Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-09-2010, 12:20   #25
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
'Kochaj bliźniego swego jak siebie samego' - mówiły nauki, chyba tuzina różnych, powszechnie uważanych za 'dobrych i miłosiernych' bogów. Był w tym pewien dysonans, pewna niemożliwa do pogodzenia sprzeczność. Wprawdzie na papierze czy wyryte w marmurze frazesy wyglądały ładnie, ale nie sprawdzały się w życiu. Jak na przykład, kochając siebie samego – czyli mając dość oleju w głowie, by nie wystawiać swego kruchego ciała (więzienia duszy!) na szwank – ratować biednego barona Burgo z rąk porywaczy? No jak, skoro nawet przypadkiem wystawiając łeb ponad kontuar można było zarobić pocisk między oczy? Nikt ze świty Scalonich nie roztrząsał tego dylematu. Wszyscy mieli poważniejsze zajęcia, wciśnięci za barowe deski, przygnieceni worami mąki, tracący oddech w miniaturowym schowku. Robili, co mogli, by nie zrobić nic. Nic, co w najmniejszym choćby stopniu zwróciłoby na nich uwagę okutanych czarnym płótnem zbójów. Taktyka okazała się wyśmienita, rozbójnicy opuścili przybytek zostawiając za sobą tylko 'symboliczną' liczbę ofiar, oszczędzając bełty i ostrza maczet na lepsze okazje. W tej samej chwili, w której ostatni z kuszników przestąpił próg karczmy cała scyllijska familia poderwała się na równe nogi, wariackim tempem zabrała do porządkowania bałaganu. Bałaganu szeroko rozumianego: trzeba było uprzątnąć trupy, rozpuścić wici po mieście, że paru brudasów znalazło się wysoko na liście 'Do odjebania', ułożyć ze strażą, która zawsze zlatywała się do ścierwa jak sępy, zapewnić familii ochronę i przede wszystkim załatać Alessia. Barman był ledwo ciepły, farba sączyła się z niego niczym woda w fontannie, dzikim spojrzeniem wodził gdzieś po suficie, nie było z nim żadnego kontaktu. Tylko absolutny ryzykant, by nie rzec głupiec, postawiłby na Alessia. Przelicznik byłby kuszący i pewnie z jednej monety możnaby zrobić sumę zdolną pokryć naliczony przez Bladego dług, ale szaleństwem była wiara choćby w to, że ranny dożyje przybycia medykusa. Oberża Scalonich była miejscem pełnym szaleńców. Stłoczeni wokół dogorywającego wora mięsa i kości trwali w nadziei. Konwulsje i agonalne wicie były dobitnym znakiem, że kolejka przed bramami Piekieł jest dziś wyjątkowo długa. Nieważne jednak, długa czy nie, zawsze posuwała się naprzód diablo szybko. No i Alessio w końcu się doczekał. Doczekał się koła ratunkowego, rzuconej mu z góry liny. Ktoś, ku wyraźnej złości służby, którą barman komenderował, zdecydował się wyrwać czarta z otchłani. Powięzić jeszcze trochę w ludzkim ciele, w murach miasta Gradsul.

* * * * *

Miki

W życiu liczy się szybkość. I to kto jest szybszy. Miki był obdarzony niezłym refleksem, potrafił zwędzić plasterek szynki ze stołu tak, by nikt nie zauważył, albo wpakować komuś serię ciosów nożem pod żebra, nim ofiara zdała sobie sprawę, że ma kogoś za plecami. I Kula też był szybki. W bocznej uliczce, pośród porozwalanych pak i wyrzuconych z oberży resztek jedzenia miało się okazać, kto jest szybszy. Scaloni natychmiast, gdy tylko wyściubił nos poza gospodę zrozumiał jak łatwo dał się oszukać. Połknął największą porcję blagi w swoim życiu i świst, który rozległ się za nim zwiastował bolesne otrzeźwienie. Przycupnięty na ścianie nad wejściem niczym jaszczurka, Murzyn trzymał w łapie jakąś potężną, najeżoną gwoździami dechę. Miki niemal zdążył się odwrócić, prawie zdążył zobaczyć, czym za moment oberwie w baniak. Trochę zabrakło i decha palnęła chłopaka w tył głowy aż oczy wyszły z orbit, nogi zgięły się niczym sprężyny, wyrzuciły Mikiego na utytłany odpadkami mur po drugiej stronie alejki. Scyllijczyk oparł się łapami o ścianę, zamroczony, zakołysał w lewo, wodząc wokół siebie zamglonym wzrokiem zderzył się ze zmontowaną z cuchnących skrzynek konstrukcją. Na oślep cisnął flakon z kwasem. Rozbita butla grzmotnęła w ziemię, uwolniony roztwór zasyczał topiąc zalegające na bruku rybie resztki, dym uderzył w górę. Kula był za blisko, o wiele za blisko. Kopnął w drewnianą wieżyczkę zza której atakował młodzian, zwalił tłuste od rybich wnętrzności paki na Mikiego. Chłopak stracił równowagę po raz kolejny, osłonił się przed gradem desek, boleśnie rąbnął tyłkiem o bruk. Touv skoczył jak żbik, sękate pięści gotowe okładać zwalonego na ziemię. Nie tylko skoczył, ale i zasyczał, jak żbik, gdy następna rozbita flaszka z kwasem poparzyła mu dłoń. Odbił się od Mikiego wzorem kauczukowej piłki i klnąc w swym barbarzyńskim narzeczu rzucił się do ucieczki. Młodzik wyczarował skądś jeszcze jedną, ostatnią już butelczynę z trucizną. Spudłował minimalnie, przerzucając fiolkę nad potężnymi barkami Murzyna. Kula musiał zwolnić, wyminąć parującą kałużę kwasu, prześlizgnąć się pośród kubłów z pomyjami. Miki mógł ruszyć za nim. Lub zostać i więcej już, tego wieczora, nie kusić losu.

* * * * *

Vittorio

Jimmy uśmiechnął się serdecznie i gulnął sobie z przyniesionej przez patrona karafki. Obficie, ogołacając naczynie niemal do cna. Zerwał kapelusz z głowy jakiegoś siedzącego obok zabijaki i starannie wytarł nim sobie usta, na koniec otrzepując sobie z pyłu przykurzone obuwie. Miejscowy gangus zerwał się z krzesła bez wahania sięgając po wiszący u pasa sejmitar. Wywołał potworne oburzenie pijanych grających w kości marynarzy, na których stole wylądował po sprzedanym mu przez gladiatora kopniaku. Dwóch jego koleżków, jednych z nielicznych powracających z południa weteranów kampanii przeciw Bractwu, porwało za szable. Jeden, wzięty za kark jak kocię, przebił się przez blat stołu i utkwił w wybitej w podłodze dziurze. Drugi miał więcej szczęścia, bo z oboma połamanymi nogami można było przecież żyć. Trzeba było tylko wcześniej zejść z żyrandola. A Jimmy nie żywił do nikogo urazy, ściągnął uwieszonego pod sufitem żołnierza i posłał gdzieś pod kominek, by wydobrzał w cieple. Lubujący się w karczemnych awanturach klienci 'Rybki' błyskawicznie zmienili zainteresowania na ciche opowiadanie sobie historii rodzinnych i liczenie słojów drewna na stołowych blatach.

W 'Szalonym Boo' było trochę lepiej, bo znajomy Vittoria, szef tegoż bajzlu, poinstruował ludzi, by trzymali się od duetu gości specjalnych z daleka. Przybysz z Greyhawk był niepocieszony widząc jak żądne krwi wilczyska w ludzkiej skórze odsuwają się odeń, posłuszne poleceniom właściciela. Pocieszył go dopiero widok samicy ettina, związanej żelaznymi łańcuchami, rzuconej na piasek areny. Jakaś lampka musiała się zapalić na ten widok w głowie Jimmy'ego, bo zażądał natychmiastowego uwolnienia bestii. Czy to pobudki humanitarno-ekologiczne kierowały wojownikiem czy jakieś inne Vittorio mógł tylko zgadywać, bo samą prośbę o oswobodzenie potworzycy przegapił. Na moment stracił czujność i teraz pluł sobie w brodę. Jego podopieczny, sam jeden, wylądował na piasku areny, w wydrążonej pośrodku lokalu jamie, głębokiej na dobre dwadzieścia stóp. Naprzeciw siebie Jimmy miał dwugłową, niemalże czterometrową poczwarę. Długie i grube łapska szurały po ziemi, zgarbiona sylwetka musiała ważyć dobrze ponad dwie tony, a pragnienie wolności i krwi, rozbudzone na nowo w uwolnionej z oków ohydzie odbijało się w jej żółtozielonych ślepiach. I Jimmy był tam na dole, jako pierwszy, najbliższy cel i posiłek stwora.

* * * * *

Luigi

Wściekłość na rzeźników, którzy zmienili Bracką w jatkę odbijała się na ostrożności. Luigi w czasie swej pogoni za porywaczami nie raz łapał się na tym, że wyciągał już ostrze, chciał wpaść pomiędzy bydlaków, roznieść ich na kawałki. Już to jednak, że targany emocjami nie wyostrzał zmysłów mogło go zdradzić, przynieść mu zgubę i zakończyć nieumiejętne śledzenie na dnie jeziora. Tyle szczęścia Batisty, że ci, których tropił byli równie nieostrożni jak on. Mieli dobre powody, mało kto ważyłby się wystąpić na drogę takiej zgrai osiłków. Tym bardziej, że byli na misji dla ważnej osobistości. Potężnej postaci, która przyjmowała ich w środku doków, w magazynie pełnym nadpsutego żarcia na eksport do biedniejszych sąsiadów, w miejscu tak nieprzystającym do jej wpływów i zamiłowania do luksusów. Przycupnięty na balkonie, za beczkami twardych niczym stal sucharów, Luigi obserwował. A było co!

Don Matteo, jak zwracali się do niego zamaskowani zbójnicy, pieklił się niewiarygodnie. Lżył swych najemników, tłukł ich po pyskach otwartą dłonią, darł się aż ogromna hala drżała w posadach.
"To nie jego chciałem, nie jego mieliście tutaj sprowadzić do kurwy nędzy!" – ryczał mafiozo.
"Ależ panie... Jest nietutejszy, przybył dzisiaj statkiem ze wschodu. Z Greyhawk..." – bronił się przywódca szajki, ten który wydał rozkaz poszatkowania kumpli barona na kawałeczki.
"To jakiś pajac, gówno w drogiej panierce, piszcząca kurwa, a nie wojownik! To nie jest człowiek, który miał walczyć dla Bladego! Wy tępe cipy!" – złość wzbierała w gangsterze bardziej i bardziej, nadymał się niczym balon – "Nie umiecie rozpoznać wojownika? Przywozicie mi tu jakąś pizdę, która rywalizację zna tylko z gry w pchełki? Na Dziewięć Piekieł!"

Po tej serii wrzasków zapadła cisza. Dało się z niej wyłowić tylko sapanie dona i jakieś niewyraźne pomruki dookoła. Batista wytężał wzrok, ale w panującym powszechnie mroku był w stanie rozróżnić tylko sylwetki, odsłonięte twarze porywaczy ginęły w ciemności. Don Matteo i otaczający go ochroniarze stali jeszcze dalej, zamazywały się nawet kontury ich postaci. Rozpoznać można ich było tylko po głosie, który wyborna akustyka hali niosła w każdy jej zakamarek.

"Dobra, zostańcie tu z tym chujkiem, naprawicie, co żeście spieprzyli. Czekać do rana. Dostaniecie szansę, by naprawić błąd. Jedną. Tylko jedną" – głos dawał nutę nadziei, a podziękowaniom ze strony ciemnoskórego towarzystwa nie było końca. Ton zmienili dopiero, gdy zleceniodawca ich opuścił, zniknął za wrotami z grubego drewna. Luigi miał zamiar ruszyć w ślad za nim, wymknąć się tylnymi drzwiami, którymi wparował na miejsce. Skamieniał słysząc zatrzaskiwane skoble i szuranie jakiegoś ładunku, który przystawiano z zewnątrz blokując wejścia z obu stron.
"Co jest kurwa grane?" – parsknął szef grupki rzeźników – jak okazało się po rozpaleniu przez nich pochodni i zdjęciu masek, nie Baklun, a Rhennee. Co było grane? Z sufitu zaczęła skapywać jakaś substancja, alkohol. Zapach był nie do pomylenia z niczym innym, a dym, który leniwie zaczął się wkradać przez szpary między dechami ułatwiał rozwiązanie równania. Prostego, jak dwa plus dwa. Odcięto wszystkim drogę ucieczki i szykowano uwięzionym saunę. W bardzo wysokiej temperaturze.

* * * * *

Domenico, Lorenzo, Luca, Alessio

Kiedy już don Scaloni powrócił do Brackiej czekały go niespodzianki dwojakiego rodzaju. Widok nieprzytomnego, ale podobnież stabilnego już, będącego na dobrej drodze, by za jakiś czas znów móc wkurwiać służbę Alessia sprawiał, że serce pęczniało z radości. To, że na miejscu zjawił się potrzebny teraz, jak nigdy dotąd, Lorenzo też podnosiło na duchu. Widok jakiejś dziwacznej, zgiętej w pałąk postaci, przypominającej z wyglądu miks żebraka z trefnisiem wywoływał z kolei zdumienie. Zwłaszcza, że to podobno ta kpina z człowieczego rodu była odpowiedzialna za uzdrowienie barmana. I na tym dobre i... dziwne wieści się kończyły. Inne były złe.

Zła była wiadomość, że baron Burgo był synem dobrego przyjaciela miejscowego władyki. Jeśli sam książę zagiął na kogoś parol to chuja mogły zdziałać łapówki i szantaż. Trzeba było grać bardzo ostrożnie, tylko na przyjemnych dla ucha nutach. No i uważać ze strażą, od której na miejscu się już roiło.

"Pan Domenico Scaloni?" – wąsaty kapitan straży wziął Scyllijczyka pod rękę, prowadząc go na stronę – "Bardzo mi przykro z powodu tej sytuacji, która się tu wydarzyła. Współczuję panu straty tych służących. Dobrze, że cudak uratował pańskiego brata".
"Dziękuję, miło mi słyszeć takie słowa z ust... przedstawiciela władzy" – Scyllijczyk bąknął pod nosem, wyczekując ciosu, który pies pewnikiem zostawiał sobie na deser.
"Chronić i służyć, nasz obowiązek" – kapitan niedbale zasalutował – "Mam nadzieję, że nie ma pan jakichś poważnych planów związanych z gospodą w najbliższych dniach. I z własnym czasem też nie".
"Słucham?"
"Będziemy musieli zamknąć gospodę na jakiś czas, może to będzie tylko kilka dni. Trzeba tę sprawę wyjaśnić, a panowie, świadkowie całego zdarzenia, zostaną przesłuchani. Pewnie przez różne... instancje. No, ale..." – wąs zmierzał do sedna – "Póki co nikt tu nie może wchodzić, ani wychodzić na zewnątrz. Przykro mi".

Przykro. Wszystkim musiało być kurewsko przykro. I nawet Blady Marco pewnie się martwił, bo ani nie było miejsca, by zatroszczyć się o jego człowieka, ani doły kopane przez ogrodników nie były jeszcze gotowe. Po prostu klops.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 14-09-2010 o 12:53. Powód: JP/100
Panicz jest offline