Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-09-2010, 13:52   #31
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Nowe rynki do zdobycia kusiły rekina biznesu, za jakiego miał się wielebny Malcolm. Może rzeczywiście z przykutym do ściany, muskularnym, czarnym jak grafit półorkiem dałoby się zachęcić do wizyt nowy gatunek klientów? Stateczni urzędnicy w zapinanych pod samą szyję koszulach i podciągniętych niemal pod pachy, sprasowanych na kant spodniach lubili czasem zażyć trochę szaleństwa. To był ciekawy koncept, wart sprawdzenia.

Malcolm zmarszczył czoło i spojrzał Jamili głęboko w ciemnobrązowe ślepia. Pojedynkowali się chwilę na spojrzenia. Alfons ostatecznie spasował. Wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu i westchnął. Może na widok skrytych pod rękawem noży, których ruch mu nie umknął, a może odstraszył go mars wymalowany na czole Kerin. Rezultat był jednak jasny. Basta, stop. Koniec wizyty i koniec negocjacji. Gra nie warta świeczki.

"Róbcie w takim razie jak chcecie. Drzwi są tam, gdzie były, kiedy weszliście" - dłoń wskazywała kierunek tym, dla których przesłanie mogło być nie dość jasne. Zawsze pomocni mnisi poturlali się w stronę gości, ale nikt tutaj nie potrzebował przewodników. Jamila wypadła na zewnątrz pierwsza, blondyna była tuż za nią. Myvern jak przystało na dżentelmena puścił koleżanki przodem i trzasnął na wyjście drzwiami, aż budynek zatrząsł się w posadach. Byli wolni i decyzja 'co dalej?' należała tylko do nich. Póki co, bo pewnie Magoo i parę innych indywiduów chciałoby ich swobodę decydowania poważnie ograniczyć.

* * *

Prostowane palce strzyknęły w knykciach. Van Rijn grzebał w przepastnej, skórzanej torbie robiącej za apteczkę. Wśród setek fiolek i buteleczek, igieł i bandaży, ziół i syropów, maści i egzotycznych ingrediencji była i purpurowa saszetka, której szukał.
"To jest dla mnie nie do pomyślenia!" - brat Mikołaj załamywał ręce - "Kompana, druha, przyjaciela... Zostawić towarzysza, pożałować na niego takiej małej sumy".
"Miłosierdzie i współczucie to dziś rzadkość. Liczy się tylko pieniądz. Totalne zbydlęcenie" - brat Albert wtórował pierwszemu zakonnikowi - "Moralność i wiara odchodzą dziś do lamusa".
"Nie rozpaczajmy bracia, od pierwszej chwili było wiadomo jak postąpią" - Malcolm mówił powoli, dzieląc uwagę pomiędzy swych kamratów, a wyciągane z saszetki pincetą igiełki - "Możemy się tylko modlić za takich". Nasączone w fioletowej mazi igiełki wbijały się, jedna po drugiej, w kolejne części ciała półorka.

"Zawsze warto wytargować tych parę złotych więcej, przynajmniej spróbować. Nie mamy nic do stracenia" - Van Rijn kontynuował terapię, wciskając szpile w nogi i ręce Blaka - "To, co się liczy, czyli ten magiczny arsenał, który ten biedaczek nosi, jest już nasz".
Miecz, wisior i obsydianowa bryłka rzeźbiona w tajemnicze znaki spoczywały na stoliku obok, zwinięte w białe płótno. Dla kogoś, kto parał się magią czarnoksięski charakter tych dóbr był oczywisty. Ich aura, zwielokrotniona przez bliskość całej trójki, dawała się pewnie wyczuć w promieniu mili.
"Co z nim zrobić?" - Albert czule opiekował się swoimi gośćmi. Blak nie był wyjątkiem.
"Jest w niezłym stanie, jak na to, co go spotkało i mógłby się pewnie prędko wybudzić. Może nawet jeszcze dziś by pochodził. Taki olbrzym wiele zniesie" - diagnoza diametralnie różniła się od tej przedstawionej zdradzieckim druhom giganta - "Dlatego podałem mu specjalny anestetyk. Przez parę godzin będzie pod całkowitą narkozą. Nawet nie poczuje tego, co mu zrobicie".
"A co mu zrobimy?" - spytał z troską Mikołaj.
"Połamiecie mu ręce i nogi, żeby nie narozrabiał, kiedy już się wybudzi. No i wtrąćcie go do loszku. Może da się jeszcze kiedyś wykorzystać jako nasza atrakcja" - wyrok zapadł.
Zapadł i został natychmiast wykonany. Blak rzeczywiście nie czuł pękających kości, nie czuł zimna i wilgoci piwniczki, w której zamknięto go na cztery spusty. Przez najbliższych parę godzin podobno miał nie czuć nic. Najgorsze było przed nim.




Majka proszę o niepostowanie (na wypadek, gdyby wrócił wcześniej i miał ochotę opisać jak się czuje wśród pajęczyn, w całkowitej ciemności). Bez obaw, najgorsze dopiero przed Tobą. Po prostu proszę o kontakt zanim usiądziesz do posta.
 
Panicz jest offline  
Stary 10-09-2010, 09:34   #32
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Jamila
Pozbywszy się balastu stali na ulicy rozglądając się uważnie.
- Do Gęsi? - spytała półgłosem.
Myvern skinął głową. Kerin nie protestowała. Ruszyli. Na pierwszym skrzyżowaniu Jamila odbijając w lewo szepnęła:
- Idźcie powoli, ja obejdę łukiem i sprawdzę czy nie mamy ogona. Potem zaczekacie przy sklepie Rodriga Miecznika, przejdę tamtędy i wy sprawdzicie czy mnie ktoś nie śledzi. Spotkamy się przy fontannie na skwerze dwie ulice od Gęsi.
Wmieszała się w południowy tłum. szła pewnym krokiem.
- Kaczki, specjalnie z importu!
- Importu? A skąd?
- Z zamorskiej krainy, patrz pan jakie lśniące pióra, co za barwa, a dziób jaki!
- Co żeś zgłupiał, smalcem z sadzą wysmarowany stary kaczor. A jego matka pewnie się z jastrzębiem puściła.
- No coś pan, to zamorski barwnik. Tam taka moda, a dziób to mu się skrzywił bo latać się uczył.
- W dziób to ty zaraz oberwiesz oszuście!
- JA w dziób?! Synek wytłumacz panu, że towar dotknięty uważa się za kupiony. Ślad jest, o tu gdzie biała plamka.

Jamila minęła handlarzy szeroki łukiem, jako że przeszli do aktywnej gestykulacji.
- Pani, pani - usłyszała szept z boku, stał tan owinięty płaszczem mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem. - Coś pani pokażę... chodźmy do zaułka.
- A sama będę musiała go urżnąć czy mnie wyręczysz? - zapytała zaciekawiona Jamila, jako że obracała się w różnych miastach to miała niejakie podejrzenia.
- No coś pani, ja interesik mam...
- Pewnie się skurczył od zimna?- pocieszyła nieznajomego.
- Klepsydry i grzebienie z importu sprzedaję - odchyli połę płaszcza ukazując kilka małych klepsyderek i grzebieni wsuniętych w dziesiątki kieszonek.
- To nie chciałeś się obnażać? - ktoś mógłby starać się doszukać zawód w głosie Jamili. Mógłby się też nie pomylić.
Z westchnieniem ruszyła dalej. Jakoś nie mogła wyobrazić sobie, że masowe posiadanie czasomierzy kiedykolwiek się przyjmie. Wszak wystarczyło spojrzeć w niebo. Ruszyła w kierunku sklepu Rodriga...
 
Mike jest offline  
Stary 12-09-2010, 16:17   #33
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
- Więc w drogę!
Jamila poszła drogą okrężną, a Myvern i Kerin prosto do celu.
Miasto tętniło życiem, wszyscy czynili ostatnie przygotowania do świętowania
Dwójka towarzyszy milczała. Myvern rozmyślał.
~Się wpakowaliśmy. Może trzeba po prostu to wszystko rzucić i spierdalać z tego brudnego miasta? ~
Nie, nie potrafiłby się do tego posunąć. W tym mieście się urodził, wychował. Żył tym miejscem.
Stanęli pod sklepem Rodriga. Jamili nie było, mijały minuty. Myvern zaczynał się już denerwować, że coś poszło nie tak. Kerin też nie kryła napięcia. Jednak w końcu zza zakrętu w ciasnej uliczce ujrzał postać Jam. Odetchnął z ulgą.
- Dlaczego tak długo? - przywitał towarzyszkę, jednak opanował się i już spokojniej powiedział - Martwiliśmy się.
Ruszyli dalej, znów zapadła cisza. Wokół słychać tylko było dźwięki miasta. Ta kakofonia, dla Myverna była najprawdziwszą muzyką, istną symfonią. Cała trójka zastanawiała się co będzie dalej, jak poradzą sobie bez Blaka... i bez całej reszty.
- Jeżeli z wyjdziemy z tego cało, co będziecie dalej robić? - przerwał w końcu milczenie - nie wiem czy potrafiłbym, ale coraz poważniej myślę o ustatkowaniu się, to co się dzieje... Różne rzeczy robiłem w życiu, miewałem kłopoty, ale w takie szambo jeszcze nigdy nie wpadłem.
Wyznanie Myverna było nietypowe jak dla niego, generalnie nie otwierał się przed innymi. Zachowywał swoje wspomnienia tylko dla siebie.
W końcu ich oczom ukazał się ratusz, to znaczyło tylko jedno.
- Już niedaleko!
"Pod gęsią i rusztem" - nad drzwiami karczmy wisiał duży szyld. Duża trzykondygnacyjna kamienica, ładna zadbana. Myvern nieczęsto odwiedzał takie lokale. Przez uchylone okna słychać było zgiełk, rozmowy, stukanie kufli, śmiechy, piski, gwizdy, przekleństwa. Myvern zbliżył się do okna, zajrzał do środka.
- Ale tłok! Łatwiej będzie się wtopić, ale znalezienie tu kogokolwiek będzie dużym wyzwaniem. Widzę że w większości goście to kasiate grubasy.
Ciekawe czy w ogóle uda nam się dostać do środka, w takich knajpach wykidajły zazwyczaj się nie patyczkują. Przypuszczam, że na zapleczu będą drugie drzwi. Wchodzimy tędy, czy od tyłu?
 
Rychter jest offline  
Stary 13-09-2010, 15:02   #34
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Południe zaatakowało znienacka, niezapowiedziane, przyczajone wśród nawału zdarzeń i myśli oblegających czaszkę. Dzwony w katedrach i kościołach rozkołysały się na całego, dudniły spiętrzając ogólny hałas na niespotykany nigdzie indziej poza tą godziną i tym miejscem poziom. Mechanizmy zegarowe na wieżach biły kuranty, a jakieś rogate dziwadła na ratuszowej wieży trykały się głowami, równy tuzin razy, na koniec starcia wciskając się z powrotem za zdobioną fasadę budynku. Tłum wokół spieszących do karczmy zdawał się gęstnieć z każdą chwilą. Z każdym uderzeniem przybywało przekupniów i ich ofiar, nowe stoiska wciskały się w nisze tak wąskie, że rodzące w przechodniach klaustrofobię od samego patrzenia na nie. Zgiełk narastał, początkowy marszobieg tercetu awanturników zmienił się w trucht, spadł w kategorię szybkiego pochodu. Regres trwał, stada ludzi wylewały się z bocznych alejek, kamieniczek, placyków. W końcu nie dało się już nawet iść, można było tylko 'brnąć', by trochę przyspieszyć trzeba było torować sobie drogę naprzód łokciami i kopniakami. Nikt nie miał specjalnych wyrzutów sumienia, gdy niosący michy pełne ryb wąsacz, oberwawszy ciosem pod kolano wyłożył się na pysk, rozrzucając na wszystkich wokół śnięte węgorze, które owinęły się na mieszczuchach jak świąteczne girlandy. Płaczu nie było, kiedy jakieś słusznej budowy kobiety, podcięte sprawnie, potoczyły się stromą uliczką w dół, zbijając przechodniów niczym kręgle. To oczyszczało drogę, pozwalało na szybsze dotarcie do celu. Na miejscu, w okolicy ratusza tłum wyraźnie zmalał. Tu był zakaz handlu, wszelkie punkty sprzedaży, które się pojawiały musiały liczyć się z natychmiastową reakcją znudzonej straży. Halabardy z trzaskiem łamały drewniane stoliczki, podkute buty deptały rozłożony na kocach towar. Nawet łapówki nic tutaj nie mogły zdziałać. Bywało, że z ratusza na przechadzkę wychodził Lord Drax, a dawać mu powody do niezadowolenia było ostatnią rzeczą, jaka mogła strażnikom przyjść do głowy. Stąd taka ich nadgorliwość, stąd względny luz wokół samego urzędu i w zasięgu paru przecznic od niego. Mimo to ludzi nie brakowało, a 'Pod Gęsią i Rusztem' był dziś komplet. Ba, dostawiono nawet nowe stoły i ławy, odcinające się od reszty umeblowania tandetnym wykończeniem. Ewidentnie były skądś sprowadzone w nagłej potrzebie.

Wejście od frontu pociągało za sobą całą masę skutków. Po pierwsze, zmuszało do konfrontacji z pilnującymi przybytku ochroniarzami. Wejść do środka niby mógł każdy, ale daleka od wygody sytuacja, w której znaleźli się awanturnicy nie zachęcała ich do paradowania jak modelki po wybiegu. Co ważniejsze, wchodząc od razu do głównej sali przybysze oddawali inicjatywę Rashidowi. Jeśli Baklun sterczał gdzieś w środku to wejście tercetu nie mogło umknąć jego uwadze. Miałby przewagę, pierwszy ruch w tej rozgrywce. Dość już było rozdawania kart przez jakieś szemrane indywidua, trio awanturników właśnie przejmowało kontrolę nad sytuacją. Szczuci psami, ścigani przez hordy osiłków, ostrzeliwani z kusz zawrócili puszczoną w ruch karuzelę. Teraz to oni wcielali się w myśliwych i gonili za zwierzyną. Przynajmniej według swoich zamierzeń.

Myvern wparował do gospody tylnymi drzwiami, zasapany, niosąc pod pachami dwa ciężkie wory mąki, które zwinął z zaparkowanego w pobliżu wozu. Chłopak szorujący podłogę w magazynie był wyraźnie skonfundowany, a kiedy oba wory spadły na niego – jako dostawa o którą miał zadbać – całkiem stracił głowę. Przygnieciony worami, zwalił się pod stół, natychmiast oberwał w japę, tracąc kontakt z rzeczywistością. Kerin i Jamila upchnęły związanego jak baleron młokosa do jakiejś szafy na garnki i rondle, kłódką zabezpieczyły przed uwolnieniem się w nieodpowiednim momencie. Przez kuchnię wszyscy przemknęli się niepostrzeżenie, co trzeba było zwalić na karb ogromnej liczby zamówień, a co za tym idzie, potwornego chaosu. Zgraja mężczyzn w białych kitlach darła się do siebie przez całą salę, ogień buchał tu i ówdzie, mnogość zapachów wierciła w nosie. Za kuchnią była sala, gdzie służba odbierała potrawy. Tu mieli chwilę, żeby przysiąść. Szczęśliwie, na ten moment wszyscy byli zajęci. Niedojedzone posiłki zalegały na stołach, niedopita herbata stygła. Goście pomknęli dalej, odbili w jakiś boczny korytarzyk za drzwiami, schronili się przed zawracającymi w pośpiechu kelnerami. Znów wyczekali na odpowiedni moment, przemknęli się poza wzrokiem obsługi jak złodziej unikający zabójczego mechanizmu uwolnionej pułapki. Po schodach wbiegli na antresolę, zajęli miejsce przy jednym ze stolików, rozpoczęli przegląd sali. Wśród stada wystrojonych w kontusze czy surduty, wamsy czy nawet wyprawione elegancko skórznie szlachetków znaleźli w końcu to, czego chcieli. Rashid. Siedział na parterze, w rogu sali, do połowy skryty za filarem, zażarcie z kimś dyskutował. Ciężko było powiedzieć, kto jest jego rozmówcą, bo przytulny zaułek, który dwójka smakoszy sobie znalazła skryty był za schodami, osłonięty cieniem przed wścibskimi oczami reszty klienteli. Przy stoliku obok, odgrywając śmieszny teatrzyk, udając, że w ogóle nie zna swego pryncypała, piła ponuro piątka ochroniarzy Bakluna. Te porowate, więzienne mordy były nie do zapomnienia.

Punkt widokowy trio łowców miało niezły, ale jako punkt wypadowy sprawdzał się on średnio. W dole pod nimi jadło i chlało, żartowało i darło na siebie ryje jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt dusz. Stoliki podostawiane w pośpiechu dawały przechodzącej służbie tylko wąskie, zachęcające do diety przejścia, skromne alejki między tuzinami koneserów lokalnej kuchni. Z antresoli zejść można było tylko drogą, którą się nań weszło, przejście na właściwe pierwsze piętro było naprzeciwko. Wyłożone czerwoną tkaniną schody, za którymi schronił się Rashid i jakaś druga postać. Jedyną drogą do nich była wzbudzająca tumult szarża między stolikami. Bo skakanie po podwieszonych pod sufitem drewnianych żyrandolach trzeba było na starcie odrzucić, uznać za niedorzeczność.

* * * * *

Wilgoć, pajęczyny, zimno. Łamanie w kościach było tak straszne, że może nawet zwróciłoby na siebie uwagę Blaka. Na pewno by zwróciło, gdyby nie ból, który zapewniały mu kości rzeczywiście złamane. Każdy ruch w błotnistej, zmieszanej ze ściekającą z więźnia krwią kałuży był absolutną torturą. Przyzwyczajony do ciemności orczy wzrok był teraz gównem, a nie żadnym atutem. Salka była jakąś jamą, kamienną klitką, w której nawet krasnolud musiałby się schylać, by nie wodzić czupryną po brudnym, poznaczonym naciekami suficie. Nie było tu nic zupełnie. Ściany, strop, kałuże i wyjście. Potężne drzwi z żelaza, jak do sejfu, bez żadnych wyróżniających się punktów. Lity w metalu kwadrat, wstawiony w ścianę. Może to i lepiej, że sytuacja była tak beznadziejna. Przynajmniej Blak nie musiał wysilać się, kombinując jakiś dla siebie jakiś ratunek. W jego tragicznym stanie każdy wysiłek odbijał się na zdrowiu niezmywalnym piętnem.

* * * * *

Kołatka zastukała w drzwi równe trzy razy, każde uderzenie identyczne, niczym echo poprzedniego. Malcolm podniósł się z fotela, zawołał obu braciszków robiących w zamtuzie za szefów ochrony. Poinstruował wielorybów, co i jak, na wypadek, gdyby to kompani Blaka powrócili wyratować druha z opresji. Szczerze w to wątpił, ale ostrożności nigdy za wiele. Morsy poczłapały otworzyć, a burdeltata zajął miejsce przy biurku, zamknięty w swym gabinecie. Pokaźna biblioteka na każdej ścianie, setki inkunabułów, opasłe tomiska pachnące wieloletnim kurzem. Niestety dla van Rijna, za żadnym z woluminów nie skrywała się tajemna dźwignia, nie było magicznego przełącznika otwierającego przejście do podziemnej siedziby. Były tylko dwa wąskie okienka i drzwi, przez które alfons wszedł. Drzwi przez które wyjść już nie zdążył.

* * * * *

Światło wlało się do celi ostrożnie, jakby kropla po kropli, nie chcąc urazić odzwyczajonych od widzenia oczu jeńca. Pochodnia oświetliła więzienie, pozwoliła Blakowi przyjrzeć się odwiedzającym. Dwóch mężczyzn, dziwne, pokraczne karykatury. Wyższy, niemal tak duży jak Blak był jednocześnie chudy, przypominał stracha na wróble. Twarz miał kredowobiałą, haczykowaty nos, oczy zapadnięte głęboko. Nosił profesorską czarną togę, spod której wystawały tylko czubki długich, wypastowanych na glanc czarnych butów. Drugi też był chuderlawy, ale wyraźnie niższy. Niski nawet jak na ludzkie standardy, łaził w źle skrojonym, przyciasnym garniturze w barwie spranej lata temu czerni. Twarz miał dziwną, jakby chłopięcą, ale siatka wyraźnie wrytych w ciało zmarszczek sugerowała wiek powyżej pięćdziesiątki.
Starszy w uniwersyteckiej szacie podszedł do Blaka, mówił coś chrapliwym, niemiłym dla ucha głosem, klepał olbrzyma po policzku. Półork nie miał nawet siły, by zaoponować, gdy drągal wlewał mu do gardła jakąś bladożółtą miksturę. I tak straciłby na tym, bo eliksir okazał się jakimś potężnym leczniczym specyfikiem. Ciepło na raz rozlało się po całym ciele, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Magia magią, ale wlec Blaka na górę po schodach, obaj wizytatorzy musieli sami. Może na pogruchotane kości lek był za słaby, a może potrzeba było dać mu więcej czasu. To nie miało teraz znaczenia, bo obaj tragarze świetnie sobie radzili z martwym ciężarem wojownika. Choć żaden nie wyglądał na osiłka, nawet się nie zasapali, delikatnie i z troską wciągając rannego na górę. Stąpali uważnie, unikając śliskich od krwi stopni. A nie było to łatwe. Krwi i na schodach, i dalej w komnacie i korytarzyku było pełno.

"Brat Albert i brat Mikołaj..." – myśl zadudniła w głowie Blaka, wypłynęła na powierzchnię spod ciężkich zwałów eteru. Coś pamiętał, coś pamiętał, ale jak przez mgłę. Tych dwóch, rozerwanych na strzępy, rozczłonkowanych, rozwleczonych od jednej ściany do drugiej pamiętał. Teraz ich flaki stygły na dywanie, rozbite na szczątki meble przypominały o czymś. Skalpele, igły, nici, nasiąknięty od juchy stół. "Malcolm..." – imię wślizgnęło się z powrotem do świadomości orka. Stojący za jego obecnym stanem van Rijn, ten, który go operował (po to tylko, by potem potwornie okaleczyć) leżał przed nim na ziemi. Byli w jego gabinecie. Minęli salę operacyjną, minęli korytarzyk, minęli jakieś sale, których olbrzym zupełnie nie pamiętał. Obaj mężczyźni ułożyli Blaka wygodnie na szezlongu, sami skoncentrowali się teraz na alfonsie. Był w strasznym stanie, gorszym niż półork po zaserwowanej mu przez mnichów ścieżce zdrowia. Usta miał spuchnięte jak po ugryzieniu szerszenia, śliwy pod oczami, nos nie kojarzył się z niczym i niczego poza bardzo awangardową sztuką już nie przypominał. Kończyny były powykręcane pod niemożliwymi kątami, zęby powybijane, palce zmiażdżone obcasami butów.

Starszy mężczyzna zwrócił się do półorka, zacharczał paskudnie. Mówił z troską, ale głos, jakim był obdarzony kaleczył bębenki nawet przy jego najlepszych chęciach.
"Blak, kojarzysz tego człowieka, prawda?" – palec wskazywał na van Rijna - "Możesz to wszystko słabo pamiętać. Zaaplikował Ci silny anestetyk, a jego baranki dodatkowo zadbały o Twoją kondycję. Brzydko postąpił, ale teraz role się odwróciły. Nie zostawilibyśmy Cię na jego pastwę, o nie. Szkoda tylko, że spóźniliśmy się z akcją".
Piskliwy głos drugiego, brzmiący jak u kastrata dołączył do rozpoczętej przez profesora kakofonii: "Zastanawiałeś się kiedyś nad swoją ścieżką Blak? Nad tymi darami, które zsyła Ci Kelanen? Nie wierzysz chyba w przypadki?" Odsłonięta przez starszego pierś, na której zwisał podobny orczemu amulet i sygnet, na palcu młodszego, wykonany z takiej samej materii, co zdobyta przez Hassana obsydianowa bryłka rozjaśnił sytuację. Dał wojownikowi jakiś cień zrozumienia, jakieś przeczucie do czego to może zmierzać.
"Przypadki... Przypadki się zdarzają, nie zaprzeczę. Ale nie takie. Trzy artefakty, trzy potężne znaki wybranego sługi nie trafiają do przypadkowej osoby" – skrzek skończył się i zamiast niego rozległ charkot – "Masz przecież takie poczucie. Wiesz, że w tym całym koszmarze na jawie, w którym żyjesz jest jakiś sens. Co wiesz o tym, który zesłał Ci te znaki?"
"Kelanen... Zawiodłem go. Miałem strzec znaków i zawiodłem..." – dumny i hardy wojownik teraz emanował żalem do samego siebie.
"Widzisz, Kelanen... Kelanen, patron wojowników, mistrz oręża, człowiek, który ledwie parę wieków temu sięgnął po iskrę boskości" – starzec przysunął zwisający z szyi wisior do oczu Blaka – "To, co masz przed oczami, te precjoza... Są starsze niż Kelanen, starsze niż to miasto, starsze niż ten kraj. Te znaki są dziełem naszego Pana. Pana, który wybrał i Ciebie. On prowadził Cię przez te wszystkie lata, radował się Twoimi zwycięstwami".
"Jak nazywa się Wasz pan, jeśli nie jest to Kelanen?" – Blak obserwował naszyjnik z półotwartymi ustami, wprawiony w zdumienie słowami dwójki swoich wybawców.
"Nasz? Ależ nie, nie! Jest nasz w równym stopniu, co i Twój młody wojowniku... Starszy niż wszyscy bogowie, których znasz, stary jak sam wszechświat. Równie sprawiedliwy w swym osądzie, jak niesprawiedliwy był los, który stał się Twoim udziałem. Nasz Pan zwie się Tharizdun" – skrzek urwał się, podkreślił ostatnie słowo z nabożną czcią i lękiem.
"Czekaliśmy na spotkanie z Tobą, czuliśmy, że jesteś w Rel Astrze, śledziliśmy Twoje kroki, obserwowaliśmy z uwagą. Teraz możesz odetchnąć" – profesor robił, co mógł by zabrzmieć łagodnie – "Nic Ci już nie grozi pod naszą opieką. Brat w Zakonie, brat w naszym Panu, wybraniec świętych znaków. Porzucony przez przyjaciół, okaleczony. Teraz jest już wśród swoich. Wstań, wstań! Twoje rany już się zasklepiły, Twoje kości zrosły. Podejdź tu!"
"Nie słyszałem o Nim. Wasze czyny mówią jednak za was. Moje życie spoczywa w waszych rękach" – odparł Blak.
Gdy rany na ciele zagoiły się, a kości pozrastały ork ze zdumieniem odkrył, że istotnie, może wstać. Noga za nogą i stanął naprzeciw swych wybawców, pod nim kuliła się groteskowa postać klechy-rzeźnika. Słowa "brata" wywołały bolesny ucisk w klatce piersiowej roznoszący znane ciepło przez całe ciało od środka aż po opuszki palców. Nie kłamią, jego ciało znów wiernie mu służy.
"Spójrz na tego człowieka" – kastrat wskazuje na Malcolma, podnosząc go z przerażającą łatwością, przysuwając skulonego, uciekającego wzrokiem do Blaka – "Chciał zarobić na Twoim nieszczęściu, wykorzystać Cię do jakichś swoich niecnych planów. Ale czy to największa zbrodnia? Czy takich jak on nie spotykasz na każdym kroku? Opluwających Cię, chcących obedrzeć ze wszystkiego? O tak, wybrani przez naszego Pana nie mają lekkiego losu. Ale niech powie o tych, którzy mienili się Twymi kompanami... MÓW!"
Szarpnięty Malcolm duka coś z trudem, dławi się krwią. Spiorunowany spojrzeniem starca skamle: "Chciałem, by zapłacili za leczenie... Pozszywałem... Pozszywałem go... Chciałem zapłaty..."
"Co odpowiedzieli?"
"Złoto odbierz od najbardziej zainteresowanego... Tyle, tyle powiedzieli" – wysapała ludzka kukła mieniąca się do niedawna kapłanem Niezwyciężonego.
"A przecież mieli kasę, czy nie? Blak?" – starzec zwrócił się do orka – "Złoto w pakunku Veinricka, ile tego było? Kerin, słodziutka Kerin zgarnęła z wciąż ciepłego ciała szlachcica pełen wór pieniędzy...".
"Ale nie! Nie chcieli zapłacić tych paru monet za operację. Uratowałeś ich przed gniewem Magoo, wlokąc się po ziemi, wyratowałeś ich trzykrotnie od niechybnej zguby. I szkoda im było kilku złotych monet na opatrunki i leki" – zawtórował profesorowi kastrat, wręczając miecz w dłoń półorka – "Nie wiem, jakie są Twoje kolejne kroki przyjacielu. Los Twego oprawcy spoczywa w Twoich rękach. Tak, jak i los Twoich fałszywych druhów, którzy zostawili Cię bez tego, co dla Ciebie najświętsze".
"Mieli więcej niż potrzeba, to prawda" – potwierdził ork.
Choć w myślach w jakimś stopniu usprawiedliwiał towarzyszy to ich chciwość budziła już obrzydzenie. Z chwili na chwilę pałał w nim coraz większy gniew - skutecznie podsycany przez mówcę.
"~Oddali moje dary na pastwę alfonsa. Ile warci są tacy ludzie...?"
Gdy w ręku poczuł chłód metalu myśli uleciały. Głos o tym, że jego kompani zabrali dla siebie jego skarby brzmiał jak gromy, krew gotowała się w żyłach na te dźwięki, a ręka mimowolnie unosiła się do ciosu. "Gdzie ich znajdę..." - gruby głos wkurwionego wielkoluda jak skalny blok przycisnął Malcolma do ziemi.
"Myvern, Myvern... Mówił coś o Jimmym. Jimmy... Jimmy miał zapłacić za te czarne... Tyle wiem, nic więcej, przysięgam! Mówił coś do tej Baklunki, szeptał jej... Że Jimmy to kupi, ten miecz, te rzeczy..." – wypłakał się krwawymi łzami van Rijn.
Krew trysnęła sekundę później, gdy miecz jak gałązkę łamał kark. Łeb upadł głucho na drewniane deski, za nim trup. "Czy wolą mego Pana jest śmierć reszty czy też ma dla mnie inne zadania, w tej chwili?" - dodał gniewnie na samą myśl o tych hienach.
Starszy zmierzył truchło Malcolma wzrokiem, po czym zwrócił się spokojnie do Blaka: "Ty zdecydujesz, co z Twoimi kompanami. Przedmioty tej swiętości nie mogą jednak przepaść".
"Chcę odzyskać dary. Jak najszybciej. Potrzebuję jednak broni" – wypalił półork.
"Możesz liczyć na naszą pomoc. W tej sprawie i zawsze. Łączy nas wybór dokonany ręką Stwórcy, a to coś silniejszego niż walka ramię w ramię, coś więcej niż krew" – pełne patosu słowa wylewały się z ust profesora – "Chodź z nami, odziejemy Cię i uzbroimy. Dziś jeszcze zapolujemy na tych, którzy wbili Ci sztylet w plecy".
"Cieszą mnie tacy bracia" – skomentował Blak krótko, przywołując na twarz szczery uśmiech.
Choć los w ostatnich dniach drwił z orka kilkukrotnie to teraz zdawał się odwrócić ponownie. Co więcej - ścieżka zdawała się klarowniejsza niż kiedykolwiek przedtem, a wiatr wręcz wiał w plecy. Koszmar przechodził w sen.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 13-09-2010 o 15:29.
Panicz jest offline  
Stary 13-09-2010, 23:27   #35
 
majk's Avatar
 
Reputacja: 1 majk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodzemajk jest na bardzo dobrej drodze
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=_5_iJGjV8bc&feature=related[/MEDIA]

Pomieszczenie wielkości kufra noszące miano celi wcale na nie nie zasługiwało. Nie było tam ani słomy utaplanej w gównie i szczynach, ani podziaranego koca z lnu. Nie było nawet krat, ani pryczy. Ot, wilgotna jama- w sam raz by wepchnąć tam orka. Nie mógł się obrócić, przekręcić. Ledwie łapał oddech w klaustrofobicznym koszmarze. Chyba tylko strach przed śmiercią trzymała go przy życiu, ostatkiem sił trzymał się wszystkiego co mógł złapać. Każde realne doznanie było teraz życiem, które chciwie chwytał. Chłód kamienia, plusk kropli drążącej kamień, pisk szczura na korytarzu. Zdało mu się, że nawet muzykę. I faktycznie- kilka pięter wyżej dziwki zabawiały się z klientami Domu Uciech Malcolma, ktoś pitolił na instrumentach. Tutaj docierały jedynie niektóre dźwięki tych arii rozkoszy i pieśni czułości mieszając się ze zgrzytem bólu i bliskim oddechem śmierci.

~Chore melodie.- tak by to nazwał, gdyby mógł coś rzec. Zmysły nie działały najlepiej.

Przyciśnięte do ściany truchło zdawało się nie być już ciałem. Nie spełniało bynajmniej jego funkcji. Połamane kończyny ledwie drgały przy próbie ruchu. Podobnież mózg, system nerwowy przepalony bólem. Chemiczny chaos i kumulacja doznań. Tracił przytomność i odzyskiwał. Gdzieś na granicy jawy i snu, boso stąpając po cieńkiej palisadzie stanowiącej granicę. Nic dziwnego, że rozum płatał mu figle.

~Czy to już koniec...?- odpływał. Czuł, że tym razem dalej niż kilka poprzednich razy.

**

Widział człowieka siedzącego na wzgórzu w solidnym fotelu, słońce miało się ku zachodowi zalewając wszystko czerwienią. Jego wielkie barki i masywne ramiona leżące na podparciach. U stóp dwa potężnie zbudowane psy lizały jego brudne dłonie. Zapach krwi. Twarz człowieka była zmęczona, o fakturze zmąconej wody i obojętnym wyrazie. Siwe włosy opadające wzdłuż polika i czarne brwi nad pustymi oczyma. Weteran bitew patrzył w dal jakby szukał chwały minionych lat i nie dostrzegał jej. Karmił swoje demony kawałkami surowego mięsa i żalu. Blak -ledwie dziesięcioletni chłopiec o kamienistej cerze- stał teraz przed nim, po kostki w trawie targanej wiatrem. Był bosy i miał na sobie jedynie koszulę z szorstkiego materiału, na rozwartych rękach trzymał swą broń. Tak jak kilkanaście lat temu na polu bitwy, gdy walczyli po raz pierwszy.

-Zaopiekowałem się tobą. Nauczyłem wszystkiego. -starszy, ale wciąż tęgi mężczyzna brzmiał śmiertelnie poważnie. Patrzył spode łba prosto w oczy jednocześnie ze stoickim spokojem rzucając kolejne ochłapy.

-Nie chciałem, Jenks.. -po policzku spłynął dowód żalu, a słowa grzęzły w gardle.

-A ty... mnie zabiłeś! -mięśnie napięły się gdy starzec wyskoczył z krzesła, upadł ledwie kilka stóp dalej. Czołgał się w stronę roztrzęsionego chłopca używając samych rąk. Jego psy jak lwy na polowaniu pochylając nisko łby kroczyły za nim klucząc i zmieniając kierunki, ale cały czas obserwując ofiarę.

Słońce zaszło całkowicie w jednej chwili pogrążając wzgórze w półmroku, a delikatny do tej pory wiatr szarpał teraz łąkę falami zimnego powietrza.

-Nie byłeś sobą. Chciałeś mnie ..., a ja.., miecz.. nie chciałem tego. -słowa nie były w stanie wytłumaczyć tego co się stało choć wspomnienia tamtej nocy były nadzwyczaj wyraźne i wciąż bolesne.

Na słowa było już za późno. Blak wiedział, że ma na rękach krew jedynej osoby którą mógł nazwać rodziną. Sumienie nie uznawało kompromisów, pół-prawd i pół-win. Żałował, że podniósł rękę na Jenksa i nie chciał tego ponownie. Zbyt słaby by walczyć z duchami przeszłości, odwrócił się, uciekał. Przeszłość zostawił za sobą, a towarzyszyła mu śmierć. Biegł kurczowo trzymając przy piersi swój miecz, po szczęście lub po szaleństwo. Otaczała go pustka, ale gdzieś w oddali widział światło. Coraz większe i większe, choć nie przypominało słońca z wyglądu to właśnie takie miało właściwości. Jasność i ciepło- życie.

**

~Nowe życie.. być może „lepsze”. -tak to widział po spektaklu, którego był świadkiem w gabinecie świętej pamięci Malcolma.

Choć nie mówił wiele i mądrze gdy przemawiali jego wybawcy to myślał całkiem przytomnie. Widać olejek który mu podali działał od góry i pozwolił pół-orkowi w porę skalkulować swoje szanse. „Bracia” nie dość, że dawali życie, to jeszcze życie jakiego nigdy nie miał. Wypełniali lukę, która ciążyła nad nim od dnia w którym znalazł Dary. A co najważniejsze: robili to -jak się zdawało- szczerze. Dla kogoś kto nigdy nie zaznał tego uczucia- akceptacja jest najcenniejszym z uczuć i niweluje wszystkie sprzeciwy. Byli towarzysze stają się zdrajcami. Nieznany bóg staje się własnym. Sprawiedliwy pogrąża się w szaleństwie. Gdzieś głęboko czuł, że może nie wszystko jest tym na co wygląda. Teraz jednak nie myślał o środkach, a o celu. Dziś po raz drugi w życiu wymknął się z objęć wiecznego snu. Jego umiejętności zawiodły, siła nie wystarczała, a wola odmówiła efektów co o mało nie skończyło się gniciem w skrytce na miotły. Gdyby kości zaczęły się zrastać po miesiącu mógłby robić w cyrku za człowieka-kraba. Zbyt długo jego życie takie było. Tylko silni są w stanie kształtować świat na swoje potrzeby. Potrzebował siły „braci” by samemu stać się silnym. Jeśli żądaliby duszy w zamian to Blak z radością by zapłacił.

~Lepiej sprzedać siebie niż sprzedać kogoś. -jak gdzieś kiedyś zasłyszał.

**

Czarny jak druga połowa księżyca płaszcz powiewał na lekkim wietrze przy każdym kroku. Pod nim skórznia łączona nitami chroniła muskularne ciało. U solidnego pasa wisiał kunsztowny sztylet, a bliźniacze ostrze nieśmiało wyglądało z cholewy wysokiego pod kolano buta. Rękawice raz za razem zmieniały strony, a zaciśnięte pięści zwiastowały grób każdemu kto nadstawi policzek. Twarz orka skrywała blacha. Otwierany, lekki hełm jaki znalazł w zapasach swych nowych opiekunów zdawał się stworzony dla niego. Tuż za nim, nad karkiem, rytmicznie przechylała się rękojeść wielkiego miecza. Nie tego, które chciałby dzierżyć, a zastępczego. Odliczał sekundy by jego koniec doprowadził go do właściwej broni. Daru. Uliczki Rel Astry tętniły życiem i spływały alkoholem świętujących. Atmosfera celebracji i radości spychała na bok czujność i uprzedzenia wobec uzbrojonego po zęby wędrowca. Szybko dotarł do celu.

-..nie mam pojęcia o czym mówisz! -krzyknął Jimmy sekundy przed tym jak roztrzaskał swoim ciałem zawalone gadżetami półki pod ścianą.

-Jesteś paserem, a oni chcieli sprzedać rzadki towar. Mój towar! Gdzie to jest?! -ork syczał przez zęby, jakby z trudem powstrzymywał się przed rozerwaniem go na strzępy przed uzyskaniem informacji.

-Przysięgam Ci. Myvern nie wspominał o żadnym towarze, przecież byłeś tu z nami. Od tej pory nie widziałem nikogo z was. -bronił się tłumacząc, gdy Blak chwycił go za kołnierz i zdzielił pięścią w bebechy.

-Jeśli w tej chwili nie powiesz tego co chcę usłyszeć już nigdy nikogo nie zobaczysz. -prawy podbródkowy goniący te słowa słyszalnie naruszył żuchwę i/lub zęby Dzikiego po czym posłał go na plecy. Wprost na rant stołu.

-Posłuchaj..- zaczął wypłuwszy kilka zębów- cenię swoje życie, powiedziałbym ci gdybym mógł, ale nie mogę bo nie wiem. Może zaraz tu przyjdą, oszczędź mnie to ci ich wystawię. Obiecuję.. -urwał gdy rozwścieczony olbrzym dopadł do niego i chwycił za gardło podnosząc do góry.

~Tacy sam jak oni. Sprzedajny skurwysyn o mentalności szczura. Nie warte garści piachu gówno czepiające się podeszwy nieuważnego wędrowca. Niby nic, a tyle smrodu.- słowa Jimmego wywołały w nim kolejną falę negatywnych uczuć i choć sam paser nie mógł o tym wiedzieć- sprowadziły na niego zgubę zamiast ochronić przed nią. - Jeśli jednak mówi prawdę.. Mogli zachlać za nowo nabytą fortunkę.. -co wcale by go nie zdziwiło.

Miał nawet parę pomysłów gdzie ich szukać, w końcu mieli plany na dziś. Plany na forsę, więc pewnie nie pogrzebali ich tak łatwo jak jego. Gdyby jednak chcieli zawitać do Jimma później ork wolał by nie zastali go w dobrej formie. Właściwie to nie chciał by zastali go wcale. Tym sposobem Dziki Jimm kipnął głową na bok z braku tchu i opadł na stół. Blak spokojnie spacerował po magazynach hazardzisty zostawiając za sobą oleisty ślad cieczy z jednej z lamp. Chwilę później magazyn stał w płomieniach, a Jim smażył się w piekle ze swoimi wygranymi. Blak tymczasem podążał dalej. Do karczmy „Pod gęsią i rusztem”.
 
majk jest offline  
Stary 15-09-2010, 09:56   #36
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Jamila
Zbadawszy otoczenie wzrokiem rozparła się wygodnie na krześle.
- Za dużo ludzi - oceniała - I przed obiadem może nie być w humorze do rozmów z nami. Poczekajmy aż skończy a potem odwiedzimy go w pokoju.
Pochyliła się i konspiracyjnym szeptem zapytała:
- Macie kasę? Wyżej Myvern - powiedziała do towarzysza którego zmęczone spojrzenie zsunęło się z twarzy Jamili - Skocze do aptekarza i kupię ziółek, i uśpi się delikwentów.
- No... to trochę będzie kosztować, wyskakiwać z mieszków.
 
Mike jest offline  
Stary 15-09-2010, 17:49   #37
 
Rychter's Avatar
 
Reputacja: 1 Rychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodzeRychter jest na bardzo dobrej drodze
- Mam ledwie kilka miedziaków. Kerin trzyma budżet. - odpowiedział lekko zmieszany.
- Jak słusznie zauważyłaś, dziś ściągnęły tu chyba wszystkie grube ryby z całej cholernej Rel Astry... Uśpić... Pozornie dziecinada, ale jak zamierzasz zaaplikować mu te specyfiki?
Przerwał, omiótł wzrokiem salę i cały czas bezowocnie próbując nie spuszczać oczu z twarzy towarzyszki powiedział:
- Nie wiadomo ile będzie tu siedział. I jak masz zamiar poradzić sobie z tymi tam? Wątpię, że skuszą się na głębszego i pewnie nie odstąpią drania ani na krok.
Zrobił kilka kroków, poskrobał się po podbródku i kontynuował:
- Może w zamieszaniu udałoby się go jakoś dopaść. Jednak równie dobrze ten pies może zwiać nam sprzed nosa. No i trzeba byłoby narobić bajzlu tak, żeby ochrona się nami nie zajęła.
 
Rychter jest offline  
Stary 16-09-2010, 12:52   #38
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Jamila
- Dobra, to ty pilnuj ich - powiedziała do Myrvena i wstając pociągnęła za rękaw Kerin - Chodź, idziemy na zakupy. Kupimy coś dobrego na płuca i jak wróci do siebie...
Zmarszczyła brwi:
- Hmm, przyda cię też jakaś pasta, parę igieł i rurka. - Uśmiech rozjaśnił jej śniadą twarz - No i musimy jakieś ciuchy na wieczór zdobyć.



Dziewczyny ruszyły na targowisko. Tłum zdawał się być zbitą masą ciał, stragany zaś były pod istnym oblężeniem. Niemożliwym zdawało się być dostanie do któregoś z nich. Dla mężczyzny. Kobieta z motywacją jest jak pocisk zdalnie kierowany, z ładunkiem kumulacyjnym.
Szybkie ciecie sztyletem, szarpnięcie i spodnie zjechały tragarzowi do kostek. Jamila stanęła przed nim i szybkim ruchem zadarła bluzkę, upewniwszy się, że zyskała jego uwagę. A ciężkie to było do przeoczenia, zakryła się i odskakując krzyknęła:
- Patrzcie ludzie, zbereźnik, obnaża się! – krzyknęła Jamila, dając dyskretnie znak Kerin by wypchnęła, wyglądającą na zszokowaną kozę, tuż przy wciąż trzymającym skrzynie na ramieniu tragarzu.
- I kozofil do tego! Czego to ludzie teraz nie wymyślą.
Tłum zaszemrał i zbliżył się by obejrzeć przedstawienie, Kerin delikatnie zarzuciła parciany sznurek, na którym uwiązana była koza na… na, powiedzmy, że palik do przywiązywania koni… będący własnością prywatną tragarza i zniknęła w tłumie.
Jamila już przeglądała dobra na straganie.
- Masz, to będzie dobre na ciebie – podała jej jakiś czerwony ciuch.
- Chyba będzie za małe…
- Tylko, jeśli nie chcesz wyglądać jak dziwka.
– rozwiała jej wątpliwości Jamlia.
- Ludzie niech ktoś wezwie straż, trzeba ratować to zwierzę! – pokrzykiwał ktoś w tłumie.
- Zaraz, nie pali się, on całkiem ładnie wygląda – odpowiedział jakieś niewieści głos – Jesteś wolny kawalerze?
- Meee!
Tymczasem obie dziewczyny rzuciły się przez stragan z okrzykiem:
- Moje! Pierwsza to widziałam!
Jamila pierwsza schwyciła buty i triumfalnie wzniosła je do góry.
- Ha, będę w tym wyższa od Blake’a!
- Niech ci będzie
– zbyt łatwo ustąpiła Kerin.
- Panie płacą razem czy osobno? – zainteresował się odziany w kolorowy kubrak człowieczek.
Na twarzy Jamili pojawił się piękny i szeroki uśmiech, odcinająca się śnieżna biel zębów na tle śniadej twarzy wyglądała wprost nieziemsko.
- Razem, ale tylko, jeśli dorzuci pan ta kieckę… tą z rozcięciem na boku… tak tą. Dziękuję. – nachylił się ku niemu i szepnęła – czy kochał się pan kiedyś z dwoma kobietami?
Spojrzenie zdradziło, że to doświadczenie nie było mu dane.
- To proszę sobie wyobrazić jakby to było, gdybyśmy zamierzały tak zapłacić…
Kupiec zamrugał raz i drugi, a potem odchrząknął, raz i drugi. Nie wiedzieć, czemu zaschło mu w gardle, a potem:
- Straż, łapać złodziejki!

Zakupiwszy rzeczy pierwszej potrzeby, zażyły ruchu by spalić kalorie, które mogłyby je uwierać po przebraniu się w nową garderobę dotarły do apteki.
Dzwonek zadzwonił, gdy otworzyły drzwi z zaplecza przydreptał jakiś dziadek.
- Słucham panie, czym mogę pomóc?
- Potrzebujemy czegoś na sen. Sporo.
- To będzie kosztowało.
- Chyba mówimy tym samym językiem –
Jamila uśmiechała się szeroko, a Kerin sięgnęła po mieszek. – Powinno dobrze się palić i szybko działać.
- Hmm, mam chyba coś takiego
– zaczął grzebać w workach leżących pod ścianą.
- I przydałoby się też trochę maści… na sen.
- Zupełnie przypadkiem mam cos takiego… pani krajanie często u mnie zamawiają. Czy hasasz też zapakować?

- A drogo to wyjdzie?
Dziadek się uśmiechnął i rzekł:
- Pierwsza działka połowę tańsza.
- Proszę zapakować.
Dziadek uwinął się dosyć szybko, zbyt szybko, bo w półgodziny miały już paczkę i wcale drogo nie policzył. Gdy tylko dziewczyny zniknęły za drzwiami wywiesił tabliczkę „Jezdem w terenie” i ruszył do tylnych drzwi. Otworzył je, wymknął się i wyjął spory klucz by zamknąć.
- A mówiłam! Myvern wisi nam złocisza – oznajmiła radosnym tonem Jamila, a Myvern, który założył się zaocznie obserwując balkuna z kompanią poczuł jak pieką go uszy.
- Słuchaj dziadku…
Niestety dziadek nie chciał. Schwycił się za klatkę piersiową i blady osunął się po ścianie.
Dziewczyny popatrzył po sobie.
- Dobra, ja za nogi – zastrzegła Kerin.
Ukrywszy zwłoki w pryzmie kompostu, która trzymał w piwnicy aptekarz, obie zaczęły rozglądać się po półkach.
- Nie no, tak to nie znajdziemy za wiele. Jesteś pewna, że nas oszukał?
- Pewnie, ja by m tak zrobiła.
– odparła Jamila.
- Nie powinnaś mierzyć wszystkich swoją miarą.
- Dlaczego?

Rozmowę przerwał chrobot od strony tylnych drzwi.
- Mistrzu, już jestem. – rozległ się młody głos. Tak, każdy mistrz ma ucznia, który wraca wtedy gdy nie powinien… lub akurat na czas.
- Poderwij go, twoja kolej – szepnęła Jamila.
- A nie mogę mu pokazać cycków?
- Potrzebny jest nam z krwią w głowie, wtedy mężczyźni lepiej myślą, a musi nam pokazać gdzie leżą zioła, które potrzebujemy.
 

Ostatnio edytowane przez Mike : 17-09-2010 o 11:55.
Mike jest offline  
Stary 18-09-2010, 03:47   #39
 
Rudzielec's Avatar
 
Reputacja: 1 Rudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodzeRudzielec jest na bardzo dobrej drodze
-Które wolisz?-zapytała Kerin swoją szerzącą chaos towarzyszkę. Pokazując jej garść pierścionków kolczyków i bransolet które pracowicie zdobyła ze straganu z błyskotkami którego właścicielka zbytnio zaciekawiła się pokazem jaki zafundowała, przy współpracy usłużnego tragarza, Jamila.
-Te chyba będą pasowały.- Powiedziała blondynka przymierzając parę kolczyków z ciemnoniebieskimi kamykami.
-Ooo! Śliczne, dobrze kombinujesz. Ten i ten, albo jeszcze to zamiast tej dużej bransolety…

Przebierając w zdobycznej biżuterii, tanich ale ładnych błyskotkach głównie z miedzi i mosiądzu, dotarły w końcu do apteki. Tu młoda baklunka szybko zaczęła załatwiać sprawy ze staruszkiem po czym wyszły i od razu pobiegły na tyły budynku. Jak na zawołanie miły i uprzejmy aptekarz właśnie się tamtędy wykradał, niestety najwyraźniej nie zniósł dobrze zaskoczenia jakim było ich pojawienie się i najwyraźniej umarł z wrażenia. Odzyskawszy pieniądze jakie zapłaciły za towar dziewczyny ruszyły do środka.
Miały tylko kilka chwil żeby się rozejrzeć a już ktoś, najwyraźniej uczen dziadka o słabym sercu wparował do środka.

-Ok wrzuć to gdzieś, zagadam go, jak coś to w łeb i przepytujemy na ostro.- Powiedziała blondynka, oddając towarzyszce swoją zbroję broń i plecak. Potem rozpięła kilka guzików, podwinęła dół koszuli niemal pod sam biust i zawiązała, tak że przypominała ona bardziej stanik z rękawami.
-Och witaj!- Krzyknęła wychodząc do ucznia stając na palcach i machając jakby chłopak dopiero majaczył na horyzoncie a nie stał kilka metrów dalej. Wyglądała jak typowa głupia blond dupeczka z prowincji jakich pełno można było zobaczyć w mieście. Każda z nich miała nadzieję na bogatego męża i sielski żywot, w większości kończyły jako czyjeś zabawki, potem jak już się znudziły trafiały do burdelu gdzie zwykle pracowały aż nie zbrzydły po czym wywalano je na ulice. Tam już była dżungla, i co rano zbierano sporo trupów i resztek takich właśnie dziewczyn. Jednakże dla chłopaka który gapił się zafascynowany na falujący biust Kerin była ona właśnie taką młodą dupeczką najpewniej jeszcze niezbyt zużytą. Tylko co taka lalka robiła w aptece tego starego grzyba??
-Yyyy tego… czym mogę pomaca.. eee znaczy pomóc?- Wyjąkał chłopak. Lustrując głodnym wzrokiem sylwetkę dziewczyny.
-No bo wiesz, ja tu przyszłam z ciocią Arginą, ona poszła z tym obleśnym dziadkiem tam na zaplecze i kazali mi się wynosić kiedy będą rozmawiać. I siedzą tam już chyba z dziesięć minut a ja się tak potworecznie nudzę!!- Powiedziała tupiąc nogą jak dąsająca się dziewczynka. – A ty kim jesteś?-Spytała pochylając się i lekko przechylając blond główkę jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć, co zdecydowanie uwydatniło jej walory.
-Jestem Arne uczeń aptekarza Himeona, tego dziadka.- Dodał widząc niezrozumienie na twarzy dziewczyny.
-Niesamowite!- klasnęła w dłonie Kerin. -Znaczy ty wiesz co to jest?!-pokazała na jaszczurki w słoju stojące na jednej z półek.
-Oczywiście! To octowa mikstura na zgagę i porost włosów.
-A tamto, łe jakie paskudne!- pokazała na dziwaczne robale w jeszcze większym słoju.
-Eee to na, no wiesz, jak mężczyzna ma kłopot z… no tym no… a właściwie to ile masz lat co?-zapytał starając się zmienić temat najwyraźniej speszony.
-Szesnaście i pół! Ale ja już wszystko potrafie!-powiedziała dziewczyna zaplatając ręce pod biustem i zadzierając nosa do góry. –Ciocia mnie nauczyła. O!
Widząc zbaraniałą minę rozmówcy dziewczyna kontynuowała.
-No umiem liczyć i rachować i czytać prawie całkiem bez pomocy, no chyba, że są bardzo trudne słowa, wiesz te długie. A ty umiesz??
-No jasne, już od dziecka umiałem.-Niemal widać było jak ego młodzika rośnie niczym drożdże w ciepełku.
-O! To powiedz mi, bo jak byłam taka mała to byłam chora i bolało mnie i było mi gorąco i taki pan przyszedł i zrobił taką maść że jak mnie ukłuł takim okropecznie ostrym kolcem jak z róży tylko większym co go zamoczył w tej maści to poszłam spać i miałam takie bardzo fajne sny i mnie nie bolało to co to było? Bo pewnie wiesz no nie?- Udawanie idiotki było chyba najbardziej męczącym zajęciem na ziemi, nie chodziło o to, że było trudne, nie pierniczyć bez sensu potrafi każdy. Ale nie parsknąć śmiechem kiedy widzi się na oko osiemnasto lub dwudziestoletniego faceta nadymającego się przed tobą jak paw lub inny kogut, o to już sztuka. Nie można powiedzieć ten chłopaczek nawet ładny był, rudy z brązowymi oczami, wysoki. Mogłaby go nawet zaciągnąć na zaplecze i poprzytulać troszeczkę, sądząc po reakcji na jej grę pewnie nadal był prawiczkiem i z dziewczynami co najwyżej za rękę się trzymał. Teraz widocznie się zasępił, widać było że skoncentrował się na jej pytaniu, że myśli jaki specyfik mógłby działać w taki sposób i być tak właśnie podawany.
-Hmm maść mówisz, a może bardzo gęsty płyn? Bo jak tak to może być wyciąg z maku, wilczej jagody i czteroliśćca, jeśli było ciemne to pewnie z dodatkiem ciecierzycy lub głogu.- powiedział w końcu.
-Ojejku!-znowu klasnęła Kerin, po raz kolejny lekko podskakując czym znowu skoncentrowała uwagę młodego aptekarza na swój biust.-To pewnie to! Ale ty jesteś mądry, że tak wszystko wiesz. A macie to tutaj, kupiłabym gdybym się znowu rozchorowała. Mam parę srebrnych za pomoc cioci przy krosnach, i nawet pozwolę ci wbijać ten kolec ale nie mocno dobrze?
-No mamy tu trochę ale to jest niebezpieczne, więc trzymamy tu w kantorku, tak jak i inne leki i trucizny.
-O mamo! Trucizny?! A na co wam takie paskudztwa?! Nie jesteście chyba łotrami prawda, jak tak to wezwę straż i was zamkną tak właśnie zrobię.
-E no co ty przecież to do leków się daje po kropli albo i mniej, bo jak dasz jadu zmii to na kaszel lek lepszy a jak z naparstnicy to na serce dobre ale jak dasz dużo to zabije człowieka dlatego się mówi trucizna. No a skoro to groźne to chyba jasne, że trzeba schować żeby ktoś się nie zatruł no nie?
-O kurcze! To wy z trucizny leki robicie, jak to tak, znaczy jak mało to dobrze a dużo to źle? Jejku i wy z takimi truciznami strasznymi się nie boicie pracować?
-A gdzie tam! Jak ktoś nie ma odwagi to nie może być aptekarzem, chodź pokaże ci jakie tam mamy paskudztwa, pół miasta tym wytruć można. No chyba że strach?-
powiedział z uśmiechem młodzik najwyraźniej mający ochotę popisać się przed tą śliczną dziewczyną.
-Nie, ja pójdę ale jeśli mnie Arne za rękę potrzyma i jeśli obieca, że nie będzie straszył i grzeczny będzie.
-Ależ oczywiście.- Był żałosnym kłamcą, gorszego w życiu nie widziała.
Ledwo weszli do kantorka i chłopak otworzył szafkę a już pisnęła jakby mysz zobaczyła, po prawdzie lubiła nawet gryzonie, zdarzało się jej czasem skosztować nawet jakiegoś kiedy głód przycisnął. No ale takiej reakcji pewnie się chłopak spodziewał skoro w szafce była, pewnie na pamiątkę wypreparowana czaszka jakiegoś zwierzaka który chyba miał osiem oczu i ze trzy rzędy zębów.
-To też na leki trzymacie?-zapytała z urazą w głosie.
-A, to, to Azorek, mistrz Himeon trzymał go jako stróża. Ponoć jakiś czarodziej dał mu go jako szczeniaka z jednego z eksperymentów. Ale zwierzak miły był i posłuszny a jaka atrakcja, ale zmarło bydle jakoś z pół roku temu. Zeżarł chyba ze sześć kilo mandragory i zmorowilka, potem poszedł w miasto i nie wracał przez tydzień aż w końcu się przywlókł bez siły prawie i w końcu zdechł. To mistrz kazał zostawić czerep na pamiątkę. Tyle co potem przychodzili tu różni tacy, że niby Azor się im do suk dobierał i żeby brać ten pomiot co po nim został. Ale mistrz kazał ich precz odsyłać i pewnie teraz się o mieście jakieś Azorkowe kundle plączą, co to ich nie podusili właściciele.
-Nawet nie straszcie bo mi serce trzepoce jak ptaszek w klatce, o dotknijcie.-
Powiedziała Kerin dociskając rękę zaskoczonego chłopaka do swoich piersi.-Czujecie jak bije. –zapytała.
Chłopak coś tam wymruczał najwyraźniej w siódmym niebie, bo też i biust blond łotrzyca miała niczego sobie.
-Ale to powiadajcie, to wszystko trutki to tutaj?-powiedziała odsuwając rękę chłopaka pokazując na niewielkie butle.
-Ano, widzisz te znaki na korkach? Ten oznacza naparstnice, ten to wyciąg z maku, ten esencje z ciemnoliścia, tam jest jad żmii, a tu ekstrakt z wrotyczu. To są czyste substancje tylko z alkohole lub wodą. A ten rządek to gotowe specyfiki, ten uśmierza ból tylko krople wypić na szklanke wody, ten jak trzeba chorego unieruchomić żeby lekarz mógł się zająć ranami. Tamto jak kto starszy z sercem niedomaga, w tym brązowym flakonie też na serce lek z trzech ziół ale go podawać nie wolno bez maku bo ból taki, że umrzeć człek by wolał. A to na sen, kropla na skórę dorosłego chłopa otumani a w jedzeniu w pięć minut uśpi. Mocne leki, wszystkie starczy dać do jedzenia albo ukłuć jak mówiłaś, że tobie robili. O a to może słyszałaś w fajkę się nabija i pali tam na wschodzie uspokaja nerwy.
-A tamte drzwiczki?-
spytała dziewczyna robiąc wielkie oczy i układając usteczka w zdziwione o.
-A tam taki składzik na różne materiały jak alkohol i naczynia…

Taboret lądujący na potylicy skutecznie przerwał jego wywód.

-Kurwa wreszcie.-Powiedziała blondynka rozglądając się w poszukiwaniu towarzyszki.-Jamila gdzie ty?
-Hmfmf-dobiegło z góry i po chwili koło niej wylądowała Baklunka z jej rzeczami w zębach.-Strasznie niewygodnie tam na belkach, mogłaś się pospieszyć.-rzekła z wyrzutem.
-Aaa tam, ważne, że mu się w końcu zebrało na popisy, już myślałam, że zacznie od macania czy co tam. Ale widać, niewprawny jakiś. Widziałaś i słyszałaś co i do czego?
-Tak, zaraz zapakuje i spadamy.
-To ja się rozejrzę może jakaś kasa czy coś tu jest.-powiedziała Kerin przeszukując ubranie Arnego. Na wszelki wypadek pchnęła nożem po piątym żebrze celując nieco w górę i w stronę mostka, nie było mowy żeby nie trafić w serce. Niby usłyszała trzask kiedy waliła go taboretem ale pewności nigdy dość, zresztą musi pilnować nawyku nie pozostawiania świadków. Dawniej mogła sobie na to pozwolić straż nie goniła przecie za każdym złodziejem. Ale teraz ścigali ich sprawniejsi łowcy, więc nie warto było ryzykować. Ubrawszy się, zostawiła Jamili plecak i ruszyła cicho ze sztyletem w ręce spenetrować resztę domu.
 
Rudzielec jest offline  
Stary 18-09-2010, 23:41   #40
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Kiedyś , gdzieś

- Nie ma?! Jak to kurwa nie ma?! To do czego, Ty od chuja tu jesteś? Widzisz ilu mamy gości? Widzisz, która jest godzina? Teraz mówisz mi, że nie możemy zaczynać?! –
- Ale, szefie, szef sam widział co zostało po ostatnim razie. Dołu do dziś nie możemy doczyścić, a góra... Po ostatnim nie wiem czy znajdzie się choć jedna, gotowa na takie zabawy. –
- Gówno mnie to obchodzi! To twój problem! Od tego tu jesteś! Jeśli nie potrafisz załatwić czego trzeba, to... –
- Szefie! –
Do rozmowy włączył się nowy głos, poprzedzony gwałtownie otwieranymi drzwiami.
- Czego?! –
- Niech się szef uspokoi, załatwiłem co trzeba i możemy zaczynać. Trochę to prowizorka, ale... –
- Ale tak się właśnie awansuje. Doskonale. Zaczynamy więc! –

Kerin, Jamila

Apteka była prawdziwą skarbnicą. Bogatą w różnego rodzaju specyfiki, proszki, ampułki, maści, fiolki i mnóstwo innych rzeczy, których obydwie Panie nawet nie potrafiły nazwać. Szczególnie piętro było bogate w przeróżnego rodzaju sprzęt, księgi, gotowe i półgotowe wyroby, z pewnością nie należące do typowych wyrobów aptekarstwa. Strzegły ich co prawda solidne drzwi i pułapka, ale nie stanowiły od dla dzielnych wojowniczek większego problemu.

Kerin i Jamila szybko wyposażyły się we wszystko czego było im potrzeba, dodatkowo zabierając wcale nie mały urobek aptekarza. Zabawiły przy tym nieco przy długo, więc musiały się mocno spieszyć do „Pod gęsią i rusztem”. Tam czekała ich niespodzianka, bo jak się okazało już na nie czekano. Potężny ochroniarz obejrzał sobie dokładnie obydwie i zwięźle poinformował, że Czarny Jo już na nie czeka i mają wejść od tyłu. Odmówić nie było można.

Blak

Blak zmierzał do gospody z głębokim poczuciem misji w sercu. Niby było do niej nie daleko, ale i tak miał trochę czasu, aby obmyślić plan działania. Gdy front budynku pojawiał się mu przed oczami, wszystko miał już obmyślone. Postanowił, że będzie improwizował. Na szczęście los mu sprzyjał i nie musiał zbytnio zdawać się na planowanie.

- Od tyłu. –
Poinformował go zwięźle zwalisty ochroniarz, jeszcze zanim półork zdążył otworzyć usta.
- Czarny Jo już na ciebie czeka. –
Coś mu mówiło, że lepiej nie odmawiać temu zaproszeniu.

Myvern

Soletan nudził się jak mops. Obserwowanie Rashida nie należało do specjalnie zajmujących. Beklun jadł, co chwila zamawiając kolejne potrawy, popijał je czerwonym winem i rozmawiał ze swoim gościem, którego nadal nie udało się Myvernowi choćby zobaczyć. Dla nie wzbudzania podejrzeń i on musiał coś zamówić, bo siedzieć prze kilka godzin przy pustym stoliku nie wypadało. Sprzedał kelnerowi bajeczkę, że czeka na kobiece towarzystwo i też zamówił flaszkę wina, którego nazwę ledwie wymówił. Delektował się nim jak tylko mógł, mimo, że jak dla niego smakował jak końskie szczyny. Musiał. Cena omal nie sprawiała, że się zakrztusił na śmierć i w przeliczeniu, stanowiła mniej więcej wartość kilku wiosek. Myvern pił więc, starał się nie krzywić ostentacyjnie i modlił się, żeby dziewczęta wróciły przed koniecznością zapłacenia rachunku. Kiedy podszedł do niego kelner w towarzystwie kwadratowego ochraniarza, był już pewny, że nie obędzie się bez rozróby.

- Rusz dupę. Czarny Jo czeka na ciebie na tyłach. –

I jak tu było odmówić?

Wszyscy.

Pod Gęsią i Rusztem, był najlepszym lokalem w mieście. Tak uważał jego właściciel. Dla wszystkich innych nie ulegało wątpliwości, że na pewno do tego miana pretenduje. Tutejsza klientela zostawiała w lokalu majątek i w zmian oczekiwała czegoś więcej niż wyśmienitej kuchni, sprawnej obsługi i czystych dziwek. Właściciel, w osobie Czarnego Jo, miał zamiar im to dać.

Nikt z czwórki awanturników już tego nie zobaczył, ale jak tylko Myvern zniknął na zapleczu sala biesiadna zaczęła się gwałtownie zmieniać. Służba uwijała się jak w ukropie a goście, doskonale wiedzący czego się spodziewać, usuwali im się z drogi i starali się jak najmniej przeszkadzać. Czas ucztowania się skończył. Wszystkie niemal stoły wyniesiono z sali, lub zsunięto pod ściany. Okiennice zamknięto i zasłonięto grubymi kotarami. Na antresoli, gdzie nie dawno siedział Soletan, miejsce ław i stołu, zajęły rzędy wyściełanych miękko krzeseł dla najlepszych gości, którzy bez zwłoki poczęli je zajmować. Inni zostali na dole i również zajmowali miejsca na krzesłach i lawach, porozstawianych pod ścinam. Służba kręciła się między nimi, podać drinki i piwo. Sam środek potężnej sali został pusty a w powietrzu unosiła się atmosfera oczekiwania.

Kerin i Jamila weszły do tyłu, jak im polecono. Tu czekali na nie kolejni ochroniarze i kilka służących w karczmie dziewuch. Prowadzili je pewnie, choć bez brutalności czy pośpiechu. Jeszcze w trakcie marszu, kobiety odebrały od nich pakunki, nic sobie nie robiąc z ich protestów, w biegu niemal czesały im potargane szybkim marszem włosy, w ekwilibrystycznych wyczynach nakładały makijaż i biżuterie. I woalki. Obydwie dostały też woalki, spod których wystawały tylko oczy. Zaprowadzono je do małego, okrągłego pomieszczania i zostawiono. Było całkowicie puste, poza jednym wyjątkiem. Na środku był metalowy, wypolerowany na wysoki połysk drążek...

Obydwie już zaczęły kombinować, jak wyplątać się z kabały, w którą bez wątpienia znowu wpadły, kiedy do środka wszedł niski, pulchny mężczyzna z imponująca czupryną czarnych włosów na głowie i w towarzystwie jeszcze jednego jegomościa.
- Tylko dwie? –
Zaczął nieco rozczarowany czarny.
- Ale za to jakie! Zresztą mówiłem, że to prowizorka... –
- Dobra, nie ważne. Wy dwie znacie zasady? –
Czarny po raz pierwszy zwrócił się do nich, jednak nie czekał nawet sekundy na ewentualną odpowiedz.
- Najważniejsze. Jedna trzecia kasy dla was. Widzę, że wiecie w czym rzecz, więc postarajcie się, bo dziś jesteście główną atrakcją. –

Czarny Jo znikł tak szybko jak się pojawił a obydwie kobiety znów zostały same. Po chwili poczuły, że podłoga się porusza i unosi do góry. Niewieście serca na moment zabiły mocniej, na myśli o pułapce znanej ze wszystkich opowieściach o badaczach lochów, na szczęście jednak sufit również się unosił. Wraz z całą resztą pomieszczenia i nimi w środku.

*****

- Postaracie się, bo jesteście dziś główną atrakcją. –

Tę samą sentencje usłyszeli chwile wcześniej Blak i Myvern. Jednego i drugiego zaprowadzono do małego pomieszczenia. Gdy stalowa krata zamknęła się za nimi, było już za późno na ucieczkę. Na szczęście nikt nie zabrał im broni, ani nic innego. Zaraz potem przemówił do nich sam Czarny Jo. Nie widzieli go, ale głos dochodził gdzieś z góry.

- Zasady są proste. Misiek ma złoto. Jest w sakwie, którą ma przywiązaną po szyją. Dostaje je jeden z was. Ten, który przeżyje. Względnie zatrzyma je Misiek. Suma... Cóż, jej wielkość oceńcie sami. Ja gwarantuje wam jedno. Są tam tylko złote monety. Zwycięzca bierze wszystko. To jedyna zasada. Przeżyjecie, złoto jest wasze. No i są jeszcze kobiety. Macie prawo pierwokupu. Niech to będzie dla was dodatkową motywacją. –

Później wszystko potoczyło się już szybko. Pierwsze zorientowały się Kerin i Jamila. Ściany okrągłego pomieszania cudownie opadły, a one znały się na samym środku sali biesiadnej, która już dziś widziały. Tyle, że wyglądała zupełnie inaczej. Były na okrągłym postumencie, wznoszącym się na wysokość antresoli. Dzieliło je od niej kilka metrów, a sam postument miał może z dwa metry średnicy. No i był drążek na środku.

Teoretycznie można było zeskoczyć na dół. Tyle, że okoliczności temu nie sprzyjały. Uprzątnięta wcześniej podłoga biesiadnej okazała się również ruchoma. Teraz spora jej części rozsunęła się na boki, otwierając okrąg o średnicy mniej więcej dziesięciu metrów. Pod nim, jakieś trzy metry w głąb, była arena. Właśnie wkroczyli do niej Blak i Myvren, dokładnie na przeciw siebie i jeszcze dwóch innych wojowników, ustawionych między nimi. Spojrzenia jakim obrzucili się niedawni kompani mówiły wiele. Jednak wbrew słowom Czarnego Jo, nie oni, ani patrzące na nich z góry kobiety stanowiły główną atrakcję.

- Panie i Panowie! Czas zacząć to na co wszyscy czekali! Oto nasze cudowne Panie. Oto nasi dzielni wojownicy. A teraz przed wami, główna atrakcja wieczoru! –

Postument na, którym stały kobiety, zatrząsł się lekko. Jego podstawa wyrastająca ze środka areny zazgrzytała i tez się otworzyła. W środku stał Misiek. Prawie dwu i półmetrowa bestia, była wyższa nawet od Blaka. W barach ze dwa razy szersza. Cała pokryta była futrem srebrno szarego koloru. Trzymała się mniej więcej prosto, jak człowiek. Całość uzupełniała paszcza pełna ostrych kłów i wściekłość bijąca od potwora. No i oczywiście sakwa, którą miał umocowaną pod potężną szyją. Na wielkość co najmniej taka, jaką dostali od ich zleceniodawcy do pilnowania. Sumę każdy wyceniał samodzielnie.

Misek szybko zidentyfikował największe zagrożenie w Blaku i ruszył w jego kierunku. Dwójka nieznajomych wojowników widząc to, wymieniała tylko spojrzenia i obydwaj ruszyli ku Myvernowi, flankując go z obydwu stron. Miśka widać chcieli zostawić sobie na deser.

Dziewczyny tym czasem też się nie nudziły. Po pierwsze salwie oklasków witających Miśka, część męskiej publiczności i na nie poczęła zwracać uwagę.

- Dwadzieścia za Blondi! –
- Trzydzieści za Baklunke! –
- No dalej rusz bioderkiem! –
- Sześćdziesiąt za obydwie! –
- No dalej, zrzucać ciuchy! Chce wiedzieć za co płace! – darł się ich znajomy Rashid.

Licytacja rozpoczął się na dobre a okrzykom nie było końca. Uciszył je wszystkie znany im korpulentny dżentelmen we fraku i cylindrze.

- Pięćset złotych monet. –
Herkules Magoo dwornie ukłonił się z antresoli w kierunku wciąż nieco zdębiałych kobiet, uchylając melonika.
- Za obydwie oczywiście. –
 
malahaj jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 07:59.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172