spadkobiercy nie byli pewnie tak zadowoleni z nadejścia zimy jak ona. Nie była to w końcu najlepsza pora na dłuższe podróże. Okutani w futra wypuszczali kłębki pary z ust przy każdym oddechu. Shannon z braku lepszego zajęcia parodiowała ich dla rozrywki, chuchając pocierała dłonie o siebie i postukiwała pantofelkami stojąc lekko na warstwie śniegu. W pełnej gospodzie siedziała cicho, jak zawsze zresztą gdy przebywali w towarzystwie innych. I tak nie miała ochoty na rozmowy. Coraz ciężej było jej jednak powstrzymywać się cierpliwie od drobnego zaznaczania swojej obecności. Zwłaszcza, że rosła w niej złośliwa potrzeba wyładowania na kimś własnych frustracji. Kto, jeśli nie Naznaczona nadawałaby się do tego lepiej? Rewelacje wyciągnięte od guślarki z jednej strony przejęły Shannon dreszczem, wieść że jej wróg zyskał włości i potomków nie była przecież dobra. Z drugiej strony jednak podsunęły jej paskudny pomysł.

Rozmyślania nad zawiłością relacji między nimi odsuwały ją od bardziej namacalnych problemów. Nocą wpatrywała się w smoliście czarne włosy i próbowała dojść dlaczego ta dwójka nie potrafiła się dogadać. Inni najwyraźniej nie mieli z tym kłopotów. Mnogość sprzecznych uczuć wprawiała ją w konsternację. Nie chciała patrzeć jak męczą się każde z osobna, choć jeśli być całkiem szczerym tylko połowa tej pary ją obchodziła, ale i nie chciała też widzieć ich razem. Gdzieś obok tego były jeszcze sprawy związane z samym zamkiem. Shannon z zadowoleniem obserwowała poczynione przez nich przygotowania. Dopiero teraz zdziwiło ją, że sama tak niewiele w tej kwestii chciała im pomagać. Niegdyś przygotowywana do zarządzania Elandone łatwo zrzuciła na nich obowiązki. To bardziej niż cokolwiek innego powiedziało jej jak niewiele zostało w niej z dawnego życia.

Gnała przed siebie jak wicher. Spod wielkich kopyt ziemia pryskała grudami, a i tak słyszała zbliżającego się coraz prędzej Madoca. Zmyliła go lasku, ale teraz, na otwartej przestrzeni prędko ją doganiał. Ciężko było o lepsze konie niż te ze stajni Gryffydów. Pęd powietrza zatykał jej otwarte ze śmiechu usta utrudniając oddychanie. Przed nią jak okiem sięgnąć rozpościerało się ogrodzenie. Nic a nic jej to nie obchodziło. Skoczyła. Zły moment wybrał kapryśny ogier na nieposłuszeństwo. Oszołomiona, ze łzami w oczach i z bólu zaciskając zęby wysłuchiwała wściekłej tyrady. Nieważne. Zwichnięta kostka była niczym w porównaniu z opasującymi ją ramionami. Przyciśnięta do twardej piersi mogła znieść wszystko. Jej przyszły mąż. Miała czternaście lat i tego jednego była pewna.

Baron Lucjus DeLaneya. Świadomość, że znajdowała się na jego ziemiach stawała jej kołkiem w gardle. Od chwili, w której to usłyszała niecierpliwie wyglądała wyjazdu. Do Valls nie było daleko, a ona pragnęła już wracać do domu. Alto obiecał, że po powrocie odwiedzą jego grób.
 
__________________
"...pogłaskała kota, który ocierał się o jej łydkę, mrucząc i prężąc grzbiet, udając, że to gest sympatii, a nie zawoalowana sugestia, by czarnowłosa czarodziejka wyniosła się z fotela."
Karenira jest offline