Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2010, 00:21   #103
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
***

Walka na górze trwała krótko, choć przypartemu przez trzech przeciwników Robertowi zdawało się, że dla niego skończy się niemal od razu. Mimo pomocy magicznego stworka z trudem parował ciosy, mniej wprawny w mieczu niż w buzdyganie. Jego koszulę barwiły już pierwsze plamy krwi, a na pomoc Megarze nie miał nawet sekundy. Zresztą co mógłby zrobić w obliczu walki dwóch potężnych czarodziejek? Chyba tylko przeszkadzać. Na szczęście pojawienie się Brana zaskoczyło przeciwników, dając Robertowi przewagę, której potrzebował i już po chwili walka stała się bardziej wyrównana, a wkrótce zakończyła się... prawie. Robert nie zdążył nawet oderwać wzroku od zmiażdżonej czaszki przeciwnika, gdy wyładowanie magicznej mocy powaliło go na ziemię. Gdy się pozbierał po obcej czarodziejce nie pozostał żaden ślad.


***

Powrót Marie i jej wybawców w stanie prawie nie uszkodzonym Robert przyjął z nieskrywaną ulgą i radością - tym większą, gdy straż poinformowała ich o serii porwań, jaka miała miejsce w stolicy. Każda myśl o wesolutkiej bardce złożonej w ofierze w jakimś plugawym rytuale sprawiała, że Roberta zalewały kolejne fale wściekłości. Najchętniej sam zabrałby się za poszukiwanie winnych, nie miał do tego jednak ani czasu, ani środków, ani umiejętności. Toteż ograniczył się do sfrustrowanego zgrzytania zębami i nakazaniu Yocelyn, by nie spuszczała bardki z oka do końca pobytu w stolicy i za każdym razem gdy schodzili na ląd; a gdy nie była tropicielowi potrzebna. Rzecz jasna kruk nudnym zadaniem zachwycony nie był, jego wola ugięła się jednak pod stanowczością tropiciela.

Ostatnie godziny w Heliogabar Robert spędził na dopełnianiu formalności związanych z wyjazdem i robotnikami. Nawet cieszył się, że uległ Wulfowi w jego naleganiach na załatwienie wszystkiego w stolicy. Dzięki temu mógł w spokoju obejrzeć i potencjalnych pracowników i - a raczej zwłaszcza - drewno, jakie zamawiał. Dzięki temu miał pewność, że nie przyślą im sękatych desek, stempli pełnych korników czy wilgotnych, przygnitych bali. Z doświadczenia wiedział, że zamawianie u obcych zwykle tak się kończyło, a na reklamacje czasu nie mieli. Poza tym sama myśl, że miałby wysłać gotówkę jako zaliczkę niewiadomo gdzie... Zaś na kredyt i dopiero co uzyskane szlachectwo nikt by im towarów nie sprzedał. Najważniejsze jednak, iż wszystko - albo prawie wszystko - czekać na nich będzie po powrocie do Elandone. Zamiast nudzić się w zimie będzie miał huk roboty!

Problemem była nieobecność Kosmo. Pomimo swoich obserwacji Robert nie zauważył w jego zachowaniu niczego podejrzanego - ale też po mieście za nim nie łaził. Nieświadom tego jak spadkobiercy przyczynili się do porażki najemnika w zalotach do Nelli, drwal nie potrafił znaleźć powodu, dla którego Kosmo miałby ich zdradzić. A może wcale nie zdradził, tylko po prostu odszedł w swoją stronę, czy też został ubity gdzieś pod karczmą, jak to nie raz się zdarza? Nie sposób było sprawdzić. Toteż Robert poświęcił mu ostatnią myśl wprowadzając konie przyszłych lordów Kintal na statek i nie zawracał sobie nim więcej głowy.

***

Podróż statkiem przebiegała spokojnie, dając Robertowi czas na odzyskanie sił i poukładanie myśli. Większość czasu spędzał oparty o burtę, wpatrując się w horyzont i ciesząc odludną okolicą lub rzucając Yocelyn kawałki suszonego mięsa. Kruczyca nie była teraz tak chętna do dalekich wycieczek, a w mroźne, wietrzne dni wręcz wpychała się tropicielowi pod kaptur, wywołując jego niemałe zaskoczenie tak familiarnym zachowaniem, bądź co bądź, dzikiego zwierzęcia. Rozbawienie szybko zmieniło się jednak w irytację, gdyż wielkie ptaszysko nie dość, że nie mieściło się w kapuzie, to jeszcze drapało go po szyi swoimi długimi pazurami. W końcu zdenerwowany wsadził kruka pod pachę, burcząc pod nosem coś o rozpieszczonych kurakach. Mimo to cieszył się, że kruczyca nie przestałą darzyć go swoimi względami mimo, że tyle ostatnio od niej wymagał. Czuł, że - podobnie jak i on - ptak nie jest zachwycony ludnymi okolicami, w jakich ostatnio musieli przebywać, a zdenerwowanie, jakie Robert odczuwał przed spotkaniem z królem udzielało się także ptakowi nawet jeśli nie rozumiał jego powodu.

Z braku zajęcia często w czasie podróży obserwował pozostałych spadkobierców. Nie uszło jego uwagi, że Megara i Wulf zdawali być się w więcej niż dobrej komitywie. Przez chwilę zastanawiał się, czy chcieli w ten sposób - wzorem szlachty - powiększyć swoją część spadku i umocnić wpływy, jednak po jakimś czasie odrzucił ten pomysł. Mimo wrodzonej powściągliwości w ich ruchach i spojrzeniach była ukryta czułość i zrozumienie. Ukłucie zazdrości i tęsknoty przeszyło serce tropiciela, lecz - ku jego zdumieniu - było o wiele mniej intensywne niż dawniej. Miał tylko nadzieję, że Wulf uszanuje cnotę Meg do czasu złożenia małżeńskich ślubów. Kto wie... może nawet poproszą króla o zgodę? Drwalowi majaczyło się zasłyszane kiedyś zdanie, że szlachcic poślubiając nie-szlachcica musi mieć zgodę od króla - może jednak w tym kraju panowały inne zwyczaje.

Martwiła go natomiast niechęć, jaką wyczuwał między Marie a Alto. Wcześniej zdawali się być w dobrej komitywie, od czasu porwania jednak zdawało się być coraz gorzej; miał też wrażenie, że bardka zaczyna stronić i od reszty spadkobierców. Robert często siadał wieczorami z Alto nad garncem piwa czy jakiegoś paperbackowego wynalazku, jednak chłopak mu się nie zwierzał, a drwal nie miał zamiaru włazić z butami w sprawy młodych. Jednak bardka zdawała się być tak smutna i zestrachana, że nie miał serca zostawiać jej samej. Chyba z braku obecności Poli na kogoś swe ojcowskie uczucia musiał przelać, a bardka - bądź co bądź - jeszcze wiele w sobie z dziecka miała. Toteż podszedł do niej już pierwszego dnia na Yksi Sisko.

- Nie musisz się troskać o swoją skórę - pocieszająco, choć trochę niezgrabnie poklepał ją po plecach. - Jak widzisz wszyscy cię tu obronimy, a w dzień nakazałem Yocelyn mieć na ciebie oko. Gdyby się coś złego działo od razu się dowiem. W nocy zaś możemy ci w koszulę wszyć kamień alarmowy - spróbował zażartować. - Gdy cię kto będzie chciał ukraść to obudzi całą okolicę nie gorzej, niż twe własne krzyki.
- Dzięki Robercie - Mysz zmusiła się do uśmiechu. - Ta cała sprawa ze składaniem w ofierze napędziła mi nie lada strachu. Wiesz, ja bardzo bym chciała być samodzielna, zadbać o siebie i w ogóle... Ale obawiam się, że jak po mnie kto znów przyjdzie to niewiele zdziałam. Zabiorą mnie i słuch po mnie przepadnie. Żyły mi poderżną i się wykrwawię a przy okazji jeszcze zawezwę pewnie jakiegoś demona. Wybitnie źle się z tą myślą czuję. Zawczasu się lepiej pożegnam - nieco zbyt dramatycznie przylgnęła do tropiciela i mocno uścisnęła. - Miło mi było ciebie poznać. I twoją córę. Wspomnijcie mnie czasem a w moje urodziny świeczkę mi zaświećcie. To już za dwa dekadni. Żal, że mogę dziewiętnastej wiosny nie dożyć. Aż łza się w oku, szlag, kręci.

- Dzieciaku ty! -
surowo huknął Robert, odrywając od siebie bardkę, po czym zmitygował się i spokojniej już rzekł. - Jakbyś moją córką była, to bym na goły tyłek ci wlał za takie gadanie, nie ważne żeś już panna na wydaniu. A może właśnie dlatego. Życie szanować należy, zwłaszcza własne. Poza tym co ma piernik do wiatraka? Nawet Wulf "samodzielny" nie będzie, jak go kilku magusów opadnie. Nie na tym dorosłość polega, co by samemu na smoka się porywać, ale by umieć gdy trza od ludzi pomoc przyjąć. Zresztą, co ja ci gadać będę - nie starczy tobie, dziewczyno, że Alto i Wulf sobie mało giczołów nie połamali z okna za tobą skacząc? I to w nocnym odzieniu, jak nie przymierzając, sztubaki z nocnej schadzki uciekając? - tropiciel uśmiechnął się na samą myśl o walczącym w gaciach kapłanie. - A wcale nie musieli; starczyło żeby się z tymi na górze rozprawili wraz z nami. I tak ledwieśmy sobie z nimi poradzili, więc nijak "samodzielni" nie jesteśmy. Tylko w kupie siła, Marie, tylko w kupie. Jakkolwiek by nie śmierdziała - wysilił się na kolejny marny dowcip. - A z tym alarmem to wcale poważnie mówiłem - mrugnął do Marie i nasunął jej kaptur na oczy.
- Oj wiem, wiem - skrzywiła się bardka. - Oni za mną w kalesonach po śniegu biegali a ja... No niewdzięczne nasienie ze mnie. Najpierw Wulfa zbeształam a później z Alto taką kłótnie zaliczyłam, że już do mnie do końca życia gęby nie otworzy. Mam talenta w dyplomacji i umiem sobie pierwszorzędnie ludzi zjednywać, nie ma co... Ale to pewnie ze stresu, że mnie chcą zabić. I ze złości i zazdrości co mi w trzewiach zalegają i palą żywym ogniem... Nieważne zresztą... - zmieszana zmieniła prędko temat. - A ten kamyk to jak działa?
- Eee...
- Robertowi z lekka opadła szczęka. - Ja nie do tego... znaczy się mnie się tam oni nie skarżyli, ani ja was nie podsłuchiwałem. Rzec chciałem tylko, że masz na kim polegać i sama nie jesteś, ot co. A że się ludzie kłócą toć przecież ludzka rzecz - westchnął, po czym dodał z rezygnacją. - Z tobą to przynajmniej jasna sprawa, a ja co do kogo powiem, to ten mnie na opak rozumie. Jeno z Yocelyn bez przeszkód dogadać się mogę... przynajmniej na razie - skrzywił się. - A kamol jak zwykły magiczny przedmiot działa. Dajmy na to, że ci taki kupie, hasło jakieś mu nadam by cie strzegł, a jak kto hasła nie zna i cię ukraść chciał będzie, to rozdzwoni się głośno... albo ja go usłyszę w głowie...? Jakoś tak mi to znajomy magus tłumaczył, co go w swojej sakwie zawsze nosił, by mu nikt nie podwędził.
- Pomysł z kamieniem dobry. Ale zaraz jak z pokładu zejdziemy to trafimy w sam środek zadupia i już raczej nic tak zmyślnego, na domiar magicznego, pewnie nie zakupimy. Ale dziękuję za troskę. Choć Yocelin myślę wystarczy. I sen będę miała spokojniejszy.
Chwilę popatrzyła w dal i roztarła zziębnięte dłonie.
- Robercie... Byłeś kiedyś zakochany? Tak na poważnie? Musiałeś skoroś się ożenił. Skąd miałeś, no wiesz... pewność?

- Niby fakt... Ale w końcu to kamień, może Megara coś poradzi - odparł nieuważnie, zastanawiając się nad drugim pytaniem. - Skąd... Może dlatego, żem już wiedział jak bez miłości z babą żyć? - potrząsnął głową, po czym przymknął oczy. - Anna była... Ech, nie umiem o miłości ładnie gadać. Spojrzałem na nią i po prostu wiedziałem, że ona już wcześniej była w mojej duszy, musiałem ją tylko znaleźć. Gdy trzymałem ją w ramionach to świat mógłby się skończyć, bo ona była całym moim światem - zamilkł, po czym podjął. - Pewnie nie raz słyszałaś jak Wulf dogadywał mi, że nie żyję. Może i ma rację, bo to ona była moim życiem, dzięki niej miałem siłę iść do przodu, pracować, starać się... dla niej. Ale to chyba męska rzecz tak myśleć. Wiesz... - spojrzał Marie w oczy - miłość jest chyba wtedy, gdy myślisz o przyszłości i nie potrafisz wyobrazić jej sobie bez tej drugiej osoby. Bez niej możesz wegetować, ale nie żyć. Chyba to jest miłość.
- Ale masz jeszcze Polę. Mimo, że straciłeś żonę wciąż masz dla kogo żyć. Też bym tak chciała.
- Marie to nie... jasne, że chcę dla niej żyć, ale to nie to samo. Dziecko kocha się inaczej. Ona dorośnie, wyjdzie za mąż, a ja zostanę sam... samotny raczej. Pytałaś przecie nie o miłość ojcowską, a... no, do mężczyzny, prawda? Czemu więc wdowy ponownie za mąż idą? Przecie nie tylko by robotnego chłopa w zagrodzie mieć. Dziecko radość niesie, ale ani wsparcia nie da, ani w noc cię nie ogrzeje, ani... - machnął ręką, szukając odpowiednich słów - To krew z twojej krwi, ale nie twoja dusza - jęknął bezradnie.
- Przecież stary nie jesteś. Czemu sobie kogoś nie znajdziesz?
- Czemu?
- Robert spojrzał ze zdumieniem na Marie, jakby nie wiedząc o co go pyta. - To nie... z żadną nie będzie już tak jak z nią. Nigdy. Mogłbym wziąć żonę by zajęła się Polą i grzała mi łoże, lecz gdy poznałem ten prawdziwy żar w sercu... po prostu nie potrafię. Czułbym się jakbym najmował niańkę czy ladacznicę, jeno na innych warunkach. - potrząsnął głową z obrzydzeniem. - Pytasz o miłość... ty tak nie czujesz? Mogłabyś z innym robić to, co chciałabyś z tym wybranym - spojrzał na nią uważnie.
- O skomplikowane rzeczy pytasz - Mysz spuściła wzrok. Dobrze, że rumieńca nie było znać bo twarz była już wcześniej zaczerwieniona od szczypiącego mrozu. - Myślałam, że z Alto chcę... Ale najpierw ja miałam opory a później on już nie chciał. Nie mam porównania jak to jest z kimś wyjątkowym, a jak z przypadkowym. Ponoć wszystkiego w życiu trzeba spróbować - zacisnęła usta w wąską kreskę.
- Przyganiał kocioł garnkowi - mruknął z uśmiechem Robert. - Jakby miłość taka prosta była, to by ludzie nie żyli taki szmat czasu. Młodzi jesteście to i miłować się nauczyć musicie, tak samo jak wszystkiego innego. Powiadają poza tym, że godzenie w tym interesie najlepsze - poklepał bardkę pocieszająco po plecach. - Ja bym tam na twoim miejscu z przypadkowym nie próbował. Starczy, że cię nie ciągnie - znaczy się, że nie ciągnie cię serce, a nie twoja mysia przekora - i już wiesz, że to nie to. Poza tym jeszcze się jakiegoś paskudztwa nabawisz i co będzie? - dodał nieco grubiańsko.
- Paskudztwa? - Mysz skrzywiła się i wywróciła w panice oczami
- Paskudztwa - roześmiał się Robert. - Co do Alto zaś... on chyba taki sam nerwus jest jak i ty. Ciężko wam komukolwiek zaufać, to i ciężko swoje serce w cudze ręce włożyć, co by w kawałkach nie odebrać. Ale nawet jakbyś się w półgłówku zakochała, to zawsze ryzyko jest - takie życie. Pewności nigdy nie ma, że coś z tego będzie, bo nawet największa miłość prócz miłowania dużo pracy wymaga - zakończył filozoficznie.
- Mówisz o miłości... A ja mam wątpliwości czy on mnie lubi jeszcze - Marie posmutniała. - Ale dość już rozżalania. Dziękuję za pociechę. I opiekę Yocelin - Uśmiechnęła się szczerze do drwala
- Lubienie nic do miłości nie ma. A zresztą... teraz nie czas na miłowanie, jeno kark przed królem giąć - prychnął. - A Yocelyn lepiej nakarm, bo cię podziobie; przez ten mróz się bestia złośliwa zrobiła. - odwzajemnił uśmiech, po czym wpatrzył się w horyzont i zatopił we wspomnieniach.



***

Mimo świętego spokoju na statku Robert nie pogardził ciepłem buchającego w karczmie ognia i z przyjemnością zabrał się za pałaszowanie strawy. Tyle że po grobowej przepowiedni tutejszej mądrej baby gulasz stanął mu w przełyku. Tego typu "szalone" kobiety nierzadko zajmowały całkiem poważaną pozycję w wiejskiej społeczności i nie bez powodu. Nie miał więc zamiaru lekceważyć jej słów, jakkolwiek bzdurne by się nie wydawały - a nie wydawały mu się, zwłaszcza w obliczu ostatnich wydarzeń. Toteż uparł się, by Yocelyn spała w pokoju dziewcząt, skoro on sam nie mógł - lepszy taki alarm niż żaden. Poza tym - pomijając Emerysa i porwanie Marie - nie był do końca przekonany, że Grief of Blank tak łatwo pogodził się ze stratą Elandone. Majaczenia starej mogły znaczyć cokolwiek.

Sprawa dość szybko się wyjaśniła... by jeszcze bardziej zagmatwać. W Heliogabarze porywano dobrze urodzone dziewczęta, a nie "byle" wieśniaczki. Czyżby Elena stanowiła zastępstwo za Marie? Drwal nie podzielił się z bardką tą refleksją by nie dokładać jej zmartwień. Od tego dnia jednak z jeszcze większą niechęcią myślał o spotkaniu z królem. Co będzie jeśli potomek Emerysa okaże się królewskim zausznikiem? Jak Shannon poradzi sobie z nie jednym, a dwoma wrogami tej samej krwi? W czasie podróży Lady nie ukazywała im się wcale, a drwal nie śmiał dopytywać się, co o tym wszystkim myśli. Skoro to Alto nosił jej kamień, zapewne w nim miała wsparcie i powiernictwo, tak potrzebne każdej kobiecie.
 
Sayane jest offline