Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2010, 14:36   #17
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Chodzenie do kościoła czy przebieranie spoconymi paluchami po modlitewnych paciorkach nie należało wśród familii Scalonich do popularnych zajęć. Nie zdzierali kolan klęcząc przed domowym ołtarzykiem i nigdy jeszcze nie zdarzyło im się nakarmić świątynnej puszki monetami. Nie lizali kleru po jajkach i mieli w dupie to, co na ich temat powiedzą stare dewoty z ich rodzinnej Scylii. Może i nie pasowali do obrazu przykładnego obywatela, jaki wykreowali sobie w pustych łbach miejscy urzędnicy, ale nie byli dzikusami. Nie byli ludźmi bez zasad, pozbawionymi moralności barbarzyńcami wyrwanymi z buszu. Mieli wypracowany przez lata kodeks, którego przestrzegali – bez wyjątków – w każdej życia chwili. Punkt pierwszy mówił, że dla frajerów nie ma litości. Zero litości dla frajerstwa, leszczy trzeba doić ile wlezie. Wyssać z nich wszystko, zostawić same zbielałe kości. Vittorio był w tym temacie bardzo dogmatyczny i zdarzało mu się cokolwiek metaforyczną zasadę wpajać w życie dosłownie. Inni byli bardziej umiarkowani. Grunt, że wszyscy wiedzieli, co oznacza pijana świnia z tytułem barona. Oznacza zysk, czysty zysk. Luca, który miał dobrą głowę do cyferek i innych atramentowych robaczków obliczał już w głowie ile na Burgo zarobi. Sumy były duże, pot występował na zmarszczone czoło. Najstarszy ze Scalonich zaczął coś bazgrać na kawałku pergaminu, kleks za kleksem, motał się w obliczeniach. Alessio i Domenico przebierali z nogi na nogę, niecierpliwili się. Jedni lubili pojedynki z matematycznymi zadaniami, inni woleli lać po mordach. Huk i brzęk, jakiś stukot i wrzask dały tym drugim nadzieję na zażycie odrobiny rozrywki. W trymiga odkleili się od stolika na zapleczu i wpadli do biesiadnej. To nie wyglądało na burdę. W czasie karczemnych rozrób wszyscy lali się ze wszystkimi i po zabawie wystarczyło wymieść na zewnątrz powybijane zęby i zmyć krew szmatą. Tutaj rozrywka przyjęła trochę inną formę. W wyrwanych z zawiasów drzwiach stał muskularny mężczyzna, śniadoskóry, wysoki jak dąb. Tyle tylko można było o nim powiedzieć, bo twarz miał skrytą pod płatami czarnego materiału. Głowa była cała opatulona, spod zwojów kefiji wystawały tylko ślepia. Swoje odzieżowe upodobania dzielił z szóstką innych rozbójników, którzy wtargnęli na salę wymachując maczetami. Opalone, brudnobrązowe ręce wystające spod szat jasno tłumaczyły rodowód gości. Bakluni lub Rhennee, to był pewnik. Jeden tylko, niższy od reszty i z pewnością lubiący coś przekąsić przed snem, był czarny jak heban. Tłusty Touv szefem zgrai chyba nie był, choć poczynał sobie bardzo śmiało. Na wejściu wypalił z samopowtarzalnej kuszy w wykidajłę, znalazł dla kogoś nowe miejsce na rynku pracy. Pechowa kelnerka i jakiś rezun, który wypadł przed resztę krasnoludów też odpadli w przedbiegach, gdy okazało się, że Murzyn nie jest jedynym, który ma inżynieryjne cacko. Domenico wyhamował z trudem, zwalił się na ziemię, przeczołgał metr, kryjąc się za kontuarem. Wycyklinowanie podłogi na nowo chyba było konieczne, bo pociski posłane za don Scalonim równo przeorały posadzkę. Luca został w tyle, uratował dupsko ładując się do schowka na szczotki, łamiąc drzwiczki i półki. Luigi, który usłyszał hałas stanął jak wryty, akurat na linii strzału. Niewiele myśląc dał nura pomiędzy baryłki z miodem, zakopał się wśród worków z mąką, szukając jakiejkolwiek osłony. Alessio też zdążył coś zrobić. Zdążył przełknąć ślinę zanim uderzenie w brzuch nie ścięło go z nóg. Bełt był wpakowany w bebechy po samą lotkę, musiał po drodze nawlec na siebie trochę flaków. Zimno, które przyszło w ślad za trafieniem momentalnie rozlewało się po całym ciele, mrożąc ruchy, wciskając w ziemię.

"Na ziemia! Pizda na ziemia, nie ruszać! Nie rusz!" – Murzyn ryczał wodząc oczami za ewentualnymi bohaterami, którym przyszłaby ochota na harce.
"Pan baron pójdzie z nami" – głos drugiego też miał silny południowy akcent, ale język znał dobrze – "Druhów barona ujebać!"
Trzeźwy jak dziecko, w jednej chwili całkowicie uwolniony spod władzy alkoholu Burgo nawet nie drgnął. Stał jak kamień, tylko glut ściekał mu z nosa, gdy bandyci rzucili się z maczetami rąbać jego kumpli na kawałki. Młodzieńcy osłaniali się przed razami rękoma, kulili się, wślizgiwali pod ławy. Na nic to, ostrza penetrowały kości, kroiły kończyny na plasterki, z chlupotem rozlewały krew ze szpiku, uwolnioną gwałtownie spod pękających głośno skorupek kości. Któryś z majstrów przy sąsiednim stoliku wyrzygał się, zwalił na blat stołu z wybałuszonymi ślepiami.

Burgo nie stawiał oporu, choć na nogach jak z waty człapał wolniutko. Ciągnięty przez dwóch umięśnionych wołów niczym ślimak zostawiał za sobą wilgotne ślady. "Pomocy..." – pisnął w porywie odwagi nim nie zarzucono mu na mordę jakiegoś wora. Coś jakby dama w opałach...

* * * * *

Rozdawanie pieniędzy za darmo była ewidentną próbą wciągnięcia kogoś w gówno. Kula znał tę metodę, sam stosował ją w ciągu ostatniego miesiąca z tuzin razy. Pakował jakieś brzdąkające, ołowiane kulki do woreczka i potrząsał. Wodził paczuszką przed nosem planktonu, łapał drobnicę w swoje sieci. Sam też nie był na szczycie łańcucha pokarmowego, ale znał swoje miejsce w szeregu i wiedział jak je wykorzystać. Miał się za cwaniaka, takiego, który zawsze wypłynie na wierzch, choćby go wrzucili do doku w worku, związanego łańcuchami. Był święcie przekonany, że to, co działa na jego ofiary na niego samego nie zadziała. Zgarnie sakiewkę (może faktycznie będzie w niej złoto, kto wie) i wywinie się z tego cało. Ci amatorzy chcący go wycyckać przejebali na starcie.

"Pewnie. I tak już miałem zmykać" – Touv wyszczerzył śnieżnobiałe zęby do Vittoria, zarzucił piaskową pelerynę na plecy i ruszył ku Mikiemu. Szedł dziarsko, rzucając pozdrowienia na lewo i prawo. Całkiem zmienił zachowanie, gdy zbliżył się do Scyllijczyka na wyciągnięcie ręki. Pochylił się ku niemu, niby to zerkając za ladę o którą obaj się opierali i szepnął...
"Śledzili was od statku. Już tu są, rozejrzyj się dyskretnie" – usta Murzyna poruszały się niemal bezgłośnie, gdy wyciągał zza kontuaru dwie szklaneczki i małą butelkę brandy – "Nie wiem jak udało się Wam zajść za skórę takim ludziom, ale mamy nie lada kłopot".
Ciepły uśmiech i zrozumienie w oczach Mikiego, gdy potakująco kiwał głową były niezłą aktorską kreacją. W środku chłopak czuł się mocno niepewnie, grunt wymykał się Scalonim spod nóg. Dyskretny wzrokowy rekonesans po głównej sali nie napawał nadzieją. Stoły pozajmowane przez ogorzałych, szczeciniastych marynarzy, z których część zarobku szukała łupiąc na morzach kupieckie statki czy sprzedając pechowców na galery trzeba było brać pod uwagę. Te, przy których gaworzyli wesoło lokalni opoje i birbanci też ktoś musiał mieć na oku. Miejscowi dobrze wiedzieli, że pijaczki z doków skręcą kark komu trzeba po cenie promocyjnej. Byle mieć na dalsze chlanie. Usadzone tu i ówdzie karki robić mogły przy rozładunku statków, ale równie dobrze jako żołnierze dla któregoś z lokalnych bossów. A ci zwyklejsi, przeciętniejsi klienci? Jakiś majsterklepka w upaćkanym gliną fartuchu co i rusz spoglądał na opartych o bar mężczyzn. Jego kompan o szczurzej mordeczce, niepozorny jak zerwana u koszuli nitka też wiedział, gdzie się patrzeć.
"Musimy się zwijać i to szybko. Jimmy przy stoliku wszystko powie twojemu kumplowi" – Touv mówił z ustami zatopionymi w naczyniu – "Chodź za mną, póki jest czas".
Murzyn bez słowa odstawił kieliszek, przemknął między stolikami, gdzie toczyła się zażarta gra w kości i zniknął w podsieni.

* * * * *

Vittorio rozgościł się, rozparł wygodnie naprzeciw swego podopiecznego. Miał się nim opiekować, strzec go jak oka w głowie, nie dopuścić, by stała mu się żadna krzywda. I nic nie mógł poradzić na kołaczącą się w głowie myśl, która uparcie powracała. "To przecież to biedne miasto potrzebuje opieki przed tym człowiekiem". Może i racja. Facet nie był oszałamiającego wzrostu, choć sześć stóp miał na pewno. Lekko opalone, muskularne ciało skrywała tylko lniana koszulka bez rękawów i rozdarte poniżej kolan workowate spodnie. Twarz miał pociągłą, nieogoloną, całą niemalże porośniętą kruczoczarnym zarostem, zresztą nieodbiegającym barwą od rozwichrzonych, rosnących we wszystkich kierunkach włosów. Z jasnobrązowych oczu biła pewność siebie, świadomość całkowitej kontroli nad sytuacją. Wyzwania i pewnej drwiny w spojrzeniu Suela też nie dało się zamaskować. No, ale tym co najbardziej rzucało się w oczy spoglądając na sylwetkę wojownika były tatuaże. Cała przebogata mozaika kolorowych tatuaży, wzorów rozlanych od knykci po barki. Te na szyi składały się w jakiś złożony motyw. Można było wnioskować, że poniżej, na skrytych przez ubranie partiach ciała gladiatora kryją się kolejne. Wisienką na torcie były dwie czarne łezki wydziarane pod oczami przybysza. Można było odnieść wrażenie, że to chyba jedyne, z jakimi w życiu miał kontakt.
"Jestem Jimmy. Jimmy z Greyhawk" – wojownik przedstawił się wyciągając dłoń w powitalnym geście – "A ty jesteś od Bladego. No i przeszkodziłeś mi w libacji. Radzę więc, wymyśl coś ciekawego na wieczór. Zaskocz mnie".
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 09-09-2010 o 15:02.
Panicz jest offline