Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-09-2010, 22:54   #20
Noraku
 
Noraku's Avatar
 
Reputacja: 1 Noraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputacjęNoraku ma wspaniałą reputację
Zaskoczyła go.
Mnich zdębiał, kiedy nagle się odezwała. Nie spodziewał się, że tą bandą dowodzić będzie kobieta. Nie spodziewał się kogoś kto będzie stanowił idealne połączenie piękna i walki. Nie spodziewał się ognistowłosej piękności, prawdziwej Walkirii w zbroi o tonie ostrym niczym cięcie mieczem. Niczym córka Sune i Tempusa.
Zaskoczył go.
Mag, czarodziej czy kim on do diaska był. Wyglądem przypominający karykaturę jeża. Uległy wobec kobiety, która powinien móc zniszczyć jednym słowem. To tylko pokazywało skalę jej siły.
Cała ta banda była niezwykle pewna siebie. Wywyższała się. Mark musiał użyć całej swojej silnej woli, żeby uspokoić gniew. Nienawidził kiedy patrzono na niego z góry. Sam ocenił wygląd pozostałej piątki. Nikt z nich nie zwrócił jego uwagi, ani nie zaniepokoił go. Jeżeli nie mieli jakiś specjalnych zdolności to dałby sobie radę z każdym z nich. Jednak Flamia, ach cóż za idealnie współgrające z burzą jej włosów imię, i Edwin to inna sprawa. Od nich czuć było pewność i respekt, podparty wielkimi umiejętnościami. Sposób w jaki mówiła uniemożliwiał jakąkolwiek dyskusję. Mnich poczuł ekscytację. Jeżeli jakimś szczęśliwym trafem okaże się, że to oni są zamieszani w całą tę sprawę to spodziewał się iście epickiej potyczki. Uznał, że wyprawa do Silvermoon z pewnością się opłaci. W innych krainach z trudem znalazł by aż dwoje godnych siebie przeciwników i to zaledwie w parę dni. Rozmowa nie szła już tak gładko. Kobieta była równie przebiegła co intrygująca. Z łatwością wychwytywała luki w ich, dalekim od ideału, planie. Dłonie Marka, ukryte w fałdach stroju, zaciskały się powoli w pięści. Czuł, że rozmowa nie idzie po ich myśli i był gotowy do odparcia ataku bądź ucieczki. Miał nadzieje, że tak samo rozumuje Mizzrym.

Edwinowi odebrało mowę…
Mnichowi także tylko, że on tego nie okazał. W czasie całej rozmowy jego twarz była niczym kamienna maska, ale w głębi olbrzymi ciężar spadł mu z serca. Tylko małe ukłucie wskazywało na nadchodzące niebezpieczeństwo.
„Poszło za łatwo – pomyślał do siebie, kiedy jego towarzysz rozmawiał z przywódczynią. – Wietrze pułapkę. Na razie przyjęli nas w swoje kręgi, ale nie wiadomo czy to nie myśliwy wpadł w sidła drapieżnika.”
Jego towarzyszy dobrze grał swoją rolę. Można było uznać, że naprawdę nie zna jeszcze wspólnej mowy, ale pierwotny zamysł poszedł z psami. Przywódczyni znała język mrocznych elfów. Jak długo Mizzrym wytrzyma? Czy nie popełni jakiejś pomyłki? Zbyt dużo było momentów w których mogło się coś nie udać. Psia krew! Ryzykowali jak cholera. Po raz pierwszy opadły go wątpliwości. Czy przypadkiem nie skazał ich na zagładę? Czy na pewno ich działania przyniosą jakiś pożądany skutek czy będą tylko marnowaniem energii i czasu? Los pokaże, ale mnich wiedział, że zrobi wszystko co w jego mocy by dokończyć to co rozpoczął.

Drow skończył swoją opowieść okraszoną zgrabnym przysłowiem. Jak bardzo oni zaprzyjaźnią się z tą bandą?
Teraz nadeszła kolej Marka, a on tak nienawidził za dużo gadać…
Zrzucił płaszcz i sięgnął po tkwiący na koniu kij. Wszystko odbyło się jednym, płynnym i szybkim ruchem. Reakcje najemników łatwo było przewidzieć. Wszyscy jak jedne mąż położyli ręce na broni, Edwin na różdżce, i czekali w napięciu. Zrobili to niemalże tak szybko jak on. Interesujące.
Flamia, jedyna która czuła się na tyle pewnie, że spokojnie trzymała ręce na piesi, delikatnym ruchem nadgarstka rozkazała się im uspokoić. Mnich, opierając się na kiju, minął ich i podszedł do ogniska. Rozstępowali się przed nim ostrożnie, gotowi do obrony. Rozśmieszyła go ich postawa. Gdyby chciał zaatakować zrobił by to wcześniej. Oprócz niego wiedziały to tylko dwie osoby, równie co on zaznajomione w sztuce wojny. Uklęknął. Kij leżał równolegle do niego. Ogrzał sobie dłonie w ogniu i natarł piaskiem. Potrzebował pełnej sprawności, poza tym chciał podtrzymać zaciekawienie. W klasztorze mistrzowie broni zawsze kazali na siebie czekać zanim pokażą nową sztuczkę, wtedy wygląda ona jeszcze bardziej efektownie.
Nagle rozrzucił w powietrzu piasek, który momentalnie rozpylił się dookoła, chwycił za kij i rozpoczął swój taniec.

Kij to wspaniała broń. Nie jest mordercza, ani zabójcza chociaż w rękach mistrza może być najdoskonalszym narzędziem.
Kij, może być kijem
Dłonie mnicha mocno chwyciły broń mniej więcej pośrodku jego długości. Skierowane do siebie przeciwstawnie wprowadziły drewno w obrót, który rozpędzał dookoła chmurę pyłu. Robił obroty jedną jak i drugą ręką. Czasami zwalniał i zmieniał jej kierunek, by ponownie przyspieszyć i zaskoczyć nagłą zmianą toru ataku. Czuł w uszach gwizd rozcinanego powietrza, kiedy drzewce mijało go o kilka centymetrów. Obracał je na karku, plecach, pod ramieniem. Nogi tańczyły pod nim, jakby miały własną wolę. Robił nimi kółka. Krążył po placu, nigdy nie robiąc dwa razy takiego samego kroku. Zgrało ciało z ruchem broni i stał się równie nieprzewidywalny co ono. Sekwencję skończył w przykroku. Ciężar na prawej nodze, skierowanej na zewnątrz, lewa prosta skierowana przed niego. Kij zadrgał kiedy uderzył w ziemię i wzniecił kolejne tumany kurzu.
Kij, może być mieczem.
Zmienił chwyt i momentalnie powstał. Nie dał sobie nawet sekundy odpoczynku. Chwytając teraz kij niczym miecz półtoraroczny, zaczął kręcić nim młynki i wyprowadzać skomplikowane sekwencje. Tym razem do ruchów dołączyło ciało. Wszystko razem: nogi, broń i tors, tańczyło w widowiskowym tańcu. Przyginał się i prostował. Wykonywał uniki, oraz kąśliwe kontry. Każdy kto obcował z mieczem i posiadał odrobinę wyobraźni z łatwością zauważył by, że przeciwnik zginął by w czasie tego pokazu przynajmniej kilka razy. Kij przeleciał tuż za plecami, jakby chroniąc kark. Lekki przysiad na kolano i chwila wypoczynku. Było mu duszno. Omal zapomniał o oddychaniu a to podstawowa sprawa w czasie walki. Kiedy odetchnął, jego ruchy jeszcze bardziej przyspieszyły. Teraz wyglądało jakby walczył z dwoma przeciwnikami, z przodu i z tyłu. Kij furkotał dookoła niego. Zbliżył się też niebezpiecznie do obserwującej grupki. Kilku z nich cofnęło się, nie chcąc całować drewna. Wszystko to było zaplanowane i żaden ruch nie był tutaj zbędny. Mark czuł, że spocony kaftan przykleił się do jego ciała. Wykonał wysoki wyskok i obrót w powietrzu, po czym wylądował szpagatem wystawiając ostrze przed siebie. Teraz widział przed sobą spojrzenia pełne zainteresowania, a nie, jak wcześniej, rozbawienie i pobłażania. Ale to jeszcze nie był koniec.
W końcu kij, może być także włócznią.
Zrobił przewrót przez plecy i chwycił drzewiec tak, by szło wzdłuż ramienia, stabilizując drugą ręką. W tym wypadku kij nie był efektowny, ale efektywny. Pozwalał trzymać przeciwnika na dystans. By dorównać włóczni był zbyt twardy i…tępy. Pozwalał jednak pokazać, że wojownik dzierżąc nawet włócznie były niebezpieczny na bliski i daleki kontakt. Machał końcem na boki jakby odganiał się od niebezpiecznej muchy i prowadził dookoła siebie, nie pozwalając niczemu się zbliżyć. Wszystko to kończyło się doskonałymi pchnięciami. Mięśnie rąk drgały pod przepoconym kaftanem i naprężały się, by wykonać atak po idealnej linii.
„Czas na wspaniałe finale”.
Palce zacisnęły się, kiedy wsparł kij o swoje plecy i wyprowadził zwykły zamach od siebie. Końcówka kija zatrzymała się tuż przed okiem najbliższego najemnika. Tuż obok nosa. Wystarczyło by proste uderzenie w drugi koniec by mu je wydłubać. Skip, bo tak ten mężczyzna miał na imię odsunął się nerwowo, zarzucając go stekiem przekleństw wśród chichotów towarzyszy. Zorientował się co zaszło dopiero kiedy brązowy okrąg wypełnił jego pole widzenia.
Kij, może być oszczepem.
Zacisnął dłonie na oszczepie i skierował go w drzewo. Kij wbił się pomiędzy włókna i zadrgał, wydając charakterystyczny dźwięk. Sztuczka była naprawdę prosta. Drzewo nie wygnie drzewa, ale dobrze rzucone, pomiędzy włókna, potrafi utkwić w nim niezbyt mocno, ale na tyle by pod wpływem grawitacji nie spaść.
Mark padł na kolana przed ogniem i pokłonił się, opierając czołem i pięściami o ziemię. Było to swoistego rodzaju chiburi, nie wyraz pokory czy poddaństwa. W ten sposób oddawał ukłon swoim mistrzom, którzy nauczyli go tej sztuki. Nie podnosząc się, przemówił na tyle głośno, by wszyscy go słyszeli.
- To co zobaczyły wasze oczy, to kumotaichi kata. Pokaz umiejętności z klasztoru na szczycie Orlego Pazura. Jestem adeptem tej szkoły i od dziesięciu lat wędruje po świecie doskonaląc moje umiejętności i zmagając się z wieloma wojami. To jest moja sztuka.
Po zakończonej przemowie zebrał pot który z czoła i polizał go prosząc Istishie o opiekę. Kiedy powstał w oczach najemników widać było tylko podziw. Zwłaszcza od Flami, ale nie potrafił odczytać czy podobał się jej on czy jego umiejętności. Nie mniej schlebiało mu jej zainteresowanie. Spojrzała na równie zdumionego Mizzryma, jakby starała się coś wyczytać z jego twarzy.
- Jesteście spóźnieni – krzyknęła nagle nie spuszczając z drowa oczu. Mark nie wiedział jak to zrobiła, ale zauważyła kolejnych najemników, którzy wynurzyli się z lasu za jego plecami.
-Poznajcie resztę kompani. Talving, Dantiba, Dantven, Laverol i jego brat Verillon. – Wszyscy minęli mnicha, przyglądając mu się badawczo, a kobieta zwana Dantiba podeszła do czerwonowłosej i coś jej przekazała szeptem. Wojownik przyglądał się pozostałym, jednocześnie próbując usłyszeć o czym dwie kobiety rozmawiają. Nie udało mu się uszczknąć nawet głoski ale zauważył inną ciekawostkę. Bracia Laverol i Verilion byli elfami albo przynajmniej pół. Zdradzały ich szpiczaste uszy, które starali się ukryć w czapkach. Zaprawdę dziwna kompania.

Przedstawienie skończyło się. Wszyscy otrzymali rozkaz rozejścia się do łóżek. Mark zaczął więc rozkładać namiot. Niestety sam. W zachowaniu drowa widać było fascynację ognistowłosą Flamią. Nawet jak odchodziła to nie spuścił z niej oczu. Sam musiał przyznać, że była niczego sobie i pewnie gdyby spotkali się w innych warunkach kto wie jak potoczyły by się sprawy. Teraz jednak, najprawdopodobniej, byli wrogami, a jak mówi stare przysłowie „przyjaciół trzymaj blisko, wrogów jeszcze bardziej, ale nie w tym samym łożu” czy jakoś tak. Trochę czasu zajęło rozbicie namiotu. Niezbyt często to robił, wolał spać pod gołym niebem niezależni od pogody. Będzie chyba musiał powrócić do tego zwyczaju. Kiedy tylko skończył rozkładać koce i z zadowoleniem spojrzał na prowizoryczny dach nad głową, w obozie rozpętał się jakiś raban. Zaciekawiony Mark ruszył w stronę hałasu. Olbrzym, zwany Trenchem, najwyraźniej miał coś do drowa i teraz zamierzał udowodnić swoją wyższość. Źle wybrał. Był na pewno niezwykle silny, ale przy gibkości Mizzryma daleko było mu do wygranej. Mężczyzna nie obawiał się o wynik tej potyczki, mimo że jego towarzyszy walczył gołymi pięściami. Wszystko skończyło się tak jak miało. Miłe dla oka widowisko, ale za późno było na to by się nim ekscytować. Mnich wrócił do namiotu i położył się. Jego przyjaciel minę miał raczej nietęgą, kiedy szykował się spać, ale nie chciał wypytywać o co chodzi. Jeżeli sam nie powie, to znaczy że nie jego interes.

Mark miał dość do myślenia zanim opadnie go sen. Za łatwo zostali przyjęci do bandy. Będą musieli jeszcze bardziej uważać. Może jutrzejszy dzień przyniesie jakieś odpowiedzi. Nie mniej piątka wracających po ciemku najemników z niewiadomo skąd może świadczyć, że to rzeczywiście oni wkradli się do szpitala i teraz dopiero wrócili. Przez pewien czas nie spotkają się raczej z resztą towarzyszy. Powinien był zostawić krótką notkę. Miał nadzieje, że chociaż Jan przekaże wiadomość i nie będą ich szukać. Przed nimi naprawdę ciężki dzień, chociaż z innych powodów niż sądzi Flamia.
 
__________________
you will never walk alone
Noraku jest offline