Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-09-2010, 13:43   #37
arm1tage
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Wiecie, że wrócę, prawda? – spytałem.
- Oczywiście, ze wrócisz, musisz wrócić, na pewno wrócisz szybciej niż ci się wydaje – padła odpowiedź.



W kłębach pary pociąg niczym pocisk mknął przez mrok. Szare krajobrazy za oknami przedziałów zastąpiła głębsza pustka, bo pustka absolutnej ciemności. Jakby sam w sobie pociąg był światem, rytm dobowy miał tu swoje własne władające wszystkimi pasażerami zastosowanie.Czas bladego światła był czasem aktywności, rozmów i rozmyślań. Czas, który nastał gdy mrok otulił wagony jak oceaniczne głębiny batyskaf, był natomiast już czasem ciszy i snu. Okazywało się, że i wieczorem nie używa się tu wewnątrz za wiele światła, może za wyjątkiem wagonu restauracyjnego. Większość z nas, podróżnych, wykorzystywała więc ten czas by po prostu zanurzyć się w wygodnych siedzeniach czy leżankach i oddać się w objęcia słodkiego zapomnienia snu, przy akompaniamencie miarowego stukotu kół jadącego równo pociągu. W paru tylko przedziałach niczym bagienne ogniki jarzyły się lampki, przy których czytano książki, ale i te w końcu zgasły. Pociąg zanurzał się na samo dno, gdzie nie docierało już światło i wrażenie, że dookoła nie ma nic poza nim stało się tak silne, że aż trudne do odrzucenia. Pędził przez nasze sny nie zatrzymując się, wypełniając je obłokami pary i powtarzającymi się w nieskończoność dźwiękami pracującej w swych trzewiach machinerii...






Armand ponownie rozejrzał się po przedziale stanowiącym właściwie sporych rozmiarów salonik wyposażony w wygodne kanapy, dwie sofy, barek i stolik do gry w karty. Wnętrze miało egzotyczny, nawet może nieco baśniowy charakter, przez co pasażera nie opuszczało wrażenie jakby ten przedział właśnie mu się przyśnił. Wiedział jednak znakomicie, że pociągi dobrych linii miewały rzeczywiście tak bogato urządzone pomieszczenia podróżne. Wszystko wskazywało na to, że podróż będzie przyjemna...






- Czy wszystko w porządku...? Jest pan zadowolony z przedziału, panie Lexington? - usłyszał za swoimi plecami. Człowiek w świeżo odprasowanym mundurze, który wyglądał na konduktora, stał w otwartych drzwiach.
- Skąd mnie pan zna?
- Ależ to mój zawód. - uśmiechnął się mężczyzna dwuznacznie, ale zaraz potem wyjaśnił - Pańskie nazwisko wiele znaczy wśród właścicieli linii kolejowych. Kto wie, może pana rodzina wykupi i tę linię? W każdym razie, gdyby tylko pan czegoś potrzebował, proszę dać mi znać. A teraz proszę wybaczyć, muszę dokończyć wstępny obchód korytarzy.
- Oczywiście - Armand uśmiechnął się. Równie dwuznacznie odpowiam na zaczepkę kolejarza. Spoglądam w okno i idę do barku. Na alkohol jest zdecydowanie za wcześnie... zresztą wczorajszy jeszcze szumi w głowie. Na jedzenie również jest za wcześnie... Przez chwilę wodzę wzrokiem po butelkach, aby w końcu przenieść go na okno i to co za nim.”Czyżbym był jedynym pasażerem w tym przedziale?” - zastanawiam się przez chwilę po czym kładę na leżance.
Rozciągnięty wygodnie Lexington lustrował raz jeszcze przedział. Obserwacja przyniosła już jeden wniosek, a raczej odpowiedź na swoje ostatnie pytanie. W jednym miejscu spoczywały pozostawione podręczne bagaże jakiejś osoby - wyglądało na to, że ktoś już był w tym przedziale wcześniej, a tylko chwilowo go opuścił. Opuścił i przepadł. Szykowny neseserek z garbowanej skóry zdobiony mosiężnymi okuciami był jedynym świedectwem istnienia zagadkowego współpasażera. Jego właściciel, kimkolwiek był, nie pojawił się w przedziale od chwili, kiedy pociąg opuścił perony, a minęła już dawno godzina od tego czasu.
Z niskiej perspektywy wygodnej sofy Armand zauważył wciśnięty za jeden z foteli neseserek. Odkrycie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, no, może wywarło niewielkie, chwilowe zainteresowanie... Skóra z mosiądzem. Szykowne, typowe, nudne. Ciężko było podejrzewać, że będzie podróżował sam - to byłby już zbytek łaski. Nie ciągnęło go specjalnie do socjalizowania się poza przedziałem. W zasadzie był zmęczony... może właściwiej byłoby powiedzieć - skacowany. Postanowił z tym stanem nie walczyć i wykorzystując sytuację - zapadł w lekką drzemkę. MIał nadzieję, że się obudzi jak ktoś pojawi się w przedziale...
Miarowy takt, w połączeniu z wygodną leżanką usypiały znakomicie. Nie minęło wiele czasu, a Lexington pogrążył się we śnie. Za zamkniętymi powiekami gałki oczne nie poruszały się, a całe ciało znieruchomiało, jakby pasażer pogrążył się w jakimś dziwnym letargu. Za oknem ponury krajobraz ruin i zgliszczy przesuwał się szybko, jakby ktoś nawinął pasmo szarych obrazów na obracającą się w nieskończoność taśmę.
Do przedziału wszedł niewysoki mężczyzna. Ogarnął wzrokiem pomieszczenie, rozłożonego na leżance, głośno chrapiącego drugiego pasażera, po czym skierował kroki w kierunku miejsca gdzie na siedzeniu spoczywał pozostawiony wcześniej jego podręczny bagaż. Przechodząc obok śpiącego przyjrzał mu się uważnie. Nozdrza na chwilę rozdęły się w odruchu zasysanego powietrza. Zajął miejsce, po czym sięgnął do neseserka, z którego wyjął książkę. Przetarł szmatką nieco podniszczone okulary. Na oprawionej w skórę okładce widniał mieniącymi się złotem literami napis “W kręgu osobowości“, a poniżej nazwisko Maurice Watkins.

Drugi z pasażerów w dalszym ciągu poświęcony lekturze zdawał się trwać pogrążony w letargu. Cichy szelest przewracanych stron książki i związane z tym nieznaczne ruchy były jedynymi oznakami aktywności tego człowieka. Pochrapywanie drugiego albo mu kompletnie nie przeszkadzało, albo z powodzeniem je ignorował. Pochłonięty lekturą byłby może nie zauważał nie tylko aktywności współpasażera, mógłby przegapić nawet przystanek. Szczęściem w swej drodze nie musiał pilnować rozkładu jazdy pociągu.

Kolejne głośne chrapnięcie przedarło się przez stukot kół i Armand przebudził się. Musiał jednak przysnąć w usypiającej atmosferze pustego przedziału. W końcu jednak podróż miała trwać cały dzień, więc spokojnie można było jego część poświęcić na spanie. Mężczyzna zarejestrował obecność współpasażera, ale nie zadał sobie trudu przerywania jego zajęcia. Wsłuchał się na powrót w miarowy stukot kół pociągu. Na rozmowy przyjdzie jeszcze czas... Póki co można było zająć się zupełnie czym innym. Na przykład paradoksem Rancierra, albo morderstwem Króla Czekoladek. Jaka miała być jego rola w tej wyprawie? Czy miała być jakakolwiek? Szkoda, że tak późno poznał nazwiska pozostałych uczestników wyprawy... Wracając jednak do Ludwiqa... W zasadzie wracając do wyprawy... Jakiś porządek w tym szaleństwie musiał istnieć. Jeżeli oczywiście wyprawa nie była tylko przykrywką do pozbycia się określonych osób z Xhystos. Ten porządek musiał określić skład osobowy wyprawy. Kobieta była oczywistym członkiem wyprawy, podobnie jak szarlatan z tytułem profesora psychologii. W tym świetle jego udział był również oczywisty... Brakowało... Rozwiązania siłowe nie były przyjemne, ale czasami niestety konieczne.

Tymczasem do przedziału weszła kobieta ubrana w co najmniej dziwaczny, staromodny strój. Wyglądał na sponiewierany, tani i wybrany jakby w najczarniejszych ciemnościach sklepu. Spojrzała na śpiącego mężczyznę, później na czytającego coś w skupieniu. Zdecydowała widocznie, że nie będzie zakłócała niczyjego snu i zajmie miejsce przy drugim ze swoich współpasażerów.

Nawet spod przymkniętych powiek - nie widząc dokładnie twarzy - Armand mógł stwierdzić, że to nie jest ognistowłosa towarzyszka wczorajszej kolacji. Zupełnie inna postura, inne zachowanie, maniery, ubiór... To jednakże świadczyło o tym, że albo nie wszyscy udający się do Samaris przybyli na ostatnią wieczerzę skazanych... Albo specjalni podróżni zostali wymieszani ze zwykłymi pasażerami pociągu. Nie, suknia współpasażerki świadczyła o pierwszej ewentualności. Nawet najbardziej ekstrawaganckie damy Xysthos lubujące się w modnym ostatnio biedyźmie nie zeszły by do takiego poziomu, nawet na podróż. Zatem pani udawała się również na wycieczkę na koszt Rady. Ciekawe, któż jeszcze nie przybył, a może nie wszyscy dotrwali do wejścia do pociągu? Pytanie czym naprawdę jest ten wyjazd ponownie wróciło. Odpowiedź jednak nie pojawi się zbyt szybko.








Wybudzaliśmy się powoli, zdając sobie sprawę z tego, że wagony już stoją. Za oknami krajobraz pustkowi barwiły niesamowite kolory wschodu słońca, rozlewając się po rozległym płaskowyżu. Było dość chłodno, rozcieraliśmy ramiona i nogi, by się rozgrzać, prostowaliśmy zdrętwiałe nieco kończyny ziewając od czasu do czasu. Obrazy z wczorajszego dnia i z naszych snów pałętały się jeszcze przed zaspanymi oczyma, u niektórych z nas trudne do odróżnienia od siebie nawzajem.
Poza dziwnym zdarzeniem ze stanem Iris Casse, o którym nie wiedzieli nawet wszyscy z nas, nie wydarzyło się wczoraj już nic szczególnego. Może tylko jedno nagłe hamowanie pociągu w środku nocy: to chyba Blum mówił potem, że wtedy rano przemknął mu ktoś z całą głową obwiązaną bandażami - pechowy pasażer, który ucierpiał uderzając w coś twarzą. Niektórzy z uczestników spotkania z Le Chat Noir poznali się nieco lepiej, inni spotkali w pociągu nowe osoby. Podróż rozpoczęła się.

Nieco czasu trwało wypakowywanie bagaży z przedziałów i luków bagażowych. Okazało się dopiero wtedy, jak liczne grono osób tak naprawdę krył w brzuchu pociąg. On sam stał na torze, przed blokadą zagradzającą jego dalszy bieg, wciąż rozgrzany po całonocnym wyścigu przez nasze sny - odpoczywająca po wysiłku stalowa bestia. Nagrzane powietrze wokół niego drżało, oszukując wzrok i zamieniając obraz z kłębiącymi się dookoła wagonów ludźmi w nierealne mgliste wspomnienie czegoś, co dopiero się wydarzało. Wspomnienia z poprzedniego dnia natomiast w podobny sposób unosiły się wokół naszych głów, zupełnie jak obłoki pary ledwie wyhamowanego w swym pędzie pociągu.







W okolicach południa, kilka chwil po opuszczeniu przedziału Lexington znalazł sie w wagonie restauracyjnym, trochę mniej luksusowym i reprezentacyjnym niż przedział klasy S, ale równie gustownym i stylowym. Wagon był praktycznie pusty - nie licząc obsługi i dwójki podróżnych siedzących w głębi wagonu. Było to chyba małżeństwo, starszy pan z bujną brodą i szykowna, choć dość brzydka z twarzy kobieta w turkusowym stroju. Lexington na chwilę zatopił się w lekturze menu, zamieniając z obsługą kilka nieznaczących uwag dotyczących podróży, pogody czy proponowanych przekąsek. Usiadł przy wolnym stoliku i spojrzał w okno. Po chwili pojawiło się pierwsze z zamówionych dań...
Na pierwszy ogień poszła soupe au pistou, podana w drewnianej, sporej wielkości misie. Zanim jeszcze nadeszła chwila na drugie danie, kelner pozostawił zręcznym ruchem na stole charakterystyczną kwadratową butelkę. Armand z zadowoleniem rozpoznał likier wytwarzany ze świeżych i suszonych skórek pomarańczy zalewanych czystym alkoholem z dodatkiem syropu cukrowego.
Pociąg nie gnał już tak jak uprzednio, przez co zrobiło się zauważalnie ciszej. Uszu Lexingtona dochodziły strzępy rozmowy prowadzonej przez garcona i młodą barmankę:
-...nie możesz pamiętać, bo zaczęłaś...- niektóre słowa wypowiadali ciszej.
- Po prostu źle się poczuła. Sam jesteś lunatyk.
- Zmieńmy temat. Jak wrócimy...- znowu ściszył ton - ...może wybralibyśmy się do...
Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo brodaty jegomość przywołał kelnera wysoko uniesioną ręką i niemrawym stęknięciem.








Trzymając jeszcze w dłoni jedną z zabranych przez siebie książek, przeniesiony za jej sprawą myślą do dalekich dzikich plemion patrzył w okno, gdzie odbijała się przeciwległa strona wagonu. Tam mężczyzna z towarzyszącą mu kobietą zajmowali się jedzeniem, w pewnej chwili tamten człowiek spojrzał na niego ale zaraz odwrócił głowę. Odłożył ksiązkę na stół, tuż obok talerza. Przypominał sobie jakże dawne spotkanie z autorem tej książki, jedyne które dane im było odbyć, gdy pisarz i podróżnik w księgarni w Xhystos podpisywał egzemplarze innych swoich wspomnień rozmawiając przy okazji z czytelnikami.

Ten prawdziwy podróżnik opowiedział mu wtedy o postrzeganiu czasu i historii, które zwykliśmy w naszych miastach przyjmować ze pewnik. On, który żył wśród dzikiego ludu odległych krain. zrozumiał że żyjący tam ludzie wcale nie układali na naszą modłę wszystkiego w paciorek zdarzeń nanizanych jedno po drugim na nić czasu.
Nasze życie, życie człowieka białego, zwykliśmy traktować jak księgę, a dni i wydarzenia jak jej stronice, ułożone w chronologicznym porządku. Tam, z daleka od naszych fabryk i zegarów, zdarzenia wrzucano do jednego worka zbiorowej pamięci, w którym obecne i przyszłe pokolenia mogły swobodnie mieszać wyciągając od czasu do czasu wspomnienie, którego treść była istotniejsza od tego kiedy miało ono miejsce...







Przedział piąty był obecnie pusty, co w sumie nie dziwiło - gdyby profesor wrócił od Iris musiałby mijać Voighta w wagonie restauarcyjnym, a Rastchell zniknął właśnie w toalecie. Robert usiadł wygodnie oczekując na powrót współpasażera, spodziewając się że Vincent zaraz wróci. Jednak z pewnym zaskoczeniem zauważył, że powracający z toalety mężczyzna nie wszedł już do swojego przedziału, ale ruszył dalej korytarzem w przeciwną stronę kierując się do wagonu restauracyjnego. Uwadze Roberta, który uchylił lekko drzwi przedziału, nie uszła mokra jeszcze twarz Vincenta: widocznie potrzebował się umyć albo zwyczajnie tylko ocucić.
- S a m a r i s ...
Cóż to? Czy Robertowi zdawało się tylko, czy usłyszał jakiś głos szepczący tę nazwę? Wlepił wzrok w plecy odchodzącego wolnym krokiem mężczyzny. Nie zawołał go. Zanim Voight stracił tamtego z oczu, do jego uszu doszły jeszcze ostatnie słowa, wypowiadane przez Vincenta najwyraźniej do siebie.
- ...po śmierć.
Robert opadł z powrotem na siedzenie i zamyślił się nad tymi zasłyszanymi przypadkiem słowami. Pociąg zwalniał nieco, lokomotywa ciągnęła teraz wagony po brzegu całkiem sporego wzniesienia. Dopiero wtedy wzrok jego padł na pozostawioną najwyraźniej przez Vincenta książkę. Leżała, oprawiona w twardą skórzaną okładkę, na miejscu gdzie siedział jeszcze przed chwilą jej właściciel. Dwie tajemnicze litery “L G” patrzyły na Voighta niczym para oczu...
Robert nie chciał być wścibski, ale ciekawość wzięła górę. Kiedy coś go zaciekawiało, rzadko które uczucie mogło okazać się silniejsze. Wyglądając z przedziału, czy nie nadchodzi Vincent, sięgnął po książkę, odczytując najpierw autora i tytuł, a potem kilka pierwszych zdań.
Nazwisko autora nic mu nie powiedziało. Było opatrzone tytułem naukowym i Robert szybko przekonał się, przelatując parę pierwszych zdań że treść już od razu miała cechy trudnego do strawienia dla normalnego człowieka naukowego wywodu. Przynajmniej na razie nic nie wyjaśniało tytułu “L. G.”, ale na drugiej stronie widniał też podtytuł: “studium natury ludzkiej”. Na podstawie pobieżnego przeglądu i noty na odwrocie Voight stwierdził, że autor snuje refleksje na temat zachowań ludzkich które obserwował podczas swojego trwającego trzy lata pobytu w Mirabaar, jednym z ośmiu znanych miast. Nudne, bez śladu pisarskiego pazura. Robert zauważył też, że książka nosi ślady wielokrotnego używania, na pewno przeczytano ją już od deski do deski nie raz. Zamknął wolumin i odłożył go na dokładnie to samo miejsce.
Voight nie mógł usiedzieć na miejscu. Rozpierała go dziwna energia, chcial coś zrobić. Co? Nie wiedział sam. Mógł pójść do Watkinsa i przeszukać pokój, mógł wrócić się do restauracyjnego. Postanowił na razie po prostu wyjść na korytarz i obserwować. Sam się sobie dziwił, rzadko miewał takie stany. Może czegoś dodali mu do kawy? Chyba nie czuł się źle. Zastanawiał się, czy można tu palić; nie chciał zadymić współpasażerom całego przedziału.

Vincent Rastchell siedział już w wagonie restauracyjnym. Przed oczyma miał jeszcze swoje odbicie, które oglądał dosłownie przed momentem w toalecie, obmywając sobie obficie zimną wodą twarz. Nie wytarł się celowo, krople chłodnej wody przyjemnie biegły sobie po policzkach, a on sam czuł się teraz zdecydowanie bardziej rześko. Zajął najbliższy wolny stolik, przekonawszy się że nie ma tu nikogo ze znajomych. Mimo to ludzi było dużo, choć właśnie grupa gentleman’ów opuszczała dwa sąsiednie stoliki robiąc przy tym niemało hałasu. Vincent zamówił jakieś danie i niedługo potem zajął się już niespieszną konsumpcją, poświęcając conajmniej tyle samo czasu wgapianiu się w okno, co leniwym dłubaniu w podanej potrawie smukłym widelcem. Nie śpieszyło mu się. Zarówno w restauracyjnym, jak i w przedziale musiał stawić czoła przeszłości. A wolał to uczynić w samotności.


- Wygląda na to, że zostaliśmy tu sami...- Robert Voight zwrócił się do kobiety.- ...mam nadzieję, że Pani dobrze się czuje, przez cały czas Pani milczała...
- Zrozumiałam, że słowa nic nie zmienią. - odpowiedziała sennie - Powinien pan już iść...Spotkanie kończy się. Zawsze tak samo i prawie o tej samej godzinie...


Blum nieświadomie, przejęty zjawiskiem zdawał się przejmować część z napięcia siedzącej przed nim dziewczyny. Starał się jak potrafił nie uzewnętrzniać swojej fascynacji kobietą, uśmiechać przyjaźnie, nie gapić. Ruchliwe palce bezustannie bębniły o blat stołu, stopa w nerwowym staccato żyła własnym życiem. Ale wciąż się gapił, bez słowa, jakby w obawie, że przez jakieś nieopatrznie rzucone słowo czar pryśnie.
Na szczęście kuchnia działała szybko i sprawnie. Zapachniało pigwą i kaczą marynatą. Parujące aromatem danie pojawiło się przed kobietą niczym wyczarowane magiczną sztuczką przez garsona. Musiała być głodna. W jej oczach Blum zauważył tak prawdziwy, niekryty zachwyt, jakby talerz był rzeczywiście efektem czarów. Zafascynowany nawet nie zerknął na talerz z sałatką.
Znakomicie wyczuwała jego nastrój. Więcej, udzielały się jej energia i nieczekiwanie uwolniona swoboda, które były teraz w tym człowieku. Jadła z zapałem obserwując towarzysza. Zajmował się swoją sałatką, kiedy ona pochłaniała same pyszności. Posiłek znikał z talerza szybko i bez zbędnych wyrzutów sumienia lądował w jej brzuchu. Kobieta rozejrzała się po wagonie. Ukradkiem obserwowała pana Lexingtona. Przez chwilę zdawało jej się, że spojrzał na nich, ale może miała tylko takie wrażenie. Skupiła się już w pełni na swoim towarzyszu. Otwierała i zamykała usta, chcąc jakoś zacząc rozmowę. Wykazać się odrobiną inicjatywy, ale żaden błyskotliwy pomysł nie przychodził jej do głowy. Leżał przed nią talerz z jedzeniem. Wpatrywała się w niego z zadumą. Nieśmiało upewniła się, że pan Blum nie ma nic przeciwko, żeby ponownie zaczęła pochłaniać swój obiad. Dawało jej to chwilę na zastanowienie się. Kosztując kolejnych kawałków, zastanawiała się, o co zapytać. Marszczyła brwi w zamyśle. Przeżuwała wolniej, po czym przyśpieszała, kiedy ze zdenerwowaniem odkrywała, że nic sensownego nie przychodzi jej do głowy. Postanowiła, że zapyta o coś, co na co sama będzie w stanie odpowiedzieć. Postanowienie, a jego realizacja okazały się jednak... trudniejsze niż planowała. Poddała się po nie udanych próbach nawiązania rozmowy. Właściwie to ograniczały się one do nagłego zamierania bez ruchu, aby zaraz ze zdwojonym zapałem zainteresować się zawartością talerza. On patrzył na nią, jak jadła. Ta obserwacja sprawiała mu niewątpliwą przyjemność. Pożerał ją wzrokiem. Od czasu do czasu tylko odwracał nachalny wzrok, kiedy przychodziło do głowy, że przecież taki nadmiar poświęcanej uwagi mógł konsternować kobietę. W miarę jak syciła swój głód nerwowe zachowanie mężczyzny traciło na sile. Naczynia połączone.
Spokój, jakaś aura sennego nasycenia zawisła nad ich stolikiem. Kobieta nie pochłaniała już pożywienia, smakowała je. Mężczyzna, może ciut swobodnie na okoliczności rozparty na oparciu krzesła przyglądał się jej dłoniom, linii warg. Pytanie jakie pojawiło się w zakłócanej tylko miarowym stukotem rozpędzonego pociągu ciszy chyba zaskoczyło kobietę.
- Czy smakuje Pani, mademoiselle...?
Spojrzała najpierw na niego, potem na talerz i znowu na niego. Cały z szeroko otwartymi oczami wyrażającymi trochę za duże zdziwienie, jak na tak proste pytanie. Uśmiechnęła się, aby złagodzic wrażenie i odpowiedziała nieco śmielej:
- Pyszne, ale chyba za wiele zamówiłam - przyznała ciszej, tak żeby usłyszał ją jedynie pan Blum. Czuła się trochę niekomfortowo w przyznawaniu do słabostek, ale tuaj była ona widoczna jak na talerzu.
- Cóż, - był wyraźnie rozbawiony jej szczerym wyznaniem - nie musi Pani kończyć... Szkoda, tylko deseru... - dodał jeszcze próbując obrócić w żart całą sytuację. Zauważyła, że sam w tym czasie nawet nie tknął zamówionej sałatki. - Proszę mi wybaczyć, jeśli nazbyt dokuczyłem swoim zachowaniem, mademoiselle, ale tak pięknie Pani je.
Nie wiedziała, gdzie powinna się podziać. Spojrzenie przesuwało się po stoliku, szukając oparcia. Ręce też dziwnie jej przeszkadzały. Nie wiedziała, jak powinna odpowiedziec na takie słowa.
- Dziękuję...? - Próbowała z całych sił byc spokojna, ale to co czuła jej nie pozwalało. Uśmiechnęła się szerzej, ale nerwowo. Nie, tego chyba było dla niej za wiele. Znowu schowała twarz w dłoniach i spoglądała przez palce. Dopiero wtedy odważyła się powiedzieć coś więcej. - A pan nie jest... głodny? Może... - Ostrożnie przeciągneła postawiony przed nią deser w jego kierunku. Pmyślałam, że zamówione przez niego danie mu nie smakuje, chciała się z nim podzielić swoim, żeby humor mu się jakoś poprawił i odwrócił od niej uwagę.

Jego zogniskowany na kobiecie wzrok nagle skupił się na okiennej szybie, a raczej na niewyraźnym odbiciu wagonu który tam dostrzegł. W szybie odbijał się, siedzący przy stoliku znajdującym się w przeciwległym kącie, nie kto inny jak Goldmann! Blum szybko niczym wąż odwrócił głowę, ale po tej stronie szyby stolik ze stojącą na nim lampą o różowawym abażurze był pusty.
Coś jednak właśnie odwróciło jego uwagę za nią, bo zdziwiona ujrzała, jak jej towarzysz przy stole nagle szarpnął się i zwrócił spojrzenie w inną stronę. Przez chwilę jego twarz zastygła, a potem potrząsnął głową jakby chciał czemuś zaprzeczyć i przetarł oczy. Za chwilę jego spojrzenie jak gdyby nigdy nic powędrowało na nią, a potem na podsunięty talerz.
- Nie... - odpowiedział powoli rozkojarzony - Jadłem już...Przepraszam... - nie dokończył rozpoczętej myśli i wsparł głowę na dłoni. Patrzył jej w oczy, uśmiechał się jak dawniej, jednak nie mogła być już pewna, czy nawet ją widzi. Jego oczy nabrały dziwnej barwy, kojarzącej się z sinym tumanem mgły albo pustką za oknem. Uśmiech też zdawał się jakby przyklejony. Nie pasował do oczu. Najwyraźniej był w tej chwili całkiem gdzie indziej, co dziwiło tym bardziej, że jeszcze moment wcześniej nic na to nie wskazywało.
Trwało to jakiś czas.
Nagle powrócił i z rozbrajającą szczerością zadał jej kolejne, niespodziewane pytanie.
- Czy wierzy Pani w duchy?

Zaniepokoiło ją zachowanie towarzysza. Zupełnie się pogubiła i wystraszyła. Nie wiedziała, co się dzieje i jak mogłaby pomóc, zapocbiec lub zinterpretować taki rozwój wypadków. Nie pocieszył jej w ogóle ten uśmiech. Chciała, żeby był miły i szczery na jaki pozował, ale czuła niepokój. Jakieś dziwne osamotnienie i niezrozumienie. Strach. Spoglądała na niego niepewnie. Mrugała oczyma, ale obraz nie zmieniał się. Opuściła ręce osłaniając twarz już w zupełności.
- Nie wiem... Duchy. - Nie potrafiła ując tego w prostych słowach. - Nie wiem - powtórzyła nieco pewniej. Głos jej drżał ze zdenerwowania. Dlaczego pan Blum pytał o duchy? Czy on w nie wierzył?
- A pan wierzy? - zapytała bezpośrednio. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Może uda jej się jakoś zareagować, kiedy dowie się więcej?
- Nie. - odpowiedział niemal bez zastanowienia. Patrzył jej prosto w wystraszone oczy i mogła być pewna, że to, co mówi jest prawdą. - Tyle że przed chwilą chyba widziałem jednego...








Stacja N w niczym nie przypominała dworca pod murami Xhystos. W zasadzie był to skład pociągów i budy dróżników pod otwartym niebem,, z machinerią służącą do przestawiania wagonów na bliźniaczy tor, którym wagony miały wrócić zapewne niebawem do miasta po następnych podróżników. Płaskowyż na którym znajdowało się wielkie lądowisko w pewnym miejscu przecinała obręcz zasieków podobnych do tych chroniących dworzec pod Xhystos, a do wewnątrz prowadziła brama przepuszczająca przez siebie linię torów znikających na horyzoncie. Trudno było rzec, przed czym miało chronić ogrodzenie, bo jak okiem sięgnąć z wysokości w każdą ze stron widać było ponurą pustkę. Jednak najbardziej rzucającym się w oczy budynkiem wewnątrz okręgu zasieków było coś w rodzaju olbrzymiej altany ze stali, pobudowanej na podstawie okręgu o dobrych kilkunastu metrach średnicy. Proste strzelające w niebo słupy podtrzymywały skomplikowane zadaszenie, które chroniło przed opadami podróżnych, którzy jak się okazało oczekiwali przylotu sterowca tam nisko - po paru stopniach wchodziliśmy jedni po drugich na kamienną okrągłą podstawę. Były tam kamienne siedziska, ustawione w okręgu - przez co gdy zajęliśmy miejsca, dobrych kilkadziesiąt osób z pociągu siedziało w wielkim kole naprzeciw siebie, gdy tymczasem w środku oczekiwały nasze bagaże.
Z rozmów wynikało, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co my - nasz sterowiec miał przylecieć niebawem. Inni musieli czekać nawet do jutra. Niczym jacyś kapłani, oczekujący na coś w świątyni bez ścian spoczywającej na jakiejś górze patrzyliśmy na otaczającą nas zewsząd szarą pustkę i siebie nawzajem.Iris Casse też była między nami, przywiedziona ku miejscu oczekiwania przez któregoś z nas, ale nadal nie mówiła nic z zamkniętymi oczyma oddając się powiewom muskającego jej twarz wiatru, który rozwiewał też jej płomienne włosy. Można było już tylko czekać.

Czekać...
Czekać...
Czekać...






Gdy wreszcie wylądował, nie był czymś co możnaby przeoczyć. Z szeroko otwartymi oczyma, a niektórzy z nas również ustami, podziwialiśmy ten niesamowity fenomen przestworzy. Ogromny podłużny i jasny balon, poskromiony pierścieniami stalowych obręczy przypominał nieco cygaro.Onieśmielał swym ogromem, co było szczególnie przytłaczające gdy ujrzeliśmy jak niewielką szalupę przeznaczoną dla ludzi miał on dźwigać pod swoim brzuchem. Na dole okazało się, że jest ona jednak w stanie pomieścić dobrze ponad dwadzieścia osób, ale tym bardziej był w tym świetle przerażający rozmiar tego, co miało ją unieść w powietrze by uprowadzić nas w nieznane krainy. Niczym w transie wchodziliśmy po podstawionym stalowym trapie do środka, a obsługa lądowiska jak gdyby nigdy nic sprawdzała nasze bilety i pakowała do luku bagażowego nasz dobytek.

- Dokąd państwo zdążają? - pytał taszcząc do góry spory podrężny bagaż jakiś tłusty jegomość w surducie, noszący chyba perukę.
- Do Samaris...
- Ach, S a m a r i s...

Nieco wyżej nad nami pilot sterowca stał w swoich goglach nie zwracając uwagi na pnących się na pokład podróżników, wpatrzony w szarą dal.






Na naszych zegarkach krótsza wskazówka nie zdołała nawet dokonać pełnego obrotu, gdy znaleźliśmy się w przestworzach. Usadzeni w wygodnych fotelach, których przymocowano po trzy w jednym rzędzie po każdej stronie altiplanu, spoglądaliśmy z mieszaniną fascynacji i niepokoju przez okna na ziemię oddalająca się od nas coraz bardziej. Przed nami mieliśmy wiele dni podniebnej podróży. Z każdą chwilą, powoli ale nieubłaganie wznosiliśmy się coraz wyżej...
Już drugiego dnia rankiem niby starożytni bogowie na swych rydwanach płynęliśmy wysoko nad ośnieżonymi szczytami gór piętrzących się tam nisko w otchłani pod naszymi stopami...



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-09-2010 o 11:02.
arm1tage jest offline