Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2010, 23:27   #35
majk
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_5_iJGjV8bc&feature=related[/MEDIA]

Pomieszczenie wielkości kufra noszące miano celi wcale na nie nie zasługiwało. Nie było tam ani słomy utaplanej w gównie i szczynach, ani podziaranego koca z lnu. Nie było nawet krat, ani pryczy. Ot, wilgotna jama- w sam raz by wepchnąć tam orka. Nie mógł się obrócić, przekręcić. Ledwie łapał oddech w klaustrofobicznym koszmarze. Chyba tylko strach przed śmiercią trzymała go przy życiu, ostatkiem sił trzymał się wszystkiego co mógł złapać. Każde realne doznanie było teraz życiem, które chciwie chwytał. Chłód kamienia, plusk kropli drążącej kamień, pisk szczura na korytarzu. Zdało mu się, że nawet muzykę. I faktycznie- kilka pięter wyżej dziwki zabawiały się z klientami Domu Uciech Malcolma, ktoś pitolił na instrumentach. Tutaj docierały jedynie niektóre dźwięki tych arii rozkoszy i pieśni czułości mieszając się ze zgrzytem bólu i bliskim oddechem śmierci.

~Chore melodie.- tak by to nazwał, gdyby mógł coś rzec. Zmysły nie działały najlepiej.

Przyciśnięte do ściany truchło zdawało się nie być już ciałem. Nie spełniało bynajmniej jego funkcji. Połamane kończyny ledwie drgały przy próbie ruchu. Podobnież mózg, system nerwowy przepalony bólem. Chemiczny chaos i kumulacja doznań. Tracił przytomność i odzyskiwał. Gdzieś na granicy jawy i snu, boso stąpając po cieńkiej palisadzie stanowiącej granicę. Nic dziwnego, że rozum płatał mu figle.

~Czy to już koniec...?- odpływał. Czuł, że tym razem dalej niż kilka poprzednich razy.

**

Widział człowieka siedzącego na wzgórzu w solidnym fotelu, słońce miało się ku zachodowi zalewając wszystko czerwienią. Jego wielkie barki i masywne ramiona leżące na podparciach. U stóp dwa potężnie zbudowane psy lizały jego brudne dłonie. Zapach krwi. Twarz człowieka była zmęczona, o fakturze zmąconej wody i obojętnym wyrazie. Siwe włosy opadające wzdłuż polika i czarne brwi nad pustymi oczyma. Weteran bitew patrzył w dal jakby szukał chwały minionych lat i nie dostrzegał jej. Karmił swoje demony kawałkami surowego mięsa i żalu. Blak -ledwie dziesięcioletni chłopiec o kamienistej cerze- stał teraz przed nim, po kostki w trawie targanej wiatrem. Był bosy i miał na sobie jedynie koszulę z szorstkiego materiału, na rozwartych rękach trzymał swą broń. Tak jak kilkanaście lat temu na polu bitwy, gdy walczyli po raz pierwszy.

-Zaopiekowałem się tobą. Nauczyłem wszystkiego. -starszy, ale wciąż tęgi mężczyzna brzmiał śmiertelnie poważnie. Patrzył spode łba prosto w oczy jednocześnie ze stoickim spokojem rzucając kolejne ochłapy.

-Nie chciałem, Jenks.. -po policzku spłynął dowód żalu, a słowa grzęzły w gardle.

-A ty... mnie zabiłeś! -mięśnie napięły się gdy starzec wyskoczył z krzesła, upadł ledwie kilka stóp dalej. Czołgał się w stronę roztrzęsionego chłopca używając samych rąk. Jego psy jak lwy na polowaniu pochylając nisko łby kroczyły za nim klucząc i zmieniając kierunki, ale cały czas obserwując ofiarę.

Słońce zaszło całkowicie w jednej chwili pogrążając wzgórze w półmroku, a delikatny do tej pory wiatr szarpał teraz łąkę falami zimnego powietrza.

-Nie byłeś sobą. Chciałeś mnie ..., a ja.., miecz.. nie chciałem tego. -słowa nie były w stanie wytłumaczyć tego co się stało choć wspomnienia tamtej nocy były nadzwyczaj wyraźne i wciąż bolesne.

Na słowa było już za późno. Blak wiedział, że ma na rękach krew jedynej osoby którą mógł nazwać rodziną. Sumienie nie uznawało kompromisów, pół-prawd i pół-win. Żałował, że podniósł rękę na Jenksa i nie chciał tego ponownie. Zbyt słaby by walczyć z duchami przeszłości, odwrócił się, uciekał. Przeszłość zostawił za sobą, a towarzyszyła mu śmierć. Biegł kurczowo trzymając przy piersi swój miecz, po szczęście lub po szaleństwo. Otaczała go pustka, ale gdzieś w oddali widział światło. Coraz większe i większe, choć nie przypominało słońca z wyglądu to właśnie takie miało właściwości. Jasność i ciepło- życie.

**

~Nowe życie.. być może „lepsze”. -tak to widział po spektaklu, którego był świadkiem w gabinecie świętej pamięci Malcolma.

Choć nie mówił wiele i mądrze gdy przemawiali jego wybawcy to myślał całkiem przytomnie. Widać olejek który mu podali działał od góry i pozwolił pół-orkowi w porę skalkulować swoje szanse. „Bracia” nie dość, że dawali życie, to jeszcze życie jakiego nigdy nie miał. Wypełniali lukę, która ciążyła nad nim od dnia w którym znalazł Dary. A co najważniejsze: robili to -jak się zdawało- szczerze. Dla kogoś kto nigdy nie zaznał tego uczucia- akceptacja jest najcenniejszym z uczuć i niweluje wszystkie sprzeciwy. Byli towarzysze stają się zdrajcami. Nieznany bóg staje się własnym. Sprawiedliwy pogrąża się w szaleństwie. Gdzieś głęboko czuł, że może nie wszystko jest tym na co wygląda. Teraz jednak nie myślał o środkach, a o celu. Dziś po raz drugi w życiu wymknął się z objęć wiecznego snu. Jego umiejętności zawiodły, siła nie wystarczała, a wola odmówiła efektów co o mało nie skończyło się gniciem w skrytce na miotły. Gdyby kości zaczęły się zrastać po miesiącu mógłby robić w cyrku za człowieka-kraba. Zbyt długo jego życie takie było. Tylko silni są w stanie kształtować świat na swoje potrzeby. Potrzebował siły „braci” by samemu stać się silnym. Jeśli żądaliby duszy w zamian to Blak z radością by zapłacił.

~Lepiej sprzedać siebie niż sprzedać kogoś. -jak gdzieś kiedyś zasłyszał.

**

Czarny jak druga połowa księżyca płaszcz powiewał na lekkim wietrze przy każdym kroku. Pod nim skórznia łączona nitami chroniła muskularne ciało. U solidnego pasa wisiał kunsztowny sztylet, a bliźniacze ostrze nieśmiało wyglądało z cholewy wysokiego pod kolano buta. Rękawice raz za razem zmieniały strony, a zaciśnięte pięści zwiastowały grób każdemu kto nadstawi policzek. Twarz orka skrywała blacha. Otwierany, lekki hełm jaki znalazł w zapasach swych nowych opiekunów zdawał się stworzony dla niego. Tuż za nim, nad karkiem, rytmicznie przechylała się rękojeść wielkiego miecza. Nie tego, które chciałby dzierżyć, a zastępczego. Odliczał sekundy by jego koniec doprowadził go do właściwej broni. Daru. Uliczki Rel Astry tętniły życiem i spływały alkoholem świętujących. Atmosfera celebracji i radości spychała na bok czujność i uprzedzenia wobec uzbrojonego po zęby wędrowca. Szybko dotarł do celu.

-..nie mam pojęcia o czym mówisz! -krzyknął Jimmy sekundy przed tym jak roztrzaskał swoim ciałem zawalone gadżetami półki pod ścianą.

-Jesteś paserem, a oni chcieli sprzedać rzadki towar. Mój towar! Gdzie to jest?! -ork syczał przez zęby, jakby z trudem powstrzymywał się przed rozerwaniem go na strzępy przed uzyskaniem informacji.

-Przysięgam Ci. Myvern nie wspominał o żadnym towarze, przecież byłeś tu z nami. Od tej pory nie widziałem nikogo z was. -bronił się tłumacząc, gdy Blak chwycił go za kołnierz i zdzielił pięścią w bebechy.

-Jeśli w tej chwili nie powiesz tego co chcę usłyszeć już nigdy nikogo nie zobaczysz. -prawy podbródkowy goniący te słowa słyszalnie naruszył żuchwę i/lub zęby Dzikiego po czym posłał go na plecy. Wprost na rant stołu.

-Posłuchaj..- zaczął wypłuwszy kilka zębów- cenię swoje życie, powiedziałbym ci gdybym mógł, ale nie mogę bo nie wiem. Może zaraz tu przyjdą, oszczędź mnie to ci ich wystawię. Obiecuję.. -urwał gdy rozwścieczony olbrzym dopadł do niego i chwycił za gardło podnosząc do góry.

~Tacy sam jak oni. Sprzedajny skurwysyn o mentalności szczura. Nie warte garści piachu gówno czepiające się podeszwy nieuważnego wędrowca. Niby nic, a tyle smrodu.- słowa Jimmego wywołały w nim kolejną falę negatywnych uczuć i choć sam paser nie mógł o tym wiedzieć- sprowadziły na niego zgubę zamiast ochronić przed nią. - Jeśli jednak mówi prawdę.. Mogli zachlać za nowo nabytą fortunkę.. -co wcale by go nie zdziwiło.

Miał nawet parę pomysłów gdzie ich szukać, w końcu mieli plany na dziś. Plany na forsę, więc pewnie nie pogrzebali ich tak łatwo jak jego. Gdyby jednak chcieli zawitać do Jimma później ork wolał by nie zastali go w dobrej formie. Właściwie to nie chciał by zastali go wcale. Tym sposobem Dziki Jimm kipnął głową na bok z braku tchu i opadł na stół. Blak spokojnie spacerował po magazynach hazardzisty zostawiając za sobą oleisty ślad cieczy z jednej z lamp. Chwilę później magazyn stał w płomieniach, a Jim smażył się w piekle ze swoimi wygranymi. Blak tymczasem podążał dalej. Do karczmy „Pod gęsią i rusztem”.
 
majk jest offline