Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-09-2010, 09:19   #31
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Podróż.

Wielka niewiadoma.

Z wielu książek o ludzkiej naturze, które czytałem by lepiej wypełniać obowiązki negocjatora Rady, trafiłem na kilka, które wspominały, że ludzka mentalność potrzebuje przestrzeni i zmiany miejsca. Że kiedyś byliśmy społecznościami koczowników, co właśnie ukształtowało nas na wędrowców. Czytałem o terminach związanych z tak zwaną :gorączką podróżną” – podnieceniem i lękiem, jakie towarzyszą człowiekowi, kiedy opuszcza znajome strony.

Patrząc na to, Xhystos było jak klatka, w której zostaliśmy uwięzieni. Lecz – to dziwne – ja nie czułem niczego, poza żalem i tęsknotą, kiedy pociąg ruszył w swoją podróż.
Nigdy nie opuszczałem obrębu miejskich murów, chociaż słyszałem o spustoszonych terenach poza nim, o cmentarzyskach ruin tak rozległych, ze trudno mi było sobie to wyobrazić. Teraz miałem to wszystko zobaczyć na własne oczy.

Usiadłem w przedziale z książką, która budziła wspomnienia. Lęki w mej duszy.
Od lektury oderwało mnie poruszenie przy drzwiach.

- Przepraszam...- rozsunęły się drzwi, a do przedziału piątego zajrzała otyła kobieta w szeleszczącej mocno sukni, w małym kapelusiku z piórkiem - ...czy to może przedział czwarty?

- Przykro mi, to przedział piąty. - odpowiedziałem uprzejmie, ale dość automatycznie.

Nalana kobieca twarz zniknęła, ale zanim drzwi się zamknęły w jej miejsce pojawiła się kolejna. Twarz, która wydawała mi się znajoma. Profesor Watkins.

- Witam Pana, widzę, że będziemy wspólnie podróżować. –profesor przywitał się uprzejmie

- Witam serdecznie – odpowiedziałem równie grzecznie zamykając książkę - Miło widzieć znajoma twarz. Liczyłem na to, że nie będę spędzał czasu w podróży samotnie. Piękny pociąg. Podróżował pan już gdzieś wcześniej tym środkiem lokomocji?

Ten mój słowotok zaskoczył mnie. Najwyraźniej jakaś część mnie ucieszyła się na widok towarzysza podróży. Czyżby opuszczenie Miasta dawało terapeutyczne rezultaty?

- Tak, jakiś czas temu miałem przyjemność podróżować tym pociągiem, ale widzę, że od tamtej pory sporo się zmieniło. Podobnie jak i tym razem jechaliśmy na lądowisko, tylko, że wtedy nasza delegacja udawała się do innego miasta niż … Samaris. – odpowiedział profesor Watkins.

- Ja w zasadzie pierwszy raz podróżuję poza granice miasta – sam nie wiedziałem skąd ta szczerość. - Najczęściej pracowałem w jego obrębie. Nie sądziłem, że świat za murami wygląda aż tak ponuro. Mieliśmy szczęście, że dane nam było mieszkać w Xysthos.

Przez chwilę patrzyłem przez okno na przygnębiające widoki ruin i ich mieszkańców.
Westchnąłem.

- Zastanawiam się, jak zostaniemy przyjęci w Samaris. Ma pan jakieś teorie na ten temat, profesorze? – nie chciałem, by widoki zniechęciły nas do konwersacji - Pan, człek bez wątpienia bywały w świecie wie coś więcej, niż ja, urzędnik Rady.

- Co do Samaris moja wiedza jest żadna. – Przez chwilę Watkins milczał, jakby szukał odpowiedniego słowa po czym rzekł - Domyślam się … tylko jak fizycznie wygląda wejście, czy też wjazd a raczej może wpłynięcie do miasta. Niewiadomą są dla mnie mieszkańcy, ich kultura, zwyczaje, system władzy etc.

- Czyli wszystko - uśmiechnął się Vincent. - To jak ponowne narodziny.

Rozmowę przerwało wejście kolejnego pasażera z tobołkami. Toczyła się ona jeszcze przez chwilę, ale najwyraźniej pojawienie się trzeciego ogniwa zakłóciło subtelną równowagę, która twozryła się między mną i profesorem.

Po pojawieniu się konduktora i rutynowej kontroli, która dla mnie miała jednak posmak novum, do przedziału zawitała cisza. Męczyłem się nad lekturą jeszcze kilka chwil i w końcu postanowiłem zażyć odrobiny drzemki.

Śniłem o nich. O żonie i synku biegnących przez idylliczne pola kwiecia w blasku słonecznych promieni. Ich twarze były szczęśliwe, mimo, ze ubrania mieli całe we krwi. Kiedy byli tuż tuż, ledwie o długość dłoni obudziłem się.

Oczywiście.

Jak mogłem śnić o czymś lub kimś innym!

Jesteśmy niewolnikami własnych wspomnień. Kto powiedział te zdanie? Kiedy? Czy to ważne?

Obudziłem się dużo później niż sądziłem i zamarłem.

Wokół mnie panowała ciemność. Gęsta, przytłaczająca, napierająca ciemność, przez którą przebijały się odgłosy jazdy pociągu.

Przez chwilę pomyślałem o śmierci. I ucieszyłem się. Przez krótką chwilę.

Potem pociąg wystrzelił z tunelu, a gwałtowna zmiana oświetlenia spowodowała, ze moje oczy zaczęły łzawić.

A może znów zwyczajnie płakałem.

Spojrzałem zażenowany na współpodróżnych i bąkając coś pod nosem podniosłem się z miejsca.

Ruszyłem szukać miejsca, w którym mógłbym doprowadzić się do porządku. A potem wagon restauracyjny. Żołądek domagał się swoich praw, mimo, że gardło ściskała mi dobrze znana obręcz niechęci.

- Kim jest człowiek, dokąd idzie, skąd? – znów powróciła do mnie obsesyjnie fraza, którą gdzieś kiedyś usłyszałem.

- Jak to gdzie – odpowiedziałem sobie pod nosem – Do Samaris. Być może po spokój. Być może po śmierć.

Chociaż w ostatecznym rozrachunku wychodziło na to samo.

Skierowałem kroki do restauracyjnego.
 
Armiel jest offline  
Stary 16-09-2010, 13:55   #32
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Każdy ma swoje Samaris, tak lubił wtedy myśleć Robert.

Cała podróż pociągiem była dla Roberta ważniejsza, niż on początkowo przypuszczał. Sprawa z kelnerem, poznanie swoich towarzyszy podróży, odkrycie tego, co się stało z Iris i potem ta dziwna noc, noc nietypowa, podobna raczej do jesiennego wieczoru, pełnego melancholii, zwidów i wędrówek w głąb własnej wyobraźni. Mój mąż bardzo często odbywał takie wędrówki.
Czy tej nocy zdarzyło się coś szczególnego, co odmieniło mojego Roberta? Nie wiem, on też tego nie wie. Nigdy nie miał pamięci do przełomowych dat, po prostu nagle się zmieniał i nawet tego nie zauważał, dziwił się Owenowi, który dobrze go znał i zmiany w nim widział jak na dłoni.

Czy chodziło zatem o Iris? Nie sądzę, choć przyznam, że myślałam o tym. Z tej perspektywy czasu widzę, jak bardzo moje myślenie było niedojrzałe, bardzo kobiece. Byłam zazdrosna o tę ognistą, piękną postać, tak naprawdę zupełnie niepotrzebnie – Robert być może jako jedyny nie był pochłonięty jej urodą. Zawsze w pewien sposób odstawał.

Co więc, lub kto, odcisnął piętno na moim mężu? Do szpiegów był przyzwyczajony, czasami wydawało mi się, że nawet ich lubi, może pozwalało mu to myśleć o nim jako wciąż najlepszym pracowniku Wydziału? Czy zachowanie jego towarzyszy, Armanda, może Vincenta?
Nie jestem pewna, on sam nie potrafił tego określić.

Pewną rolę odegrał być może narastający strach, który jednak w nocy ustąpił, jak na ironię.
Robert zawsze się bał, na szczęście teraz nie bał się długo. Długi strach u Roberta mógł doprowadzić go do katastrofy.
Wydawało mi się, że jednak nie doceniłam Roberta. W podróży rozpierała go jakaś dziwna energia, oczywiście, strach też, ale również energia, widać było po nim, że chciał działać, bojąc się działać jednocześnie. Bojąc się wejść za zasłonę zdarzeń.


W ostatecznym rozrachunku dobrze było jednak widzieć, że mój mąż nie myśli zawsze tylko o jednym. O nas.



Niedługo potem drzwi przedziału rozchylił obładowany bagażami, dyszący lekko mężczyzna. Ogarnął wzrokiem pomieszczenie, po czym uśmiechnął się do obu mężczyzn:
- Witam panów ponownie. Wygląda na to, że podróżujemy razem... Jeżeli panowie pozwolą, upchnę gdzieś te bagaże - Robert Voight odwrócił się i zaczął rozkładać swoje walizki tak, by nie zawadzały wchodzącym i wychodzącym z przedziału.
- Skończone... Chyba trochę za dużo tego nabrałem - Robert znowu się uśmiechnął, tym razem nieśmiało - Czy panowie zechcą może ze mną pójść na kawę? Jestem bardzo zmęczony i jeżeli szybko nie wypiję czegoś mocnego, chyba zasnę.

- Witam serdecznie. Miło pana widzieć ponownie. - powiedział Vincent składając książkę i uśmiechając się do nowego pasażera przedziału.
- Witam, witam … Panie … proszę mi wybaczyć ale nie mam pamięci do nazwisk – przywitał się Watkins. - Jeśli chodzi o kawę to podają tu wyśmienitą, niedawno wróciłem z restauracyjnego i było tam zupełnie pusto. Nie powinien więc mieć Pan problemów ze znalezieniem miejsca.

- I jak pociągowa kuchnia? - Vincent najwyraźniej szukał pretekstu do kontaktu w banalnych pogawędkach o niczym.
- Wyśmienita – z uśmiechem odpowiedział Maurice. – Polecam zupę cebulową, jest naprawdę pyszna i co najważniejsze gorąca. Mięsa też podają świetnie doprawione. A deser … palce lizać. Garcon poleca piramidki w czekoladzie z imperium króla czekoladek, ale ja zamówiłem puchar lodów.
- To chyba się skuszę, ale może nieco później. Gawędziliśmy sobie właśnie z profesorem na temat Samaris i tego, co moze nas tam czekać? Ma pan swoją wizję tegoż tajemniczego miasta? - zapytał Vincent

- Voight. Robert Voight - zwrócił się do Watkinsa - Nie chciałbym przedstawiać żadnych wizji, nie mając nawet realnego, namacalnego dowodu że ktoś tam żyje. Brak na to naukowych i historycznych dowodów, z tego co się orientuję...

Jakiś czas potem stukanie kół pociągu na moment zagłuszył odgłos otwierających się ponownie drzwi przedziału. Stanął w nich postawny mężczyzna z wąsikiem, w efektownym i odprasowanym świeżo mundurze i charakterystycznej czapie. W ręku trzymał spore mechaniczne urządzenie wykonane z metalu, posiadające cztery grube wypustki.
- Witam serdecznie szanownych panów...- przerwał na chwilę wątek rozmowy - Jestem kierownikiem pociągu. Uprzejmie proszę o przygotowanie bilecików.

Zaszeleściły ubrania i torby, gdy ręce pasażerów zabrały się do wyszukiwania biletów. Po chwili już pierwszy z nich konduktor obrzucił krótkim spojrzeniem, a następnie z niemałym hukiem przedziurawił w czterech miejscach trzymaną w dłoniach maszyną.
Męźczyźni w milczeniu podawali kolejarzowi duże, prostokątne bilety podróżne. Trzaskanie kasownika i stukot kół były jedynym tłem dźwiękowym tej sceny. Sprawne dłonie konduktora powtarzały tysięczny pewnie raz rytuał.
- Bardzo dziękuję, panowie. - uśmiechnął się kierownik pociągu, salutując do daszka - Życzę spokojnej podróży. Mamy już prawie godzinę od wyjazdu...- popatrzył na wielki zegarek na posrebrzanym łańcuszku - Jeśli nic nas nie zatrzyma, o poranku powinniśmy być na Stacji N.

Kiedy wyszedł kontroler, Robert pospiesznie schował swój bilet do kieszeni płaszcza. Następnie otworzył swój plecak i wyjął niewielką książkę, która wyglądała na dość starą, ale jednocześnie nie była sfatygowana.
- Mój ulubiony tomik wierszy. Nie czytam bardzo dużo, ale lubię poezję. A teraz panowie wybaczą, przejdę się na kawę do wagonu restauracyjnego. Jeżeli ktoryś z panów zechce do mnie dołączyć - zapraszam.
Po tych słowach mężczyzna opuścił przedział.
- Ja chwilę poczytam, a potem może jednak coś zjem. - odparł Vincent.


Elegancki, młody mężczyzna z połyskującą metalicznie laseczką w ręku zajął miejsce dwa stoliki dalej. Gdy zdjął długi cylinder i powiesił go na wysokim wieszaku, Blum zwrócił uwagę na wąsik tego człowieka. Tak, ostatnio wielu młodych takie właśnie nosiło. Skinął lekko głową, gdy ich spojrzenia się spotkały, a potem gestem przywołał kelnera. Garcon uśmiechnął się na pożegnanie do kobiety i zaraz zjawił się przy stoliku tamtego. Mężczyzna zdaje się zamówił kawę i wlepił wzrok w okno.

Do wagonu restauracyjnego wszedł kolejny mężczyzna, w płaszczu i niewielkim cylindrze. Zdjął wierzchnie nakrycie, jak również cylinder i powolnym krokiem podszedł do wolnego stolika, rzucając przelotne spojrzenie na obu mężczyzn. Zastanawiał się, czy będzie nieuprzejmością, jeżeli nie powie chociaż ‘Dzień dobry’. Po krótkim namyśle postanowił się nie odzywać, gdyż obaj, a szczególnie ten ubrany nieco mniej elegancko, wyglądali, jakby chcieli pozostać sami.

Zajął więc miejsce przy stoliku i postanowił czekać na kogoś z obsługi.
Kelner zjawił się dość szybko, wracając od sąsiedniego stolika, gdzie właśnie postawił wielką filiżankę z kawą. Wspaniały, ciężki aromat roznosił się całym wagonie. Garcon poruszył bezwiednie zbyt ciasnym kołnierzykiem i wyprostował się:

- Dzień dobry. Pan szanowny życzy?
Oczywiście garcon pojawił się szybko. Wszędzie obserwacja...
- Kawę proszę. Tylko naprawdę mocną...
- Oczywiście. - ukłoniło się chłopisko - zaraz podam. Mamy tu taką specjalną mieszankę...Nie choruje pan czasem na serce...?
Robertowi przyspieszył puls... Czy ten chłopak coś o nim wiedział? Co prawda nie chodził do lekarzy, ale czasami miewał osłabnięcia... Może ktoś tutaj znał go lepiej niż on sam siebie?!

Robert nerwowo wwiercił się oczyma w stół.
- Nie... Chyba. Czemu pan pyta?
Potężny mężczyzna sprawiający wrażenie mogącego szybko złamać kark milczał chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Chciał pan mocną...- powiedział w końcu powoli. - Jak to mówią: uważaj na swoje życzenia, mogą się spełnić. Czy jakoś tak. To jak z tą kawą?
Teraz Robertowi zaczęło kręcić się w głowie... Ten chłopak był agentem! Nawet niezbyt dobrym, skoro tak w oczywisty sposób się zdradzał... Trzeba się jakoś wymigać...

- Wie pan co, rozmyśliłem się... Trochę boli mnie głowa. a kawa nie jest chyba na to najlepsza - Robert wysilił się na uśmiech, jednocześnie wstając.
- Wrócę do przedziału. Dziękuję bardzo za usługę.
Robert zabrał swój płaszcz i kapelusz.
- Jak pan uważa. - odchodząc, Voight czuł jeszcze na plecach uważny wzrok kelnera - W przedziale na ścianie jest apteczka. Proszę skorzystać. Na ból głowy znaczy.

Po dość krótkim czasie od wyjścia Robert znów otworzył drzwi przedziału. Mężczyzna zastanawiał się, czy można zaufać swoim towarzyszom na tyle, żeby opowiedzieć o swoich spostrzeżeniach z wagonu restauracyjnego. Po chwili namysłu postanowił jednak nie ujawniać się; nie znał współpasażerów dostatecznie dobrze.

- Jednak przeszła mi ochota na kawę, poczułem się trochę gorzej. Myślę, że posiedzę tu z wami i trochę poczytam.
Po tych słowach Robert otworzył tomik poezji i zagłębił się w lekturze. Pogrążeni w książkach mężczyźni kołysali się miarowo razem z ruchami rozpędzonego pociągu, z rzadka wymieniając uprzejme spojrzenia i od czasu do czasu formalne uśmiechy.
Po jakimś czasie dwóch czytających zauważyło, że trzeciego pasażera zmorzył sen. Na twarzy śpiącego Vincenta od czasu do czasu błąkał się niewyraźny, ledwo dostrzegalny uśmiech.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...

Ostatnio edytowane przez Kovix : 16-09-2010 o 14:27.
Kovix jest offline  
Stary 16-09-2010, 22:42   #33
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
Sen...

Miałam wrażenie, że śnię. Życie... zdawało mi się, że wyśniłam własne życie. Obudziłam się nagle, bez ostrzeżenia i zapomniałam. Sen zniknął, pozostawił jedynie wrażenie pustki, straty i wspaniałości, jaką utraciłam z chwilą uchylenia powiek. W zamian pojawiła się irytacja i strach.

Jest noc, niebo przypomina ciemną plamę. Uczucie zagubienia wzrasta we mnie. Nie pojmuję, co się dzieje dookoła. Jestem sama, nie mam nikogo. To nie jest moje...

Życie...

Czuję, że czegoś mi brakuje. Ważnej, potrzebnej rzeczy niezbędnej do... egzystowania. Czuję rozpacz i smutek, pustkę, której nie potrafię samodzielnie wypełnić. Niczym. Wszystko wokół mnie wydaje się takie znajome. Tak pełne życia, które utraciłam. Ja wiem, odczuwam przynależność do tego miasta, do tego wspaniałego świata, ale... nie pamiętam. Nie pamiętam, kim jestem, czego chcę, dlaczego żyję. Mam cel, potrzebę, pragnienie. Czuję jak na samą myśl o podróży żolądek ściska mi się mocno, nieprzyjemne mdłości oznaczają zdenerwowanie. Staram się z całych sił zapanować nad tym, ale wiem, że nie zdołam. Mam nadzieję, że to minie, że wszystko to zniknie, jak ten właśnie sen, który zapewne był moim życiem.

Samaris...

Mój oddech przyśpiesza, zdenerwowanie rośnie, dłonie drżą. Czy to właśnie jest to, czego tak bardzo pragnę? Nie pamiętam nic, ale nadal jest słowo, które przebija się ponad inne. Nie jest to moje imię, nie jest to nawet nazwa znajomego zakątka. Czuję to. A gdy przełykam nerwowo ślinę, ściśnięte gardło zatrzymuje ją, gdy tylko pomyślę o... tym miejscu.

Znajduję się na dworcu. Zupełnie nie wiem, jak się tutaj znalazłam, ale wiem dlaczego. Wyruszyłam do Samaris. Przeraża mnie ta niewiedza i desperacja, z jaką chcę się tam dostac. Skąd się bierze? Jestem gdzieś, choć zdaje mi się, że pojawiłam się tutaj nagle, przemieściłam nieświadomie. Nie pamiętam drogi powrotnej, nawet gdybym próbowała wrócić. Rozglądam się, ale nie widzę nikogo znajomego. Boję się zapytać o coś, o czym ludzie mogą nie mieć pojęcia. Jestem niespokojna.

Siadam pod ścianą na pustej ławce. Rzucam obok torbę, którą zdaję się, że należy tylko do mnie, żeby mieć ją blisko siebie i pogążam się w myślach. Powinnam zapisać sobie cel i środki wiodące do niego. Tak, szczególnie cel. Jeżeli zapomnę zbyt wcześnie, coś może mi przeszkodzić. Strach i dezorientacja. Muszę wsiąść do tego pociągu. Ja to wiem, ale mogę przecież... zapomnieć. Grzebię w torbie w poszukiwaniu czegoś do pisania. Podwijam rękaw sukni i zapisuję na przedramieniu wskazówki dla siebie.

"Wsiąź do tego pociągu. Jedzie do Samaris. Musisz w nim byc!"

Lakonicznie, ale będę wiedziała, że to dla mnie. Poznam pismo. Tak sądzę... Pogrążam się w myślach. Planach, które wydają się takiego dalekie i obce. Nadal nie rozumiem dlaczego, ale wiem przynajmniej, że prześladujące mnie natrętne uczucie ciągnące natarczywie ku Samaris nie jest już takie obce. Znam cel. Muszę jedynie się do niego udać. Tam poznam odpowiedzi.

Budzę się niespodziewanie przez nagły gwar, który otacza mnie ze wszystkich stron. Zasnęłam? Jest już ranek czy może południe? Pociąg? Kiedy przyjechał? Jak długo tam stoi? Szukam bliletu, który odnalazłam w torbie, jaką ciągnęłam za sobą.

Pociąg stoi tam i czeka. Spoglądam na niego. Przyglądam mu się zafascynowana, pragnę do niego wsiąść. Bilet trzymam w dłoni, bez większego wahania wchodzę do środka. Zmierzam do miejsca, które wskazuje bilet. Wiem, co dokładnie robić. Jestem w drodze do Samaris. Pewność we mnie narasta. Wchodzę do przedziału, spoglądam na mężczyznę, który się w nim znajduje...

Co? Gdzie ja jestem? Jak ja...? Nie! Muszę się stąd wydostać!

Uciec... Z tego miejsca... Gdziekolwiek ono się znajduje. Ja... nie wiem.

Peron, muszę usiąść. Uspokoić się. Pomyśleć.

Długi rękaw od sukienki jest odsłonięty, przyglądam mu się z uwagą, czytam napisane na nim koślawe literki. Muszę jechać tym pociągiem.

Tym? Zaraz odjedżdża... Muszę się śpieszyć... Biegnę i... Udaje mi się.

Mam nadzieję, że się nie pomyliłam. Wszystko dzieje się tak szybko. Czas jakby nagle niesamowicie przyśpieszył. Nie nadążam za nim. Gubię się. Natłok myśli przeraża mnie. Nie wiem, gdzie powinnam się znaleźć, dokąd udać.

Na szczęście spotkam mężczyznę, który wskazuje mi drogę. Kasuje mój bilet i mówi, żebym szukała dalej. Ruszam więc niepewnie. Poszukuję swojego przedziału. Odnajduję go wreszcie, ale zanim do niego wejdę muszę się uspokoić. Wstrzymuję oddech, a potem go wypuszczam. Czas spowalnia, serce nie tłucze się tak mocno w piersi.

Nieco pewniejsza wchodzę do przedziału cicho. Znajduję się tam już dwóch mężczyzn. Jeden z nich śpi, drugi czyta książkę. Siadam obok drugiego. Może to błąd? Nie, nie każde moje działanie jest błędne.

Przyglądałam się zaczytanemu mężczyźnie z nieśmiałym uśmiechem. Podejrzewałam, że nie spotrzegł nawet mojej obecności. Poznałam go od razu. Kiedy weszłam pierwszy raz do przedziału, również się w nim znajdował. Przyglądała, mu się z uwagą, którą po chwili przeniosłam na śpiącego. Uważnie go obserwowałam. Nie spuszczała, z niego wzroku przez dłuższy czas, po czym zarumieniałam się natychmiast. Zdałam sobie sprawę, że moje zachowanie może zostać źle odebrane. Zmieszna i zakłopotana spuściłam głowę i zapatrzyłam na ściśnięte w dłoniach rękawy. Odsłaniały jedynie palce. Spoglądałam na nie dziwnie zaniepokojona.

Nagle poczułam, że ogarnia mnie uczucie niepokoju. Strach o kogoś bliskiego. Przed oczami pojawiła się dziwne obrazy. Ludzi. Starszych, patrzyłam na nich jakbym leżała na ziemi. Byli znacznie wyżsi. Może to moi rodzice? Kobieta śmiała się słabo, ale jej oczy były smutne. Za to mężczyzna śmiał się na cały głos. Wyciągał do mnie rękę i położył mi na głowie. To było takie miłe uczucie. Mówił coś jeszcze, ale nie rozumiałam. Może mnie chwalił? Widziałam, że przekonuje do czegoś swoją towarzyszkę...

Mamę...

Pomyślałam z roztargnieniem. Chciałam uściskac kobietę, ale ona jedynie powiedziała coś ostrzej do... taty. On zaś jedynie odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Poczułam przyjemne ciepło, rozpływające się po moim ciele, kiedy kucnął przede mną. Byliśmy sobie równi. Patrzyłam na niego, chyba była równie szcześliwa jak on. Podniósł mnie do góry i posadził na swoich ramionach. To było takie miłe...

Potrząsnęłam głową i ponownie rozejrzałam. Zupełnie jakby minęło znacznie więcej czas niż w rzeczywistości. Mój uśmiech, który pojawił się na twarzy nie wiadomo skąd, zniknął od razu. Skuliłam się nieco na siedzeniu, spięłam i ponownie poglążyłam we własnym świecie. Byłam w zupełnie obcym miejscu, nigdzie nie było żadnego ciepłego uśmiechu i dłoni, która wsparłaby mnie i podniosł na duchu. Potrzebowałam tego, zupełnie nie wiem dlaczego, ale chciałam, aby ktoś okazał się dla mnie wsparciem. Podporą. Uczucie to pojawiło się tak niespodziewanie, że przestraszyło mnie zupełnie. Chciałam pamiętac, tak bardzo chciałam...

Usłyszałam, że mężczyzna obok mnie zamyka książkę. Spojrzałam na niego zdziwiona i speszona. Był wobec mnie uprzejmy, czego nie spodziewałam się po obcym człowieku, który w ogóle mnie nie znał. Właściwie nie wiedziałam, czego powinna spodziewać się nawet po znajomym człowieku. Rumieniłam się strasznie, czułam pieczenie na polikach, ale nie wiedziałam, co mogłabym z tym zrobic. Byłam zakłopotana. Nie sądziłam, że przedstawianie się będzie tak kłopotliwe. Pamiętałam swojego imienia. Usilnie próbowałam je sobie przypomniec, ale nie uzyskałam nic, za wyjątkiem złości. Złości na siebie i na świat, który mnie nie rozumiał. Byłam zagubiona. Jak mogłam tutaj życ, nie mając nawet imienia?

Nie potrafiłam ukryć zawodu, kiedy ten miły człowiek postanowił zakończyć swoje oficjalne, i zabawne poniekąd, przedstawienie i zasiąść ponownie na swoim miejscu. Uniosłam dłoń, chcąc, aby ją uścisnął, jak widziałam kilkakrotnie wcześniej, ale wydawało mi się to odpowiednie. Cofnęłam rękę i położylam z powrotem na kolanach. Tak było bezpieczniej. Dużo bezpieczniej. Wolałam go do siebie nie zrazic niestosownym zachowaniem. Okazał się miły. Pragnęłam nagle, aby nie czuł do mnie niechęci.

Westchnęłam niespodziewanie, kiedy ponownie przyłapałam się na niewłaściwym wpatrywaniu się w mężczyznę. Potrząsnęłam głową i schowałam ją w dłoniach. Spojrzałam, zupełnie jak dziecko, przez palce, aby upewnic się, czy nie rozgniewałam tym współpasażera. Nie wyglądał na rozgniewanego. Raczej skonfundowanego. Również popatrywał ukradkiem to na mnie, to na drugiego, spoczywającego na leżance mężczyznę i choć sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze coś dodać, nie znajdował w sobie sił, by to uczynić. Jedynym, na co się zdobył był nikły uśmiech, gdy kolejny raz nasze spojrzenia się spotkały. To było dziwnie uspokajające. Uspokoiłam się nieco.

Dokładnie w tym momencie w przedziale pojawił się wąsaty kierownik pociągu, ocierając ręką pot z czoła. Szurnęły odrzwia, przez moment usłyszałam jakieś głosy z korytarza. Konduktor obrzucił krótkim spojrzeniem leżącego, a potem popatrzył na nas i uśmiechnął się służbowym uśmiechem.

- Witam państwa. Proszę o przygotowanie biletów. - Na moment zatrzymał wzrok na mnie. - Widzę, że odnalazła pani już właściwy wagon, świetnie.

Trzaśnięcie drzwiami przedziału było delikatne, ale i tak wyrwało drugiego mężczyznę ze snu i przez moment rozglądał się zmrużonymi oczyma po otoczeniu . Widząc konduktora uśmiechnał się lekko i wyjął z wewnętrznej kieszeni bilet.

- Proszę. Którą mamy godzinę?

- Kwadrans po południu, sir. - nie spojrzał nawet na zegarek.

- Ah! Musiałem się zdrzemnąć. Wczorajsza noc była dość... wyczerpująca. - Lexington nie zwracał uwagi na pozostałych pasażerów, koncentrując swoje zainteresowanie na konduktorze i biletach.

- Miło mi poinformować, że opuściliśmy już przedmieścia. - Mówił donośnie, ale za to dość leniwym tonem konduktor, kasując jednocześnie twardy prostokąt otrzymany od Armanda. - Na szczęście obyło się bez incydentów. Będziemy teraz stopniowo wytracać prędkość do normalnej.

Ręka tego człowieka powędrowała wzdłuż srebrnego łańcuszka znikającego pod ubranie.

- Na stacji powinniście być państwo bez opóźnień... - Popatrzył na sporych rozmiarów zegarek o głośnym mechaniźmie. - Pogoda na razie nie najgorsza, więc pewnie wasz odlot będzie o czasie. Daleko się wybieracie, jeśli to nie zbytnia nieuprzejmość z mojej strony zapytać?

Blum podał swój bilet kierownikowi pociągu i z wymuszonym uśmiechem stwierdził.

- Na sam kraniec świata, drogi Panie.

- Do Trahmeru...- Podniósł brwi konduktor, z hukiem kasując bilet - No, no, no.

Spojrzałam przestraszona na przybyłego mężczyznę i natychmiast złapałam się za ukrytą w sukience kieszeń. Z rosnącą paniką zanurzyłam dłoń wewnątrz kieszonki. Upewniłam się, że mam bilet, zaraz potem głośno odetchnęłam z ulgą. Skrępowana zasłoniłam usta dłonią. Nie sądziłam, że mogę go zgubić, ale niepewność, że go tam nie znajdę narastała we mnie. Wyciągnęłam go z ukrycia i podałam mężczyźnie. Kiedy go wręczałam, ręka nieco mi drżała.

Mężczyzna popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem.

- Przecież sprawdzałem już ten bilet, madame, całkiem niedawno w innym wagonie. To tam powiedziałem, że siedzi pani w niewłaściwym miejscu... Dobrze się pani czuje...?

Schowałam szybko bilet. Zarumieniłam się jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe, i zapatrzyłam na konduktora. Podtrząsnęłam głową energicznie i zmusiłam się do uśmiechu. Bałam się, że znowu coś źle zrobiłam. Nie wiedziałam, jak powinnam się zachowywac. Myślałam, że należało okazywac bilet, tyle razy ile widziałam konduktora. Zebrałam się w sobie i wyszeptałam:

- Dziękuję. - Natychmiast złapałam się za policzki i potrząsnełam głową.

- Proszę mi wybaczyć...- Uśmiechnął się kierownik pociągu. - Nie chciałem być obcesowy. Te widoki za oknem potrafią rozkojarzyć ludzi z miasta, wiem. Jeśli poczułaby się pani gorzej, madame, proszę nie wahać się mnie zawołać.

Zarumieniłam się znowu. Podążyłam spojrzeniem za okno, zgodnie z sugestią mężczyzny. Nie powiedział tego wprost, ale ja czułam się zachęcona do spojrzenia na piękne widoki. Zachwycona oglądałam znikające obrazy.
Poczułam radość z oglądanych krajobrazów. Dotknęłam dłonią szyby, chciałam dotknąć tego wszystkiego, co znajdowało się za nią. Skrępowana zabrałam dłoń. Czułam, że wszystkie te emocje pojawiają się na mojej twarzy. Uśmiech, rumieniec, złość. Poczułam, że nie powinnam tego robic. Jakieś dziwne uczucie złości zaatakowało mnie na myśl, że tak głupio się zachowywałam. Nie wiedziałam jednak, co począc, kiedy te wszystkie nowości tak się mi podobały i miałam ochotę zatrzymać je dla siebie. Zabrać zupełnie jakby były moje.

Kiedy przyjrzałam się swojemu odbiciu w szybie, zauważyłam, że moja twarz ma owalny wygląd. Nie zwracałam wcześniej uwagi na szczegóły, ale pomyślałam, że nie zaszkodzi poznac samej siebie. Dziwnie się czułam, nie wiedząc, jak postrzegają mnie inni. Nos był trochę za duży. Sięgnęłam do niego palcem i nacisnęłam, przez co spłaszczył się bardziej. Skrzywiłam się niezadowolona. Ręka opadła z powrotem na kolana. Spoglądałam w odbijające się ciemne oczy, uważnie śledzące linię brwi znikających za delikatnie podającą na czoło ciemną grzywką. Przygryzłam wargi, a usta stały się prostą, niewiele różniącą się od skóry, linią. Zafascynowana własnymi obserwacjami spojrzałam na dłonie i dostrzegłam, że są one kościste, a palce przypominały makabryczne szpony. Odwróciłam od nich wzrok.

Przyglądałam się konduktorowi. Pochłonęło to moją uwagę w całości. Ciekawa całego świata, który mnie otaczał. Nie opuszczało mnie dziwne wrażenie, że powinnam traktować to wszystko zupełnie naturalnie.

- To tyczy się też wszystkich z państwa. - Zasalutował w drzwiach konduktor. - Gdyby co, jestem w pierwszym przedziale za lokomotywą. Życzę spokojnej nocy.

Kierownik pociągu wychwycił zdziwione spojrzenie Armanda Lexingtona, chwilę zastanawiał się marszcząc brwi, a potem nagle jakby coś sobie przypomniał. Pochylił głowę i potarł spocone czoło, a zaraz później przetarł oczy krzywiąc się lekko.

- Ach, co też ja mówię... Oczywiście, przecież jeszcze nie wieczór...- wychrząkał wyraźnie zakłopotany. - Proszę mi wybaczyć. Jestem od przedwczoraj na służbie, nie spałem od... No, nieważne. Wystarczy po prostu rzec, że poprzedni kurs nie był tak spokojny... Miłego dnia.

Zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, konduktor pospiesznie zamknął za sobą drzwi przedziału. Przez chwilę panowała cisza, przerywana odgłosami kolejnych buchnięć pary gdzieś na zewnątrz. Widok za oknem nagle stacił swój urok. Smutek ponownie mnie zaatakował.

- Pani wybaczy, nie przedstawiłem się. - Odwrócił się do mnie drugi z mężczyzn. Miałam wrażenie, że mnie obserwuje. Dziwne uczcucie nie odstępowało mnie na krok. Zrzuciłam je jednak na moją pobudzoną wyobraźnię i podejrzliwośc. Wszystko było obce, a mnie mieszało się już w głowie. Nie wyciągnął do mnie ręki, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że wcześniejszy gest był raczej gafą. - Armand Lexington. Bardzo mi miło poznać...

Przyjrzałam mu się z uwagą. Zachowywał się inaczej niż mężczyzna siedzący z boku. Nachmurzyłam się leciutko, urażona, że traktowano mnie w jakiś dziwny sposób. Chyba, że to zależało od miejsca, skąd się pochodziło. Skinęłam mu głową sztywno. Nie wiedziałam, czy powinna się uśmiechnąć, czy zachować powagę. Stwierdziłam jednak z całą stanowczością, że wypada jakoś zareagować. Wyciągnęłam rękę przed siebie i zaczekałam na reakcje mężczyzny.

Armanda. Pomyślałam w duchu, że to ładne imię. Niestety nie sądziłam tak już o jego nosicielu. Zmarszczyłam w zastanowieniu brwi. Byl dziwnie opanowany, może wręcz chłodny i... wzbudzał mój niepokój. Mężczyzna uścisnął podaną rękę ze swoistym wyczuciem - dostatecznie silnie, aby uścisk był przyjazny i pewny, jednak również dostatecznie słabo, aby mnie nie urazic.

- Państwo wybaczą, że opuszczę. - Ukłonił się lekko, zabrał marynarkę i wyszedł na korytarz.

Pozostaliśmy sami. Nie bardzo wiedząc jak się zachować mężczyzna, który przedstawił się jako Blum nim usiadł, stał przez chwilę niezdecydowany. Jego wzrok przeskakiwał to na mnie, to na szarą połać za oknem. Wahanie, jakie zauważyłam już wcześniej zdawało się go nie opuszczać. Dłonie poruszały się nerwowo, jakby próbowały prześcignąć kłębiące się w głowie idee, jednak nie kończyły żadnego z rozpoczętych gestów. Pozostawiona na siedzeniu książka, mankiety koszuli, fałdki prążkowanych nogawek, niesforne, opadające na czoło kosmyki włosów, znów mankiety, były wszędzie. Tylko wzrok tego człowieka z narastającą częstotliwością wędrował ku mojej osobie. Nie odezwał się ani razu, choć widać było jak wielką sprawia mu to mękę. Uśmiechał się tylko czasem. Grymas zdawał się zupełnie nie pasować do tej twarzy.

Czułam coraz bardziej zakłopotana. Nie wiedziałam, o czym myślałam, ale chciałam, żeby czuł się bardziej swobodnie w mojej obecności. Jego zdenerwowanie również mnie się udzielało. Może sama powinnam się odprężyc? Było to trudne zadanie, kiedy nie miałam pojęcia, co robic. Byłam zagubiona, wystraszona i bałam się odezwac. Jak zacząc...

Niezręczne milczenie przedłużało się w nieskończoność. Pan Blum wstał i, jak potrafił najswobodniejszym krokiem, zbliżył się do mebla. Przyglądałam mu się, choc niewiele widziałam. Zamiast czunności, słuszałam jedynie dźwięki. Uporczywie wpatrywałam się w jego plecy, mając nadzieję, że zaraz z powrotem na mnie spojrzy. Dziwna pewnośc siebie ogranęła mnie, kiedy byliśmy sami. Odwrócił się.

- A... może Pani spragniona? - zapytał lekko ochrypłym głosem.

Zapamiętałam jego nazwisko, bo zdawało mi się, że je znałam wcześniej. Powróciło dziwne uczucie, że kiedyś się znaliśmy, podobnie jak czułam, że miasto, które opuściliśmy było mi szczególnie bliskie. Patrzyłam za nim tęsknie, kiedy stałam na stacji. Myślała teraz o nim, chociaż nie wiedziałam dlaczego. Śledziłam uważnie poczynania mężczyzny. Przecząco pokręciłam głową w odpowidzi na uprzejmą propozycję, ale już po chwili złapała się za żołądek, który zatańczył i burczał wesoło. Spojrzałam speszona na pana Bluma, potem na drzwi. Moje spojrzenie zapewne wyrażało prośbę, wręcz błaganie zmieszane z zażenowaniem i strachem. Dokładnie to wszystko było na mojej twarzy, wiedziałam o tym...

- Wie pan, gdzie jest miejsce, gdzie mogłabym coś zjeśc? - zapytałam w końcu, szczęśliwa, że udało mi się wybełkotac niewyraźnie więcej niż dwa słowa. Wydawał się uszczęśliwiony moimi słowami. Samym faktem, że w ogóle zechciałam się odezwać.

- Ależ naturalnie. Zaraz Pani wskażę. - Pośpieszył z wyjaśnieniami. - Więcej! Zapraszam na wspaniały obiad, mademoiselle!

Popatrzyłam na niego zaskoczona, ale poczułam ulgę.

- Dziękuję - wymamrotała. Na więcej nie byłam w stanie się zdobyc. Wstałam ze swojego miejsca i skłoniłam się na poparcie swoich słów. Był niepewny. Wahał się przez chwilę, a ja czekałam aż wyprzedzi mnie przy wyjściu i poprowadzi. Kolejny raz zawahał się przy drzwiach. Kiedy znaleźli się na korytarzu chciał podać mi ramię, lecz widać uznał, że korytarz jest zbyt ciasny, by mogły w nim swobodnie poruszać się dwie osoby. Zamiast tego, ku mojemu zdziwieniu, chwycił mnie za dłoń i z uśmiechem pociągnął w głąb korytarza.

- Chodźmy.
 
Idylla jest offline  
Stary 16-09-2010, 23:33   #34
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Ona zauroczona rozglądała się po wagonie restauracyjnym, nie zwróciła nawet uwagi na zbliżającego się kelnera. Było tu tak wiele ciekawych rzeczy do podziwiania. Przyglądała się zastawionemu przed nią stolikowi z ciekawością jaką kto inny mógłby obdarzyć co najmniej mieszkańca księżyca. Ledwo docierała do niej obecność kelnera i jego słowa.
- Witam ponownie, monsieur...- uśmiechnął się garson z miną starego znajomego - Widzę, że przyprowadził pan tym razem uroczą towarzyszkę. Zapraszam, czego sobie Państwo życzą?
- Coś pysznego i żeby było tego dużo - odpowiedziała i spoglądając na mnie niepewniez ukosa. Kiwnąłem tylko z aprobatą.
- Może pieczone kacze nóżki z pigwą? - ukłonił się garcon - ...albo żeberka w marynacie sojowo-imbirowej? Specjalnie dla pani mogę przynieść podwójną porcję.
Była piękna. Naturalna i prawdziwa. Uśmiechnęła się i odpowiedziała równie szczerze i prosto jak wcześniej.
- Poproszę oba - zamyśliła się na chwilę. - Podwójnie - dodała z zapałem. Garcon uniósł brwi i wyszczerzył się.
- Apetyt jak widzę dopisuje. Świetnie! Zaraz złożę zamówienie na kuchni.
Zająłem miejsce na przeciwko i wpatrywałem się w nią z rosnącym apetytem. Nawet nie odwróciłem głowy, kiedy mówiłem do kelnera.
- Dla mnie tylko... jakąś sałatkę. Ale pani, co tylko sobie życzy. I proszę, żeby potrawy nie były zbyt ciężkostrawne... - w trosce o konsekwencje, z jakimi będzie się musiała zmierzyć po zjedzeniu takich ilości zadałem jej pytanie. - Może kieliszeczek czegoś na wpomożenie trawienia? - pokiwała energicznie głową.
- Wobec tego szklankę wody.
Kelner skinął mi uprzejmie głową, a potem zaczął wszystko notować. W pewnym momencie przerwał i zmarszczył brwi zawieszając ponownie wzrok na dziewczynie.
- Przepraszam, czy ja gdzieś już panią widziałem? Mam wrażenie, że tak. Czy podróżowała już pani kiedyś naszą linią? - chyba zbyt hojnie potraktowałem go podczas ostatniej wizyty w wagonie, bo najwyraźniej pracował na kolejny suty napiwek.
- Nie - odparła zakłopotana. - Pamiętałabym - dodała cicho i spuściła głowę z zapałem mnąc w palcach serwetkę. Jakieś emocje przemknęły jej przez twarz. Złapała się gwałtownie za brzuch i wyraźnie czymś przestraszona spojrzała na mnie i kelnera. Cofnęła rękę zakłopotana.
- Cóż to za pytanie? - przerwałem z udanym oburzeniem widząc to zakłopotanie. Miałem świetny nastrój, ten kelner nie był natarczywy, a jego pytanie niestosowne, jednak peszył ją, a ja chciałem zostać z Nią sam na sam. Cieszyć się nią i każdą razem spędzoną chwilą.
- Musiało mi się zdawać, mademoiselle. - uśmiechnął się uprzejmie garcon - Proszę mi wybaczyć, nie chciałem być wścibski. W końcu całkiem sporo osób korzysta z naszych usług, a ja nie mam najlepszej pamięci do twarzy. Zatem zamówienie przyjąłem, jeśli państwo zechcą jeszcze go uzupełnić, będę w pobliżu.
Ukłonił się raz jeszcze, chowając notes po czym ulotnił się cicho, pozostawiając nas przy stole samych. Wreszcie. Gdzieś dalej na sali, Armand Lexington poświęcał nam właśnie przelotne spojrzenie, wygodnie usadowiony nad szklaneczką jakiegoś mętnego, podanego na zimno trunku. Leciwa para kilka stolików dalej zajęta była posiłkiem i sobą nawzajem. Garson znikł w czeluści kuchni, kobieta za barem pochłonięta była własnymi zajęciami. Natomiast centrum mojego świata znajdowało się aktualnie tuż obok, na wyciągnięcie reki, chciwie pochłaniając wszystkie te dla całej reszty pozbawione znaczenia szczegóły i czerpiąc z ich odkrywania chyba tylko taką słodycz, jaką musiał czuć Stwórca gdy pierwszy raz spojrzał na swe dzieło. Ona była prawdziwa. Ta myśl bez ustanku przebiegała mi przez głowę. Starałem się jak mógłem zachowywać swobodnie. Pragnąłem zarazić ją swoim luzem, podświadomie wyczuwając, że jest to najlepszy sposób na zapewnienie kobiecie odrobiny komfortu w świecie, który najwidoczniej nowy i nie poznany musiał krępować. I chociaż starałem się jak potrafiłem nie uzewnętrzniać swojej fascynacji tą wyjątkową kobietą, uśmiechać przyjaźnie, nie gapić, nieświadomie, przejęty zjawiskiem zacząłem przejmować część z jej napięcia. Moje ruchliwe palce bezustannie bębniły o blat stołu, stopa w nerwowym staccato żyła własnym życiem. I wciąż się gapiłem, bez słowa. Bałem się, że przez jakieś nieopatrznie rzucone słowo czar pryśnie. Że ona nagle zniknie. Że...
Na szczęście kuchnia działała szybko i sprawnie. Zapachniało pigwą i kaczą marynatą. Parujące aromatem danie pojawiło się przed nią, jak wyczarowane magiczną sztuczką przez czarodzieja w liberii. Musiała być głodna. W jej oczach zauważyłem tak prawdziwy, niekryty zachwyt, jakby talerz był rzeczywiście efektem czarów. Zafascynowany dziewczyną nawet nie zerknąłem na sałatkę. To ja byłem oczarowany. A jeszcze niecałą godzinę temu nie zamarzył bym nawet w najśmielszym ze snów, że tak zacznie się moja droga. Być może u boku kogoś, w istnienie kogo nie wierzyłem. Istoty, jaką sam chciałem sie stać. Jednak siedziała naprzeciw. Teraz wiedziałem, że Ona istnieje...istota doskonała. Jeszcze godzinę temu...

- Pani wybaczy, nie przedstawiłem się - dalekie słowa nieznajomego wyrwały mnie z zadumy. Obserwowałem jak odwrócił się do kobiety. Nie wyciągnął do niej ręki. Podobnie jak ja - dopiero w tym momencie zdałem sobie sprawę ze swojego faux pas. Wydała mi się w tej chwili lekko rozdrażniona, a może zagubiona? - Armand Lexington. Bardzo mi miło poznać...
Przyjrzała mu się z uwagą. Nachmurzyła leciutko i skinęła tylko sztywno głową. Bez słowa wyciągnęła rękę przed siebie. Mężczyzna uścisnął podaną rękę. I tyle. Wpatrywał się w nią dziwnie przez krótką chwilę, jak...mechanizm - pomyślałem z niesmakiem - po czym nagle stwierdził.
- Państwo wybaczą, że opuszczę. - ukłonił się lekko, zabrał marynarkę i wyszedł na korytarz. Przyglądała się jak znika.
Pozostaliśmy sami. Kiedy tamten zniknał za drzwiami, skupiła się w całości na mnie. Nie bardzo wiedząc jak się zachować stałem przez chwilę niezdecydowany. Usiąść, czy nie? Popatrywałem to na nią, to na szarą połać za oknem. Wahanie, usiadłem wreszcie. Moje dłonie poruszały się nerwowo jakby próbowały prześcignąć kłębiące się w głowie idee, jednak nie kończyły żadnego z rozpoczętych gestów. Były wszędzie a ja nie byłem w stanie ograniczyć ich samowoli. Tylko z narastającą częstotliwością popatrywałem na jej postać. Czego ja się bałem? Że zniknie, pryśnie niczym mydlana bańka. Nie odezwałem się ani razu, choć wielką sprawiło mi to mękę. Wpatrywałem się tylko w jej twarz z durnym uśmiechem na gębie, do której, wiedziałem to dobrze, ten grymas zupełnie nie pasował. A im częściej na nią popatrywałem, tym dziwniejsze ogarniały mnie sensacje. Najpierw miałem wrażenie, że znam skądś jej twarz, jednak gdy spoglądałem ukradkiem dokładniej, traciłem to odczucie - jakby zostało spłoszone. Wydawała mi się znajoma, kiedy na nią nie patrzyłem, ale gdy zwracałem ku niej wzrok podrażniona pamięć dziwnie wycofywała się, znikała niczym wspomnienie porannego snu. Potem znowu dla odmiany nie potrafiłem pozbyć się natrętnej myśli, że coś nas jednak łączy. Zastanawiałem się, czy Ona czuje tak samo? Niezręczne milczenie przedłużało się w nieskończoność. Poczułem się dziwnie. Fale gorąca uderzały we mnie burząc spokój i porządek myśli. Ten stan niepokoił, a pęd pociągu zdawał się go jeszcze potęgować. Wszystko galopowało. W ustach zrobiło mi się zupełnie sucho i choć starałem się z całych sił nie dać nic po sobie poznać, nie wiedziałem, jak długo mi się to uda. Byłem bliski paniki. Chciałem otworzyć okno, złapać świeżego powietrza w płuca, jednak tam wszystko tak szybko pędziło.
W przedziale był barek. To była moja szansa. Wstałem i jak potrafiłem najswobodniejszym krokiem zbliżyłem się do mebla. Karafka z rżniętego szkła była pełna. Nalałem sobie pełną szklankę zimnej wody lekko drżącymi rękami. Czynności jakim się poświęciłem sprawiły, że na chwilę o niej zapomniałem. Nie o niej. O zagadce. To tajemnica tak mną rozchwiała. Spojrzenie, jakie wyczułem na sobie przypomniało o kobiecie i emocjach jakie mną targały. Chciałem przestać myśleć, zająć czymś rozpędzone myśli. Odwróciłem się.
- A...może Pani spragniona? - zapytałem lekko ochrypłym głosem.
Śledziła uważnie moje poczynania. Przecząco pokręciła głową w odpowidzi na propozycję, ale już po chwili złapała się za żołądek. Spojrzała speszona na mnie, zaraz na drzwi. Miałem wrażenie, że oczy wirażały prośbę, wręcz błaganie zmieszane z zażenowaniem i strachem.
- Wie pan, gdzie jest miejsce, gdzie mogłabym coś zjeśc? - zapytała w końcu z jakąś ulgą.
Euforia. Byłem uszczęśliwiony tymi słowami. Samym faktem, że w ogóle zechciała się odezwać. Wreszcie dane mi było usłyszeć jej głos!
- Ależ naturalnie. Zaraz Pani wskażę. - pośpieszyłem z wyjaśnieniami - Więcej! Zapraszam na wspaniały obiad, mademoiselle! - chyba krzyczałem w podnieceniu.
Popatrzyła na mnie zaskoczona, ale wyraz twarzy zmienił się na pełen ulgi.
- Dziękuję - wymamrotała. Wstala ze swojego miejsca i skłoniła się na poparcie swoich słów. Nienaturalnie, w jakby wyuczony sposób. Byłem nieco zaskoczony, ale szybko przeszedłem nad tym do porządku. Chwilę zmagałem się z myślami, czy nie zabrać ze sobą bagażu. Postanowiłem go jednak pozostawić. Zabrałem tylko plik banknotów i gotowy ruszyłem do dzwi. Podniecony perspektywą wspólnego spędzenia czasu zapomniałem nawet o szklance wody. Czekała aż wyprzedzę ją przy wyjściu i poprowadzę. Zawahałem się, ale uznałem, że skoro tak chciała.... Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu chciałem podać jej ramię, lecz uznałem, że korytarz jest zbyt ciasny, by mogły w nim swobodnie poruszać się dwie notabene obce osoby. Nie chciałem jej krępować narzuconą bliskością. Zamiast tego wiedziony niewytłumaczalnym impulsem, ku jej i własnemu zdziwieniu chwyciłem za dłoń i z uśmiechem pociągnąłem w głąb korytarza.
- Chodźmy. - powiedziałem.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 17-09-2010 o 10:57.
Bogdan jest offline  
Stary 17-09-2010, 14:51   #35
 
Irmfryd's Avatar
 
Reputacja: 1 Irmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie cośIrmfryd ma w sobie coś
Patrzę na przesuwające się za oknem krajobrazy rozmyte światłem nieubłaganie chylącego się z każdą godziną ku zachodowi słońca. Drzwi mojego przedziału odsuwają się po raz kolejny. Ponownie staje w nich postać wąsatego kierownika pociągu. Pozostali podróżni także podnoszą głowy znad książek. Lekkie zamieszanie w poszukiwaniu biletów, chyba każdy spodziewa się kolejnej kontroli, ale tym razem to konduktor trzyma w ręku kolejowy bilet.
Mężczyzna obrzuca niepewnym wzrokiem najpierw wszystkich obecnych, potem bilet, by ponownie nawiązać kontakt wzrokowy z pasażerami.
- Najmocniej przepraszam...- mówi urzędowym tonem - ...czy ktoś z Panów jest może krewnym lub znajomym madame Casse?!

Jeszcze raz zaglądam do Le Chat Noir, wczorajszy wieczór, stolik numer 7, wolne miejsce pomiędzy kobietą w czerwieni a mężczyzną z lekko przygarbioną sylwetką. Stoję tuż za oparciem wolnego krzesła.
- Dobry wieczór. Pani, Panowie pozwólcie, że się przedstawię … Maurice Watkins. Jako, że przyjdzie nam razem spędzić dwa lata a wiadomo jak ważny jest początek, dlatego życzę wszystkim jak również sobie udanego wieczoru.
- Iris Casse. – W mych uszach zadźwięczał głos kobiety. - Wiele o panu słyszałam panie Watkins. - Dodała uprzejmie po czym ponownie zamilkła.


- Czy może chodzi o młodą, piękną kobietę z ... ognistymi włosami? – Pytam kierownika pociągu, który po mych słowach najwyraźniej jakby się ożywił.
- Tak, tak ... - rzucił szybko - To na pewno ona. Czy pan...- zawiesza głos.
- Nie, nie jestem krewnym, ale mieliśmy razem podróżować – odpowiadam z lekkim niepokojem w glosie.

Konduktor patrzy po każdym z osobna, a potem kręci nagle głową jakby sam zaprzeczał własnym myślom. .
- Nie, nie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Ona nie...To znaczy...Może ktoś z panów najlepiej pójdzie ze mną i zobaczy sam...?

Próbując zachować spokój wstaje z miejsca. Lewa dłoń wędruje do podbródka, lekko skubie brodę. Patrzę pewnym wzrokiem w oczy kierownika pociągu jakby chciał wyczytać coś więcej z lekko zakłopotanej miny mężczyzny.

Obawa. Zmęczenie. Konfuzja. Mimo to konduktor sprawia wrażenie panującego nad sytuacją.

- A więc chodźmy - mówię łagodnie, wychodząc sięgam po oparty o fotel prezent od Clarka.
- Świetnie. Proszę za mną. - otworzył drzwi kierownik pociągu.

Za plecami czuję poruszenie, to Pan Voight nic nie mówiąc, wstaje z miejsca. Może czuje się w obowiązku pójść i zobaczyć, co się stało... A może to tłumione pragnienie, by na własne oczy zobaczyć co przytrafiło się Pannie Casse?

Opuszczamy przedział pozostawiając w nim tylko śpiącego Vincenta, którego najwidoczniej rozmowa z konduktorem nie przebudziła. W drzwiach przedziału Voight wacha się przez chwilę, zamiera na moment, a potem zdecydowanym krokiem idzie w ślad za nami.
Mijamy wagon restauracyjny, w którym nie ma już Bowmana czy tez Bluma, ale za to paru innych obcych pasażerów wysiaduje nad daniami. Idziemy przez pociąg jak przez tunel. Obraz płynącej łodzi powrócił do mnie, jeszcze raz odczucie podróży przez ograniczony z dwu stron przesmyk otula mnie niczym owinięty wokół głowy koc...Prawie nie słychać dźwięków, patrzę na twarz konduktora poruszającego ustami jak ryba, mijamy drzwi przedziałów i okna … wszystko do siebie zbliżone, niczym podobne do siebie widziane już raz wieże.
Szarpnięcie pociągu … inny wagon … kierownik pociągu otwierający właśnie dużym kluczem jakieś drzwi. Robert Voight stojący obok. W ukazanym wnętrzu widać przedział sypialny, zapewne służbowy, elegancko urządzony zawiera dwa duże łóżka stojące w cieniu zaciągniętych grubych kotar. Jedno z łóżek jest puste, na drugim zaś leży Iris Casse. Kobieta jest niemal zupełnie nieruchoma, ale spojrzenie otwartych oczu utkwione jest w jakimś punkcie na rzeźbionym w drewnie suficie.
- ...tutaj. – jak spod powierzchni wody dochodzi do mnie głos konduktora kończącego jakieś zdanie.
- Panno Casse – zwracam się do leżącej na łóżku kobiety, po czym przenoszę wzrok na kierownika pociągu.

Dziewczyna nie reaguje.
- Jest pan lekarzem? - pytał tamten.
- Lekarzem duszy - odpowiadam, po czym podchodzę do łóżka i chwytam dłoń panny Casse szukając pulsu.
Iris leży swobodnie, rozluźniona. Płomienie włosów rozrzucone są na poduszkach, tworząc niesamowity obraz kwiatu w którego centrum jest jej spokojna twarz. Ciało jest ciepłe, a puls równomierny. Może nieco słaby. Oszczędny – przebiega mi przez myśl. Widzę jak kobieta przez krótki moment porusza samymi gałkami ocznymi, spoglądając na mnie, ale potem wraca do obserwacji sufitu.
Nachylam się nad łóżkiem...

Kątem oka widzę jak Robert spogląda to na kobietę to na przedział. Wątpliwość na jego twarzy. Pewnie myśli, że nie zrobiła sobie tego sama, nie podoba mu się ten cały pociąg. Grymas niepewności na twarzy Voighta ... czyżby zauważył coś podejrzanego. Czy jej wczorajsza apatia miała coś wspólnego z dzisiejszym stanem? Tak jakby było to kolejne stadium jakiegoś postępującego marazmu, który przerodził się wręcz w wegetację... Zerkam na Roberta owładniętego coraz większymi wątpliwościami. Widzę jak jeszcze raz spogląda na Iris i na mnie.

Przenoszę wzrok na Iris nie puszczając jej dłoni. Zobojętnienie, znikoma wrażliwość na bodźce emocjonalne i fizyczne. Brak chęci do życia, zamknięcie w sobie, unikanie kontaktu z innymi ludźmi. Ciężka depresja … apatia ... a może wyzwolenie. Zupełnie nie pasujący do wczorajszego wizerunku obraz kobiety … obraz Iris Casse, która jeszcze wieczorem była wstanie namówić wszystkich do porzucenia planów wyjazdu do Samaris.

Nagle puszczam dłoń kobiety i odsuwam się na krok. Czuje jak coś mnie odrzuca … ten stan jakby wykrywając mą obecność chciał momentalnie zawładnąć mym umysłem … objąć. Najgorsze jest to, że blade odbicie podobnego uczucia jest we mnie już od jakiegoś czasu, a teraz współczując razem z Iris ujrzałem jakby zwielokrotniony, spotęgowany obraz tego stanu ...Wiem, że jeśli nie puściłbym jej dłoni w jednej chwili mógłbym się w nim całkowicie zatracić. Spoglądam na swoją dłoń, czuje na niej jeszcze ciepły dotyk Iris.


- Panna Iris Casse powinna odpocząć – zwracam się do kierownika pociągu - proszę aby nikt jej nie przeszkadzał. Posiedzę tu przez chwilę, a do końca podróży będę do niej od czasu do czasu zaglądał.
- W takim razie ja odejdę, profesorze. Proszę mieć ją na oku, a jeżeli coś się stanie, czy zauważy Pan cokolwiek podejrzanego, proszę iść z tym od razu do mnie. Pracowałem kiedyś przy różnych delikatnych sprawach – dodaje ciszej Voight. Był to być może czas, kiedy jego umiejętności na coś się przydadzą.
- Dobrze. Oczywiście. - odpowiada konduktor i bez zwłoki, a nawet z pewną widoczną ulgą staje w drzwiach i chwyta klamkę - Zostawię panu klucz do tego przedziału. Jeśli to tylko możliwe, prosiłbym by zajął się pan nią również na stacji końcowej. Nic jej nie będzie?

Hmmm … czy nic jej nie będzie, każdy chciałby usłyszeć jasną odpowiedź.
- Fizycznie nic nie dolega Pannie Casse … przynajmniej teraz. Być może to chwilowy objaw. Jak już powiedziałem będę sprawdzał co jakiś czas jej stan – odpowiadam, mając nadzieję, że ta odpowiedź usatysfakcjonuje kierownika pociągu.

Zostaliśmy sami. Robert zniknął razem z kierownikiem pociągu. Iris nie porusza się, jest nieruchoma jak ten pozostawiony na blacie malutkiego stoliczka długi klucz. Zajmuje leżankę naprzeciw, zastanawiam się, czy pozostawić tutaj ten półmrok, który dają zaciągnięte story, czy też wpuścić do środka nieco światła. Dziewczyna oddycha równo, pełną piersią.

Patrzę na jej usta … nieznacznie się poruszają … a może to złudzenie. Apatia, zobojętnienie może być skutkiem wielu chorób i zaburzeń samopoczucia. Przyczyna może tkwić w chwilowym spadku pulsu czy słabym krążeniu. Nie wykluczone, że ten stan jest skutkiem ciężkich przeżyć. Na szczęście takie objawy po jakimś czasie ustępują. Można je pokonać biorąc aktywny udział w życiu towarzyskim, szukając okazji do rozrywki. Nie wolno pozostawić Panny Casse samej. Rozglądam się po przedziale, szukając wzrokiem bagaży kobiety. Nigdzie ich nie ma. W końcu wstaję z leżanki, podchodzę do okna i odsłaniam zasłony, by wpuścić do przedziału promienie słońca.

Szarpię kotary, ale dokładnie wtedy zaczyna dziać się coś dziwnego. Zamiast spodziewanej bladej światłości nagle staje się ciemność, absolutna i ciężka. Zastygam zaskoczony, słuchając w absolutnym mroku głośniejszego niż uprzednio stukotu kół i głębokiego, przeciągłego szumu. Po chwili dociera do mnie, że pociąg nagle wjechał do tunelu. Odetchnąłem z ulgą. W tej samej chwili mimowolnie z mych ust wydobywa się zduszony krzyk przestrachu gdy czuję jak jakaś dłoń chwyta gwałtownie za nadgarstek! Zaciskam mocno dłoń na rękojeści laski po czym gwałtownie odwracam się w półobrocie. Wpatruję się w ukrytą w ciemnościach twarz.
Zarys twarzy Iris Casse jest ledwo widoczny, chyba siedzi już na leżance. Jej usta poruszają się … słowa tak ulotne … słabe, że naprawdę nie wiem, czy je rzeczywiście słyszę ...A może wszystko to jest po prostu wizją?
- ... dość po tysiąckroć powtarzanych gestów, tych samych słów, spotkań o tych samych po....
- … porach – dokończam szeptem. Przyklękam na jednym kolanie naprzeciw Panny Casse, po czym pstrykam palcami tuż przy jej oczach.
W jednej chwili zalewa nas światłość, gdy pociąg wystrzelił z tunelu tak nieoczekiwanie jak w niego wpadł. Zasłaniam odruchowo oczy. Gdy opuszczam rękę, Iris Casse leży nieruchomo w takiej samej pozycji jak wcześniej. Podnoszę się z kolan i siadam na leżance naprzeciw. ... gesty ... słowa ... spotkania ... te same. Cykliczność ... czy trzeba z nią zerwać? Spoglądając przez okno zastanawiam się, próbując zrozumieć przekaz. Szary, pustynny niemal krajobraz ciągnął się przed jego oczyma, może odrobinę bardziej wyżynny niż przy wyjeździe z miasta.
 

Ostatnio edytowane przez Irmfryd : 17-09-2010 o 16:49. Powód: konsultacja z graczem
Irmfryd jest offline  
Stary 17-09-2010, 16:12   #36
 
Kovix's Avatar
 
Reputacja: 1 Kovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znanyKovix wkrótce będzie znany
Robert Voight wszedł do wagonu restauracyjnego ramię w ramię z milczącym konduktorem. Kierownik pociągu posłał mu dziwne spojrzenie, jakby chciał mu coś zasugerować, ale nic nie powiedział - za to ruszył dalej i zniknął zaraz w przeciwległych drzwiach prowadzących do wagonu S. Robert, pozostawiony samemu sobie, rozejrzał się po wagonie.

W przeciwieństwie do godzin przedpołudniowych teraz było tu już całkiem sporo ludzi. Były to osoby w większości dobrze ubrane, umiejące niewątpliwie zachowywać się przy stole. Dwa ze stołów zajmowała grupa mężczyzn w dobrze skrojonych, ale dość szarych i prawie jednolitych surdutach - wyglądało na to, że wszyscy się znają. Z ich głośnych rozmów wynikało, że podróżują w sprawie jakiegoś kontraktu handlowego.

Voight rozglądnął się za wolnym stolikiem, przeleciał też wzrokiem po twarzach i sylwetkach siedzących w poszukiwaniu jakiejś znajomej osoby.
Robert postanowił zająć wolny stolik. Nikogo z wyprawy nie widział, ale może ktoś przyjdzie później. Postanowił poczekać na kelnera. Oby nie tego, co ostatnio.

Niestety, okazywało się, że wagon restauracyjny nie posiada innego kelnera na jednej linii. Ten sam potężny mężczyzna nachylał się nad Voightem:
- Czy już dobrze się pan czuje? Może zaproponuję coś mocniejszego?
Robert zdążył się już zamyśleć. Sprawa z Iris nie dawała mu spokoju. Jej słowa wczoraj wieczorem, a teraz to. Co mówił ten konduktor, zanim otworzył drzwi do przedziału w którym leżała? Chyba, że przyprowadził tam Iris, bo odnalazł ją gdy... Gruby głos kelnera wyrwał Voighta z rozmyślań.

- Zdecydowanie już mi lepiej - Robert uśmiechnął się.
- Cieszę się, proszę pana. - zwalisty garcon odpowiedział również uśmiechem. Dziwne, wyglądał na szczery.
- Poprosiłbym zestaw obiadowy - dowolną zupę i jakieś mięso, może dziczyznę. Do tego szklankę wody i kawę na deser.
Przez chwilę Robertowi przemknęło przez myśl, że mogą spróbować go otruć - ale zaraz uspokoił się - nie mają jeszcze powodów, poza tym takie działanie byłoby zbyt oczywiste, wręcz bezczelnie prostackie. Chyba był bezpieczny.

- Służę, monsieur. - szarmancko wyprostował się kelner - A kawę na wszelki wypadek zrobię nieco słabszą.
Po chwili chrząknął i poprawił się:
- To znaczy, w kuchni zrobią. Czy mogę odejść?
Na powrót Roberta zdjął strach... Sam zrobi? Oczywiście że sam zrobi... Nie, tym razem nie ucieknę, zostanę i będę go obserwował.
- Oczywiście - odpowiedział Robert - zabawne, już myślałem, że sam pan przygotowuje napoje - udał rozbawienie.

- Nie, skądże...- rzucił mężczyzna, chowając notes za pazuchę - Gdzieżbym śmiał. Takiej kawy, jaką przyrządza Marie, nie wypije pan byle gdzie. Proszę zapytać tylko tych naukowców, którzy pili taką przed południem. No, siedzieli tu razem, doktor Bowman i ten drugi. Chyba podróżujecie w jednym przedziale, prawda...?

-Nie słyszałem o żadnym doktorze Bowmanie, nie bardzo kojarzę, o kogo panu chodzi. Ale ciekaw jestem, czy przychodziła tu kobieta - bardzo ładna, płomienne włosy, robiąca wrażenie damy. Może pan coś wie? - Robert postanowił rozpocząć swoje małe śledztwo, prowadząc jednocześnie grę z tym dziwnym kelnerem.

- Musiałem coś pomylić...- podrapał się w głowę kelner - A co do tej kobiety...Tak, trudno ją przegapić, wie pan. Była tu jakoś przed samym południem. Sama, nie odzywała się w ogóle, wypiła kawę i poszła. Czy pan ją może zna? Pytam, bo jakaś taka dziwna, może chora, czy co. Kierownik miał z nią chyba potem jakieś problemy, ale ode mnie pan tego nie słyszał.
Garcon popatrzył gdzieś w bok, w stronę baru. Barmanki nie było, odwrócił się z powrotem ku Robertowi i zapytał, dużo ciszej:
- A może...Może wie pan przypadkiem, dokąd się ta dama wybiera...?
- To moja znajoma, ale nie zdążyłem się dowiedzieć, gdzie dokładnie się wybiera, wiem jedynie, że dość daleko. Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan wie o niej - co tu robiła, gdzie później poszła. To ważne dla jej zdrowia i ważne również... dla miasta Xhystos. - Robert nie wiedział, czy i jakie wrażenie zrobi ta informacja na mężczyźnie.

- Bardzo chciałbym pomóc...- wyglądał teraz na zdziwionego - ...ale naprawdę nic o niej nie wiem. Piła tylko kawę, a wyszła drzwiami w kierunku lokomotywy. Piękna kobieta...
Przez dłuższy moment milczeli obaj, taksując się spojrzeniami. Zwalisty pracownik wagonu restauracyjnego postanowił pierwszy przerwać to niezręczne milczenie.
- Proszę uważać...- ostrzegł Voighta - Dojeżdżamy do miejsca, gdzie pociąg wjeżdża do tunelu. Uwaga na zegarek! - mężczyzna żartobliwie zmrużył oko.

Przez chwilę Robert siedział bardzo spięty, namyślając się, co odpowiedzieć. Tymczasem, dosłownie momencik po uwadze kelnera, nagle zrobiło się absolutnie ciemno!
Robert poczuł przyspieszony puls... Coś się może wydarzyć... Siedział przez kilkanaście długich sekund jak na szpilkach. A może kilkadziesiąt? Albo kilkaset? Kiedy już wyjechali, popatrzył najpierw na siebie, potem na zastawę stołową przed nim, a potem na kelnera i odezwał się:
- Dziękuję za dotychczasowe informacje, na pewno będą pomocne. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Z zaskoczeniem stwierdził, że nikt już przed nim nie stoi. Podziękowanie zawisło w powietrzu. Kelnera nie było, ani przy stoliku, ani za barem...
Voight nerwowo rozejrzał się dookoła. Gdzie podział się garcon?! Czy zdążyłby dojść stąd do znajdującego się za barem wyjścia na kuchnię, albo do drzwi od wagonu? Po ciemku? Musiałby znać rozkład pomieszczenia na pamięć. Ale nie było to niewykonalne...
Popatrzył jeszcze raz na siebie. Miał nadzieję, że niczego mu nie brakowało... Postanowił zatem czekać.

Po czasie niezbędnym do przyrządzenia dań kelner pojawił się jak gdyby nigdy nic, na wielkich półmisach niosąc z kuchni parujące, znakomicie pachnące dania i zręcznie stawiał je przed Robertem. Coś sobie nawet chyba podśpiewywał pod nosem. Zaraz później garcon zaserwował wysoką szklankę z czystą, chłodną wodą a obok niej pojawiła się filiżanka z bardzo aromatyczną kawą.

Robert postanowił się nie zastanawiać nad zachowaniem kelnera. Być może będzie jeszcze czas na obserwowanie go... Tymczasem po prostu jadł, jednak jedzenie wydawało mu się suche, pozbawione smaku. Podróż oddziaływała na niego, dłużyła się, a wraz z nią on się dłużył, rozciągał, jego myśli dryfowały, nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia. Iris... Watkins... Kelner... Nie mógł tych myśli wyrzucić, ale nie mógł też skupić się na jednej konkretnej.

Woda orzeźwiła go nieco. Postanowił zaraz po obiedzie wrócić do przedziału. Wypił na spokojnie kawę, która rzeczywiście okazała się bardzo dobra i dokończył jedzenie. Posiedział jeszcze chwilę gapiąc się w okno, ale nikt ze znajomych jednak się nie pojawił, więc zgodnie ze swoim zamierzeniem, gdzieś między trzecią a czwartą po południu, najedzony Robert Voight powrócił do przedziału piątego.

W korytarzu myślał o obiedzie, który mu nie smakował i kawie, co do której miał doznania wprost przeciwne. Zanim wszedł do przedziału, bystre oko Voighta wypatrzyło jeszcze na drugim końcu wagonu plecy Vincenta, który najwyraźniej właśnie wchodził do toalety.

Zanim wszedł do przedziału, zatrzymał się na moment. Na pewno trzeba będzie jeszcze raz wybrać się do Iris. Być może pan Watkins jest zmęczony czuwaniem, a nawet, jeżeli nie, to chociażby po to, by gruntownie przeszukać całe pomieszczenie. Chociaż wolałby, żeby profesor go wtedy nie obserwował. Na razie postanowił odpocząć jeszcze moment.
 
__________________
Incepcja - przekraczamy granice snu...
Opowieść Starca - intryga w ogarniętej nową wojną Północy...
Samaris - wyprawa do wnętrza... samego siebie...
Kovix jest offline  
Stary 18-09-2010, 13:43   #37
 
arm1tage's Avatar
 
Reputacja: 1 arm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumnyarm1tage ma z czego być dumny

- Wiecie, że wrócę, prawda? – spytałem.
- Oczywiście, ze wrócisz, musisz wrócić, na pewno wrócisz szybciej niż ci się wydaje – padła odpowiedź.



W kłębach pary pociąg niczym pocisk mknął przez mrok. Szare krajobrazy za oknami przedziałów zastąpiła głębsza pustka, bo pustka absolutnej ciemności. Jakby sam w sobie pociąg był światem, rytm dobowy miał tu swoje własne władające wszystkimi pasażerami zastosowanie.Czas bladego światła był czasem aktywności, rozmów i rozmyślań. Czas, który nastał gdy mrok otulił wagony jak oceaniczne głębiny batyskaf, był natomiast już czasem ciszy i snu. Okazywało się, że i wieczorem nie używa się tu wewnątrz za wiele światła, może za wyjątkiem wagonu restauracyjnego. Większość z nas, podróżnych, wykorzystywała więc ten czas by po prostu zanurzyć się w wygodnych siedzeniach czy leżankach i oddać się w objęcia słodkiego zapomnienia snu, przy akompaniamencie miarowego stukotu kół jadącego równo pociągu. W paru tylko przedziałach niczym bagienne ogniki jarzyły się lampki, przy których czytano książki, ale i te w końcu zgasły. Pociąg zanurzał się na samo dno, gdzie nie docierało już światło i wrażenie, że dookoła nie ma nic poza nim stało się tak silne, że aż trudne do odrzucenia. Pędził przez nasze sny nie zatrzymując się, wypełniając je obłokami pary i powtarzającymi się w nieskończoność dźwiękami pracującej w swych trzewiach machinerii...






Armand ponownie rozejrzał się po przedziale stanowiącym właściwie sporych rozmiarów salonik wyposażony w wygodne kanapy, dwie sofy, barek i stolik do gry w karty. Wnętrze miało egzotyczny, nawet może nieco baśniowy charakter, przez co pasażera nie opuszczało wrażenie jakby ten przedział właśnie mu się przyśnił. Wiedział jednak znakomicie, że pociągi dobrych linii miewały rzeczywiście tak bogato urządzone pomieszczenia podróżne. Wszystko wskazywało na to, że podróż będzie przyjemna...






- Czy wszystko w porządku...? Jest pan zadowolony z przedziału, panie Lexington? - usłyszał za swoimi plecami. Człowiek w świeżo odprasowanym mundurze, który wyglądał na konduktora, stał w otwartych drzwiach.
- Skąd mnie pan zna?
- Ależ to mój zawód. - uśmiechnął się mężczyzna dwuznacznie, ale zaraz potem wyjaśnił - Pańskie nazwisko wiele znaczy wśród właścicieli linii kolejowych. Kto wie, może pana rodzina wykupi i tę linię? W każdym razie, gdyby tylko pan czegoś potrzebował, proszę dać mi znać. A teraz proszę wybaczyć, muszę dokończyć wstępny obchód korytarzy.
- Oczywiście - Armand uśmiechnął się. Równie dwuznacznie odpowiam na zaczepkę kolejarza. Spoglądam w okno i idę do barku. Na alkohol jest zdecydowanie za wcześnie... zresztą wczorajszy jeszcze szumi w głowie. Na jedzenie również jest za wcześnie... Przez chwilę wodzę wzrokiem po butelkach, aby w końcu przenieść go na okno i to co za nim.”Czyżbym był jedynym pasażerem w tym przedziale?” - zastanawiam się przez chwilę po czym kładę na leżance.
Rozciągnięty wygodnie Lexington lustrował raz jeszcze przedział. Obserwacja przyniosła już jeden wniosek, a raczej odpowiedź na swoje ostatnie pytanie. W jednym miejscu spoczywały pozostawione podręczne bagaże jakiejś osoby - wyglądało na to, że ktoś już był w tym przedziale wcześniej, a tylko chwilowo go opuścił. Opuścił i przepadł. Szykowny neseserek z garbowanej skóry zdobiony mosiężnymi okuciami był jedynym świedectwem istnienia zagadkowego współpasażera. Jego właściciel, kimkolwiek był, nie pojawił się w przedziale od chwili, kiedy pociąg opuścił perony, a minęła już dawno godzina od tego czasu.
Z niskiej perspektywy wygodnej sofy Armand zauważył wciśnięty za jeden z foteli neseserek. Odkrycie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, no, może wywarło niewielkie, chwilowe zainteresowanie... Skóra z mosiądzem. Szykowne, typowe, nudne. Ciężko było podejrzewać, że będzie podróżował sam - to byłby już zbytek łaski. Nie ciągnęło go specjalnie do socjalizowania się poza przedziałem. W zasadzie był zmęczony... może właściwiej byłoby powiedzieć - skacowany. Postanowił z tym stanem nie walczyć i wykorzystując sytuację - zapadł w lekką drzemkę. MIał nadzieję, że się obudzi jak ktoś pojawi się w przedziale...
Miarowy takt, w połączeniu z wygodną leżanką usypiały znakomicie. Nie minęło wiele czasu, a Lexington pogrążył się we śnie. Za zamkniętymi powiekami gałki oczne nie poruszały się, a całe ciało znieruchomiało, jakby pasażer pogrążył się w jakimś dziwnym letargu. Za oknem ponury krajobraz ruin i zgliszczy przesuwał się szybko, jakby ktoś nawinął pasmo szarych obrazów na obracającą się w nieskończoność taśmę.
Do przedziału wszedł niewysoki mężczyzna. Ogarnął wzrokiem pomieszczenie, rozłożonego na leżance, głośno chrapiącego drugiego pasażera, po czym skierował kroki w kierunku miejsca gdzie na siedzeniu spoczywał pozostawiony wcześniej jego podręczny bagaż. Przechodząc obok śpiącego przyjrzał mu się uważnie. Nozdrza na chwilę rozdęły się w odruchu zasysanego powietrza. Zajął miejsce, po czym sięgnął do neseserka, z którego wyjął książkę. Przetarł szmatką nieco podniszczone okulary. Na oprawionej w skórę okładce widniał mieniącymi się złotem literami napis “W kręgu osobowości“, a poniżej nazwisko Maurice Watkins.

Drugi z pasażerów w dalszym ciągu poświęcony lekturze zdawał się trwać pogrążony w letargu. Cichy szelest przewracanych stron książki i związane z tym nieznaczne ruchy były jedynymi oznakami aktywności tego człowieka. Pochrapywanie drugiego albo mu kompletnie nie przeszkadzało, albo z powodzeniem je ignorował. Pochłonięty lekturą byłby może nie zauważał nie tylko aktywności współpasażera, mógłby przegapić nawet przystanek. Szczęściem w swej drodze nie musiał pilnować rozkładu jazdy pociągu.

Kolejne głośne chrapnięcie przedarło się przez stukot kół i Armand przebudził się. Musiał jednak przysnąć w usypiającej atmosferze pustego przedziału. W końcu jednak podróż miała trwać cały dzień, więc spokojnie można było jego część poświęcić na spanie. Mężczyzna zarejestrował obecność współpasażera, ale nie zadał sobie trudu przerywania jego zajęcia. Wsłuchał się na powrót w miarowy stukot kół pociągu. Na rozmowy przyjdzie jeszcze czas... Póki co można było zająć się zupełnie czym innym. Na przykład paradoksem Rancierra, albo morderstwem Króla Czekoladek. Jaka miała być jego rola w tej wyprawie? Czy miała być jakakolwiek? Szkoda, że tak późno poznał nazwiska pozostałych uczestników wyprawy... Wracając jednak do Ludwiqa... W zasadzie wracając do wyprawy... Jakiś porządek w tym szaleństwie musiał istnieć. Jeżeli oczywiście wyprawa nie była tylko przykrywką do pozbycia się określonych osób z Xhystos. Ten porządek musiał określić skład osobowy wyprawy. Kobieta była oczywistym członkiem wyprawy, podobnie jak szarlatan z tytułem profesora psychologii. W tym świetle jego udział był również oczywisty... Brakowało... Rozwiązania siłowe nie były przyjemne, ale czasami niestety konieczne.

Tymczasem do przedziału weszła kobieta ubrana w co najmniej dziwaczny, staromodny strój. Wyglądał na sponiewierany, tani i wybrany jakby w najczarniejszych ciemnościach sklepu. Spojrzała na śpiącego mężczyznę, później na czytającego coś w skupieniu. Zdecydowała widocznie, że nie będzie zakłócała niczyjego snu i zajmie miejsce przy drugim ze swoich współpasażerów.

Nawet spod przymkniętych powiek - nie widząc dokładnie twarzy - Armand mógł stwierdzić, że to nie jest ognistowłosa towarzyszka wczorajszej kolacji. Zupełnie inna postura, inne zachowanie, maniery, ubiór... To jednakże świadczyło o tym, że albo nie wszyscy udający się do Samaris przybyli na ostatnią wieczerzę skazanych... Albo specjalni podróżni zostali wymieszani ze zwykłymi pasażerami pociągu. Nie, suknia współpasażerki świadczyła o pierwszej ewentualności. Nawet najbardziej ekstrawaganckie damy Xysthos lubujące się w modnym ostatnio biedyźmie nie zeszły by do takiego poziomu, nawet na podróż. Zatem pani udawała się również na wycieczkę na koszt Rady. Ciekawe, któż jeszcze nie przybył, a może nie wszyscy dotrwali do wejścia do pociągu? Pytanie czym naprawdę jest ten wyjazd ponownie wróciło. Odpowiedź jednak nie pojawi się zbyt szybko.








Wybudzaliśmy się powoli, zdając sobie sprawę z tego, że wagony już stoją. Za oknami krajobraz pustkowi barwiły niesamowite kolory wschodu słońca, rozlewając się po rozległym płaskowyżu. Było dość chłodno, rozcieraliśmy ramiona i nogi, by się rozgrzać, prostowaliśmy zdrętwiałe nieco kończyny ziewając od czasu do czasu. Obrazy z wczorajszego dnia i z naszych snów pałętały się jeszcze przed zaspanymi oczyma, u niektórych z nas trudne do odróżnienia od siebie nawzajem.
Poza dziwnym zdarzeniem ze stanem Iris Casse, o którym nie wiedzieli nawet wszyscy z nas, nie wydarzyło się wczoraj już nic szczególnego. Może tylko jedno nagłe hamowanie pociągu w środku nocy: to chyba Blum mówił potem, że wtedy rano przemknął mu ktoś z całą głową obwiązaną bandażami - pechowy pasażer, który ucierpiał uderzając w coś twarzą. Niektórzy z uczestników spotkania z Le Chat Noir poznali się nieco lepiej, inni spotkali w pociągu nowe osoby. Podróż rozpoczęła się.

Nieco czasu trwało wypakowywanie bagaży z przedziałów i luków bagażowych. Okazało się dopiero wtedy, jak liczne grono osób tak naprawdę krył w brzuchu pociąg. On sam stał na torze, przed blokadą zagradzającą jego dalszy bieg, wciąż rozgrzany po całonocnym wyścigu przez nasze sny - odpoczywająca po wysiłku stalowa bestia. Nagrzane powietrze wokół niego drżało, oszukując wzrok i zamieniając obraz z kłębiącymi się dookoła wagonów ludźmi w nierealne mgliste wspomnienie czegoś, co dopiero się wydarzało. Wspomnienia z poprzedniego dnia natomiast w podobny sposób unosiły się wokół naszych głów, zupełnie jak obłoki pary ledwie wyhamowanego w swym pędzie pociągu.







W okolicach południa, kilka chwil po opuszczeniu przedziału Lexington znalazł sie w wagonie restauracyjnym, trochę mniej luksusowym i reprezentacyjnym niż przedział klasy S, ale równie gustownym i stylowym. Wagon był praktycznie pusty - nie licząc obsługi i dwójki podróżnych siedzących w głębi wagonu. Było to chyba małżeństwo, starszy pan z bujną brodą i szykowna, choć dość brzydka z twarzy kobieta w turkusowym stroju. Lexington na chwilę zatopił się w lekturze menu, zamieniając z obsługą kilka nieznaczących uwag dotyczących podróży, pogody czy proponowanych przekąsek. Usiadł przy wolnym stoliku i spojrzał w okno. Po chwili pojawiło się pierwsze z zamówionych dań...
Na pierwszy ogień poszła soupe au pistou, podana w drewnianej, sporej wielkości misie. Zanim jeszcze nadeszła chwila na drugie danie, kelner pozostawił zręcznym ruchem na stole charakterystyczną kwadratową butelkę. Armand z zadowoleniem rozpoznał likier wytwarzany ze świeżych i suszonych skórek pomarańczy zalewanych czystym alkoholem z dodatkiem syropu cukrowego.
Pociąg nie gnał już tak jak uprzednio, przez co zrobiło się zauważalnie ciszej. Uszu Lexingtona dochodziły strzępy rozmowy prowadzonej przez garcona i młodą barmankę:
-...nie możesz pamiętać, bo zaczęłaś...- niektóre słowa wypowiadali ciszej.
- Po prostu źle się poczuła. Sam jesteś lunatyk.
- Zmieńmy temat. Jak wrócimy...- znowu ściszył ton - ...może wybralibyśmy się do...
Dziewczyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo brodaty jegomość przywołał kelnera wysoko uniesioną ręką i niemrawym stęknięciem.








Trzymając jeszcze w dłoni jedną z zabranych przez siebie książek, przeniesiony za jej sprawą myślą do dalekich dzikich plemion patrzył w okno, gdzie odbijała się przeciwległa strona wagonu. Tam mężczyzna z towarzyszącą mu kobietą zajmowali się jedzeniem, w pewnej chwili tamten człowiek spojrzał na niego ale zaraz odwrócił głowę. Odłożył ksiązkę na stół, tuż obok talerza. Przypominał sobie jakże dawne spotkanie z autorem tej książki, jedyne które dane im było odbyć, gdy pisarz i podróżnik w księgarni w Xhystos podpisywał egzemplarze innych swoich wspomnień rozmawiając przy okazji z czytelnikami.

Ten prawdziwy podróżnik opowiedział mu wtedy o postrzeganiu czasu i historii, które zwykliśmy w naszych miastach przyjmować ze pewnik. On, który żył wśród dzikiego ludu odległych krain. zrozumiał że żyjący tam ludzie wcale nie układali na naszą modłę wszystkiego w paciorek zdarzeń nanizanych jedno po drugim na nić czasu.
Nasze życie, życie człowieka białego, zwykliśmy traktować jak księgę, a dni i wydarzenia jak jej stronice, ułożone w chronologicznym porządku. Tam, z daleka od naszych fabryk i zegarów, zdarzenia wrzucano do jednego worka zbiorowej pamięci, w którym obecne i przyszłe pokolenia mogły swobodnie mieszać wyciągając od czasu do czasu wspomnienie, którego treść była istotniejsza od tego kiedy miało ono miejsce...







Przedział piąty był obecnie pusty, co w sumie nie dziwiło - gdyby profesor wrócił od Iris musiałby mijać Voighta w wagonie restauarcyjnym, a Rastchell zniknął właśnie w toalecie. Robert usiadł wygodnie oczekując na powrót współpasażera, spodziewając się że Vincent zaraz wróci. Jednak z pewnym zaskoczeniem zauważył, że powracający z toalety mężczyzna nie wszedł już do swojego przedziału, ale ruszył dalej korytarzem w przeciwną stronę kierując się do wagonu restauracyjnego. Uwadze Roberta, który uchylił lekko drzwi przedziału, nie uszła mokra jeszcze twarz Vincenta: widocznie potrzebował się umyć albo zwyczajnie tylko ocucić.
- S a m a r i s ...
Cóż to? Czy Robertowi zdawało się tylko, czy usłyszał jakiś głos szepczący tę nazwę? Wlepił wzrok w plecy odchodzącego wolnym krokiem mężczyzny. Nie zawołał go. Zanim Voight stracił tamtego z oczu, do jego uszu doszły jeszcze ostatnie słowa, wypowiadane przez Vincenta najwyraźniej do siebie.
- ...po śmierć.
Robert opadł z powrotem na siedzenie i zamyślił się nad tymi zasłyszanymi przypadkiem słowami. Pociąg zwalniał nieco, lokomotywa ciągnęła teraz wagony po brzegu całkiem sporego wzniesienia. Dopiero wtedy wzrok jego padł na pozostawioną najwyraźniej przez Vincenta książkę. Leżała, oprawiona w twardą skórzaną okładkę, na miejscu gdzie siedział jeszcze przed chwilą jej właściciel. Dwie tajemnicze litery “L G” patrzyły na Voighta niczym para oczu...
Robert nie chciał być wścibski, ale ciekawość wzięła górę. Kiedy coś go zaciekawiało, rzadko które uczucie mogło okazać się silniejsze. Wyglądając z przedziału, czy nie nadchodzi Vincent, sięgnął po książkę, odczytując najpierw autora i tytuł, a potem kilka pierwszych zdań.
Nazwisko autora nic mu nie powiedziało. Było opatrzone tytułem naukowym i Robert szybko przekonał się, przelatując parę pierwszych zdań że treść już od razu miała cechy trudnego do strawienia dla normalnego człowieka naukowego wywodu. Przynajmniej na razie nic nie wyjaśniało tytułu “L. G.”, ale na drugiej stronie widniał też podtytuł: “studium natury ludzkiej”. Na podstawie pobieżnego przeglądu i noty na odwrocie Voight stwierdził, że autor snuje refleksje na temat zachowań ludzkich które obserwował podczas swojego trwającego trzy lata pobytu w Mirabaar, jednym z ośmiu znanych miast. Nudne, bez śladu pisarskiego pazura. Robert zauważył też, że książka nosi ślady wielokrotnego używania, na pewno przeczytano ją już od deski do deski nie raz. Zamknął wolumin i odłożył go na dokładnie to samo miejsce.
Voight nie mógł usiedzieć na miejscu. Rozpierała go dziwna energia, chcial coś zrobić. Co? Nie wiedział sam. Mógł pójść do Watkinsa i przeszukać pokój, mógł wrócić się do restauracyjnego. Postanowił na razie po prostu wyjść na korytarz i obserwować. Sam się sobie dziwił, rzadko miewał takie stany. Może czegoś dodali mu do kawy? Chyba nie czuł się źle. Zastanawiał się, czy można tu palić; nie chciał zadymić współpasażerom całego przedziału.

Vincent Rastchell siedział już w wagonie restauracyjnym. Przed oczyma miał jeszcze swoje odbicie, które oglądał dosłownie przed momentem w toalecie, obmywając sobie obficie zimną wodą twarz. Nie wytarł się celowo, krople chłodnej wody przyjemnie biegły sobie po policzkach, a on sam czuł się teraz zdecydowanie bardziej rześko. Zajął najbliższy wolny stolik, przekonawszy się że nie ma tu nikogo ze znajomych. Mimo to ludzi było dużo, choć właśnie grupa gentleman’ów opuszczała dwa sąsiednie stoliki robiąc przy tym niemało hałasu. Vincent zamówił jakieś danie i niedługo potem zajął się już niespieszną konsumpcją, poświęcając conajmniej tyle samo czasu wgapianiu się w okno, co leniwym dłubaniu w podanej potrawie smukłym widelcem. Nie śpieszyło mu się. Zarówno w restauracyjnym, jak i w przedziale musiał stawić czoła przeszłości. A wolał to uczynić w samotności.


- Wygląda na to, że zostaliśmy tu sami...- Robert Voight zwrócił się do kobiety.- ...mam nadzieję, że Pani dobrze się czuje, przez cały czas Pani milczała...
- Zrozumiałam, że słowa nic nie zmienią. - odpowiedziała sennie - Powinien pan już iść...Spotkanie kończy się. Zawsze tak samo i prawie o tej samej godzinie...


Blum nieświadomie, przejęty zjawiskiem zdawał się przejmować część z napięcia siedzącej przed nim dziewczyny. Starał się jak potrafił nie uzewnętrzniać swojej fascynacji kobietą, uśmiechać przyjaźnie, nie gapić. Ruchliwe palce bezustannie bębniły o blat stołu, stopa w nerwowym staccato żyła własnym życiem. Ale wciąż się gapił, bez słowa, jakby w obawie, że przez jakieś nieopatrznie rzucone słowo czar pryśnie.
Na szczęście kuchnia działała szybko i sprawnie. Zapachniało pigwą i kaczą marynatą. Parujące aromatem danie pojawiło się przed kobietą niczym wyczarowane magiczną sztuczką przez garsona. Musiała być głodna. W jej oczach Blum zauważył tak prawdziwy, niekryty zachwyt, jakby talerz był rzeczywiście efektem czarów. Zafascynowany nawet nie zerknął na talerz z sałatką.
Znakomicie wyczuwała jego nastrój. Więcej, udzielały się jej energia i nieczekiwanie uwolniona swoboda, które były teraz w tym człowieku. Jadła z zapałem obserwując towarzysza. Zajmował się swoją sałatką, kiedy ona pochłaniała same pyszności. Posiłek znikał z talerza szybko i bez zbędnych wyrzutów sumienia lądował w jej brzuchu. Kobieta rozejrzała się po wagonie. Ukradkiem obserwowała pana Lexingtona. Przez chwilę zdawało jej się, że spojrzał na nich, ale może miała tylko takie wrażenie. Skupiła się już w pełni na swoim towarzyszu. Otwierała i zamykała usta, chcąc jakoś zacząc rozmowę. Wykazać się odrobiną inicjatywy, ale żaden błyskotliwy pomysł nie przychodził jej do głowy. Leżał przed nią talerz z jedzeniem. Wpatrywała się w niego z zadumą. Nieśmiało upewniła się, że pan Blum nie ma nic przeciwko, żeby ponownie zaczęła pochłaniać swój obiad. Dawało jej to chwilę na zastanowienie się. Kosztując kolejnych kawałków, zastanawiała się, o co zapytać. Marszczyła brwi w zamyśle. Przeżuwała wolniej, po czym przyśpieszała, kiedy ze zdenerwowaniem odkrywała, że nic sensownego nie przychodzi jej do głowy. Postanowiła, że zapyta o coś, co na co sama będzie w stanie odpowiedzieć. Postanowienie, a jego realizacja okazały się jednak... trudniejsze niż planowała. Poddała się po nie udanych próbach nawiązania rozmowy. Właściwie to ograniczały się one do nagłego zamierania bez ruchu, aby zaraz ze zdwojonym zapałem zainteresować się zawartością talerza. On patrzył na nią, jak jadła. Ta obserwacja sprawiała mu niewątpliwą przyjemność. Pożerał ją wzrokiem. Od czasu do czasu tylko odwracał nachalny wzrok, kiedy przychodziło do głowy, że przecież taki nadmiar poświęcanej uwagi mógł konsternować kobietę. W miarę jak syciła swój głód nerwowe zachowanie mężczyzny traciło na sile. Naczynia połączone.
Spokój, jakaś aura sennego nasycenia zawisła nad ich stolikiem. Kobieta nie pochłaniała już pożywienia, smakowała je. Mężczyzna, może ciut swobodnie na okoliczności rozparty na oparciu krzesła przyglądał się jej dłoniom, linii warg. Pytanie jakie pojawiło się w zakłócanej tylko miarowym stukotem rozpędzonego pociągu ciszy chyba zaskoczyło kobietę.
- Czy smakuje Pani, mademoiselle...?
Spojrzała najpierw na niego, potem na talerz i znowu na niego. Cały z szeroko otwartymi oczami wyrażającymi trochę za duże zdziwienie, jak na tak proste pytanie. Uśmiechnęła się, aby złagodzic wrażenie i odpowiedziała nieco śmielej:
- Pyszne, ale chyba za wiele zamówiłam - przyznała ciszej, tak żeby usłyszał ją jedynie pan Blum. Czuła się trochę niekomfortowo w przyznawaniu do słabostek, ale tuaj była ona widoczna jak na talerzu.
- Cóż, - był wyraźnie rozbawiony jej szczerym wyznaniem - nie musi Pani kończyć... Szkoda, tylko deseru... - dodał jeszcze próbując obrócić w żart całą sytuację. Zauważyła, że sam w tym czasie nawet nie tknął zamówionej sałatki. - Proszę mi wybaczyć, jeśli nazbyt dokuczyłem swoim zachowaniem, mademoiselle, ale tak pięknie Pani je.
Nie wiedziała, gdzie powinna się podziać. Spojrzenie przesuwało się po stoliku, szukając oparcia. Ręce też dziwnie jej przeszkadzały. Nie wiedziała, jak powinna odpowiedziec na takie słowa.
- Dziękuję...? - Próbowała z całych sił byc spokojna, ale to co czuła jej nie pozwalało. Uśmiechnęła się szerzej, ale nerwowo. Nie, tego chyba było dla niej za wiele. Znowu schowała twarz w dłoniach i spoglądała przez palce. Dopiero wtedy odważyła się powiedzieć coś więcej. - A pan nie jest... głodny? Może... - Ostrożnie przeciągneła postawiony przed nią deser w jego kierunku. Pmyślałam, że zamówione przez niego danie mu nie smakuje, chciała się z nim podzielić swoim, żeby humor mu się jakoś poprawił i odwrócił od niej uwagę.

Jego zogniskowany na kobiecie wzrok nagle skupił się na okiennej szybie, a raczej na niewyraźnym odbiciu wagonu który tam dostrzegł. W szybie odbijał się, siedzący przy stoliku znajdującym się w przeciwległym kącie, nie kto inny jak Goldmann! Blum szybko niczym wąż odwrócił głowę, ale po tej stronie szyby stolik ze stojącą na nim lampą o różowawym abażurze był pusty.
Coś jednak właśnie odwróciło jego uwagę za nią, bo zdziwiona ujrzała, jak jej towarzysz przy stole nagle szarpnął się i zwrócił spojrzenie w inną stronę. Przez chwilę jego twarz zastygła, a potem potrząsnął głową jakby chciał czemuś zaprzeczyć i przetarł oczy. Za chwilę jego spojrzenie jak gdyby nigdy nic powędrowało na nią, a potem na podsunięty talerz.
- Nie... - odpowiedział powoli rozkojarzony - Jadłem już...Przepraszam... - nie dokończył rozpoczętej myśli i wsparł głowę na dłoni. Patrzył jej w oczy, uśmiechał się jak dawniej, jednak nie mogła być już pewna, czy nawet ją widzi. Jego oczy nabrały dziwnej barwy, kojarzącej się z sinym tumanem mgły albo pustką za oknem. Uśmiech też zdawał się jakby przyklejony. Nie pasował do oczu. Najwyraźniej był w tej chwili całkiem gdzie indziej, co dziwiło tym bardziej, że jeszcze moment wcześniej nic na to nie wskazywało.
Trwało to jakiś czas.
Nagle powrócił i z rozbrajającą szczerością zadał jej kolejne, niespodziewane pytanie.
- Czy wierzy Pani w duchy?

Zaniepokoiło ją zachowanie towarzysza. Zupełnie się pogubiła i wystraszyła. Nie wiedziała, co się dzieje i jak mogłaby pomóc, zapocbiec lub zinterpretować taki rozwój wypadków. Nie pocieszył jej w ogóle ten uśmiech. Chciała, żeby był miły i szczery na jaki pozował, ale czuła niepokój. Jakieś dziwne osamotnienie i niezrozumienie. Strach. Spoglądała na niego niepewnie. Mrugała oczyma, ale obraz nie zmieniał się. Opuściła ręce osłaniając twarz już w zupełności.
- Nie wiem... Duchy. - Nie potrafiła ując tego w prostych słowach. - Nie wiem - powtórzyła nieco pewniej. Głos jej drżał ze zdenerwowania. Dlaczego pan Blum pytał o duchy? Czy on w nie wierzył?
- A pan wierzy? - zapytała bezpośrednio. Nic innego nie przychodziło jej do głowy. Może uda jej się jakoś zareagować, kiedy dowie się więcej?
- Nie. - odpowiedział niemal bez zastanowienia. Patrzył jej prosto w wystraszone oczy i mogła być pewna, że to, co mówi jest prawdą. - Tyle że przed chwilą chyba widziałem jednego...








Stacja N w niczym nie przypominała dworca pod murami Xhystos. W zasadzie był to skład pociągów i budy dróżników pod otwartym niebem,, z machinerią służącą do przestawiania wagonów na bliźniaczy tor, którym wagony miały wrócić zapewne niebawem do miasta po następnych podróżników. Płaskowyż na którym znajdowało się wielkie lądowisko w pewnym miejscu przecinała obręcz zasieków podobnych do tych chroniących dworzec pod Xhystos, a do wewnątrz prowadziła brama przepuszczająca przez siebie linię torów znikających na horyzoncie. Trudno było rzec, przed czym miało chronić ogrodzenie, bo jak okiem sięgnąć z wysokości w każdą ze stron widać było ponurą pustkę. Jednak najbardziej rzucającym się w oczy budynkiem wewnątrz okręgu zasieków było coś w rodzaju olbrzymiej altany ze stali, pobudowanej na podstawie okręgu o dobrych kilkunastu metrach średnicy. Proste strzelające w niebo słupy podtrzymywały skomplikowane zadaszenie, które chroniło przed opadami podróżnych, którzy jak się okazało oczekiwali przylotu sterowca tam nisko - po paru stopniach wchodziliśmy jedni po drugich na kamienną okrągłą podstawę. Były tam kamienne siedziska, ustawione w okręgu - przez co gdy zajęliśmy miejsca, dobrych kilkadziesiąt osób z pociągu siedziało w wielkim kole naprzeciw siebie, gdy tymczasem w środku oczekiwały nasze bagaże.
Z rozmów wynikało, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co my - nasz sterowiec miał przylecieć niebawem. Inni musieli czekać nawet do jutra. Niczym jacyś kapłani, oczekujący na coś w świątyni bez ścian spoczywającej na jakiejś górze patrzyliśmy na otaczającą nas zewsząd szarą pustkę i siebie nawzajem.Iris Casse też była między nami, przywiedziona ku miejscu oczekiwania przez któregoś z nas, ale nadal nie mówiła nic z zamkniętymi oczyma oddając się powiewom muskającego jej twarz wiatru, który rozwiewał też jej płomienne włosy. Można było już tylko czekać.

Czekać...
Czekać...
Czekać...






Gdy wreszcie wylądował, nie był czymś co możnaby przeoczyć. Z szeroko otwartymi oczyma, a niektórzy z nas również ustami, podziwialiśmy ten niesamowity fenomen przestworzy. Ogromny podłużny i jasny balon, poskromiony pierścieniami stalowych obręczy przypominał nieco cygaro.Onieśmielał swym ogromem, co było szczególnie przytłaczające gdy ujrzeliśmy jak niewielką szalupę przeznaczoną dla ludzi miał on dźwigać pod swoim brzuchem. Na dole okazało się, że jest ona jednak w stanie pomieścić dobrze ponad dwadzieścia osób, ale tym bardziej był w tym świetle przerażający rozmiar tego, co miało ją unieść w powietrze by uprowadzić nas w nieznane krainy. Niczym w transie wchodziliśmy po podstawionym stalowym trapie do środka, a obsługa lądowiska jak gdyby nigdy nic sprawdzała nasze bilety i pakowała do luku bagażowego nasz dobytek.

- Dokąd państwo zdążają? - pytał taszcząc do góry spory podrężny bagaż jakiś tłusty jegomość w surducie, noszący chyba perukę.
- Do Samaris...
- Ach, S a m a r i s...

Nieco wyżej nad nami pilot sterowca stał w swoich goglach nie zwracając uwagi na pnących się na pokład podróżników, wpatrzony w szarą dal.






Na naszych zegarkach krótsza wskazówka nie zdołała nawet dokonać pełnego obrotu, gdy znaleźliśmy się w przestworzach. Usadzeni w wygodnych fotelach, których przymocowano po trzy w jednym rzędzie po każdej stronie altiplanu, spoglądaliśmy z mieszaniną fascynacji i niepokoju przez okna na ziemię oddalająca się od nas coraz bardziej. Przed nami mieliśmy wiele dni podniebnej podróży. Z każdą chwilą, powoli ale nieubłaganie wznosiliśmy się coraz wyżej...
Już drugiego dnia rankiem niby starożytni bogowie na swych rydwanach płynęliśmy wysoko nad ośnieżonymi szczytami gór piętrzących się tam nisko w otchłani pod naszymi stopami...



 
__________________
MG: "Widzisz swoją rodzinną wioskę potwornie zniszczoną, chaty spalone, swoich
znajomych, przyjaciół z dzieciństwa leżących we własnej krwi na uliczkach."
Gracz: "Przeszukuję. "

Ostatnio edytowane przez arm1tage : 19-09-2010 o 11:02.
arm1tage jest offline  
Stary 20-09-2010, 19:47   #38
Banned
 
Reputacja: 1 Aschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znanyAschaar wkrótce będzie znany
Jazda pociagiem była monotonna. Nawet jeżeli był to luksusowy pociąg... a może - zwłaszcza, że był to luksusowy pociąg. Obiad był interesującym doznaniem - nie była to może najwykwintniejsza kuchnia Xhystos, ale Armand przyznał, że kucharz stanął na wysokości zadania mając do dyspozycji ograniczone środki i przestrzeń. Pomimo tego, że rozciągnął obiad jak tylko mógł, nikt inny się nie pojawił... co - musiał przyznać - wcale mu nie przeszkadzało. Dla odprężenia i jednocześnie - zabicia czasu Lexington przeszedł przez całą długość składu. Tuż za lokomotywą znajdowały się wagony towarowe i prawie towarowy wagon klasy trzeciej, do którego dało się zajrzeć tylko przez szybę w drzwiach, ponieważ same drzwi były zamknięte... Na chwiejnych, drewnianych ławeczkach i zydlach siedzieli biedni ludzie. Nawet nie biedni w znaczeniu materialnym, albo biedni nie tylko w znaczeniu materialnym. Z każdej postaci, twarzy, gestu przebijało zniechęcenie i marazm, jakby żyli tylko dlatego, że Śmierć nie maiła czasu po nich przyjść... Ciekawe w jakim celu wybrali się w podróż? co wygoniło ich z Xhystos?






Wagony klasy drugiej miały przynajmniej stałe i wymoszczone pluszem siedzenia; choć dłuższa podróż musiała być nie tylko monotonna, ale i niewygodna. Wjazd w tunel spowodował sporą konsternację, a nawet zaczątki paniki w wagonie... Na szczęście tunel nie był na tyle długi, aby panika zdążyła wybuchnąć. Światło wpadło do wagonu i ludzie uspokoili się, choć zaczęli głośno komentować to co zaszło i swoje odczucia. Lexington przysłuchiwał się toczonym rozmowom stojąc w otwartym przejściu przy końcu wagonu. W jakiś sposób było to odprężające, co w połączeniu z krajobrazem za oknem...


Jakaś kobieta przeszła przejściem obok Armanda na chwilę zaburzając poukładany, statyczny świat. Pociąg pokonywał kolejne kilometry i nieuchronnie zbliżał się do końca swej podróży. Armandowi zupełnie nie zależało na nawiązywaniu znajomości z resztą "wycieczki do Samaris" - znacznie więcej życia mieli w sobie inni pasażerowie pociągu. To im mężczyzna poświęcił znaczną część swojej uwagi. Reszta ślizgała się po krajobrazie, statycznym, składającym się ciągle z tych samych elementów, ale bynajmniej nie monotonnym.


Do przedziału wrócił stosunkowo późnym popołudniem; wkrótce okazało się, że pozostali pasażerowie gdzieś wychodzą; Armand wyszedł na kolację... Więc suma sumarum wszyscy znaleźli sie w przedziale pod wieczór i zamienili z sobą tylko kilka nieznaczących słów przed udaniem się na spoczynek.

*****






Stacja końcowa kolei przy lądowisku aeroplanu była znacznie mniej okazała, choć wpływy "przewodniego Xhystos" były widoczne. Lexington odświeżył sie jeszcze w pociągu, przebrał i odbył spacer po prawie pustych wagonach. Większość pasażerów wysiadła na wcześniejszej stacji w mieście. Na lądowisko dojeżdżali tylko ci, którzy zamierzali wzbić się w przestworza. Tak czy inaczej było wcześnie rano, o czym dobitnie przypominał zegar umieszczony na witrażu w hali obsługi.


Pozostawił do odprawy swój niewielki bagaż i przez chwilę rozglądał się po sali...

Odprawa podróżnych, ładowanie bagażu i całe zamieszanie związane ze startem trwało na tyle długo, że Armand podążył w kierunku restauracji "Białe Pióra". Nazwa zapewne miała nawiązywać do lotu w przestworzach, ale wypadła groteskowo, zwłaszcza, że wnętrze utrzymane było raczej w ciemnych barwach. Początkowo zamierzał tylko wypić kawę, jednak kelner zasugerował śniadanie. Ludzi przy odprawie faktycznie nie ubywało i mężczyzna zgodził się na posiłek. Okazało się, że spokojnie zdążył zjeść śniadanie i wypić kawę, a nawet domówić jakieś słodkie zakończenie posiłku w restauracji. Kiedy dało się słyszeć komunikat zaczynający się od słów: "Ostatnie wezwanie dla odlatujących..." przywołał kelnera i zapłacił.


Po chwili znajdował się już na pokładzie maszyny latającej.
 
Aschaar jest offline  
Stary 21-09-2010, 10:16   #39
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Podróż miała być dla mnie wybawieniem. Pociąg miał być dla mnie remedium na cierpienie duszy. A stał się pułapką na kołach, toczącą się gdzieś w nieznane od miejsc, które przypominały mi straconych bliskich.

Próbowałem. Los mi świadkiem, ze próbowałem przełamać mój ból. Że próbowałem nawiązać konwersację z tymi obcymi dla mnie ludźmi. Odszukać jakiś żar w moim sercu. Coś , co pozwoliłoby mi na powrót stać się „towarzyskim Vincentem”.

Ale nic z tego nie wyszło.

Zamiast tego były kompromitujące mężczyznę w towarzystwie łzy. Była pośpieszna, wstydliwa rejterada. Była chłodna woda studząca twarz i zmywająca łzy i rumieniec wstydu.

Pamiętałem, że poszedłem wtedy do wagonu restauracyjnego i zamówiłem coś – chyba jakąś rybę w wykwintnym sosie – i siedziałem nad nią długie godziny, aż zaniepokojone spojrzenia innych podróżnych i obsługi przepłoszyły mnie na powrót do przedziału. Na szczęście większość współpasażerów zajmowała się swoimi sprawami, wiec nie musiałem patrzeć im w oczy.

* * *

Pociąg jest niczym pułapka. Nie mam dokąd uciec przed podróżą. Przed nudą. Przed ukradkowymi spojrzeniami innych podróżnych. Przed monotonnym, nudnym, usypiającym stukotem kół.

Nuda.

Monotonia.

Podróż.

Stacje docelową witam jak wybawienie.

Widoki na zewnątrz – owa monumentalna konstrukcja okazująca się być lądowiskiem dla podniebnych maszyn wydaje mi się przytłaczająca. Pusty krajobraz roztaczający się za barierą z zasieków wydaje mi się czymś niezwykłym po przepychu wnętrza pociągu. Jakby to, co było w środku, było sztuczne, na pokaz, nieprawdziwe. A to co za barierę kolczastego drutu było prawdziwym światem. Pustym, szarym i zapewne groźnym, jeżeli ktoś uznał, że trzeba się od niego odgrodzić.

Mnie też otaczały wrogie zasieki, kiedy mijałem innych podróżnych. Kilka znajomych twarzy. Pozdrawiam ich właścicieli lekkimi ukłonami. Siadam na jakiejś ławeczce rozkoszując się świeżym powietrzem wiejącym w twarz i ponurymi widokami, które w jakiś sposób dokładnie oddają stan mego ducha.

Kiedy widzę lądującą machinę nie mogę uwierzyć własnym oczom. Jej ogrom przytłacza. Zaiste – geniuszami swej sztuki musieli być ci, którzy zaprojektowali i stworzyli to podniebne monstrum, które na kilka dni stanie się dla mnie domem.

Czas ruszać w dalszą drogę. Czy to, że wzbiję się w niebo, niczym ptak, coś mi pomoże? Czy wręcz przeciwnie. Za chwile się przekonam.


* * *


Mam już dwa ulubione miejsca poza moją „kajutą” – jak nazywa wyznaczony mi fotel załoga tegoż latającego Lewiatana. Są nimi: taras widokowy i bar.

Po pierwszym stąpam z pewną ostrożnością zrodzoną z lęku. Widok, jaki rozpościera się moim oczom jest wart jednak tych chwil grozy. Patrzę na świat chyba tak, jak mogą spoglądać ptaki. Szeroko, daleko za horyzont. W pewien sposób jest to zarazem i straszne i terapeutyczne. Jakby odrywając się od ziemi oderwał się od kajdan, które mnie do niej przykuwały. A jeśli potrafiłem wznieść się w niebiosa, potrafię żyć na nowo. Tak myślę.
Często więc wystawałem na tarasie nie zważając na zimno i dokuczliwy wiatr i wpatrywałem się w zamyśleniu w rozległą przestrzeń wokół latającej maszyny.

Drugim miejscem, które szybko polubiłem, był bar. Wspaniały, komfortowy, serwujący trunki, których smak pozwalał przezwyciężyć słabość, strach i lęki. Nie piłem dużo. Raczej delektowałem się posmakiem na języku i pieczeniem w gardle oraz żołądku. Nic więcej. Jednak ów magiczny likwor, owa spirit poetica, pobudziło moją odwagę do rozmowy.

Wybór padł na Roberta Voighta, którego zapamiętałem z Le Chat Noir. Pomiędzy mną i Robertem wyczuwałem jakieś pokrewieństwo dusz. Kiedyś usłyszałem przez przypadek, jak wspomniał coś o swojej rodzinie i Samaris. Zaciekawiło mnie to na tyle, ze odważyłem się podejść i zapytać:

- Więc, panie Robercie, jeśli pozwoli pan mówić sobie po imieniu, mówi pan, że pana rodzina czeka na pana w Samaris? Jak długo już tam są? Co ich tam zagnało? Ma pan od nich jakieś wieści?

Spojrzenie, jakie wtedy posłał mi Robert było nieprzyjemne. Poczułem się, jakbym palnął coś niemądrego, coś okrutnego i coś niewybaczalnego. Szybko postanowiłem zakończyć niezręczną sytuację:

- Proszę wybaczyć, jeśli moje pytanie okazało się nietaktem – powiedziałem uprzejmie i pojednawczo - Niech będzie, że go nie było. Powiem panu w zaufaniu, że straciłem niedawno swoich bliskich w tragicznych okolicznościach - wypowiedzenie tych słów przyszło mi dość lekko, co mnie zdziwiło - i cieszę się szczęściem człowieka, który ma szanse spotkać się po rozłące ze swoją rodziną. Cieszę się pana szczęściem.

Takie otwarcie się komuś, było mi potrzebne. Wiedziałem o tym, lecz trudno mu było wybrać kogoś z podróżnych na powiernika.

- Proszę wybaczyć, nie będę pana zamęczał – ruszyłem z powrotem w kierunku tarasu.

- Niech pan zaczeka, Vincencie. – usłyszałem spokojne słowa za sobą . - Nie jadę spotkać się z rodziną. Moja rodzina... zginęła w wypadku. Lub... - tutaj mężczyzna musiał wziąć głęboki oddech - po prostu odeszła, zniknęła. Nie mam co do tego pewności. Czasami wydaje mi się, że spotkam ich tam, w Samaris, ale być może to po prostu urojenia. Bo widzi pan - dodał Robert po krótkiej chwili - wydaje mi się, że ludzie źle postrzegają Samaris. Nie sądzę, by to miasto, o ile naprawdę jest miastem, było takie, jak wszystkie.
I proszę się na mnie nie obrażać, zaskoczyło mnie pana pytanie - Robert uśmiechnął się przyjacielsko.

- Bardzo mi przykro z powodu pana rodziny – powiedziałem naprawdę szczerze odwracając się na powrót do mężczyzny. - Nie obraziłem się, na pana, Nie chciałem panu się narzucać. Pytanie faktycznie było nie na miejscu. To pewnie wpływ alkoholu, obaw i rozrzedzonego powietrza., Przynajmniej tak mogę się tłumaczyć. Możliwe, że było to zwykłe grubiaństwo. Ostatnio nieczęsto miałem okazje do interakcji. Prawdziwej interakcji z innymi ludźmi. Proszę o wybaczenie, jeśli moje słowa obudziły w panu złe wspomnienia.

Myśli galopowały pod moją czaszką. Robert, podobnie jak ja, stracił rodzinę. A wiec tym było to pokrewieństwo, które podświadomie odczuwałem jeszcze podczas kolacji w Le Chat Noir.

- Widzi pan, jeżeli myśli się o czymś praktycznie cały czas, to to chyba nie są wspomnienia? – powiedział Robert zamyślonym tonem - Ciężko nazwać wspomnieniem obraz, który widzi się, zapach, który się czuje i słowa, które się słyszy. Sam czasami nie wiem, czy rzeczywiście ich tam nie spotkam. Wszystko zależy od tego, czym okaże się Samaris.
Przykro mi również z powodu pana rodziny. Wiem, z czym się to wiąże, każdy radzi sobie z tym na swój sposób. Czasami lepiej... tłamsić emocje. Czy jest coś, co pozwala panu sobie radzić z tą sytuacją, jakaś odskocznia, pasja, zajęcie? - rozmowa weszła na dość intymny poziom, ale Robertowi to nie przeszkadzało. Jego rozmówca wydawał się inteligentny i wrażliwy, a to wystarczało.

- Ostatnie tygodnie nie znajdowałem w sobie żadnej pasji, żadnego ognia, nic, tylko ciemną pustkę – odpowiedziałem szczerze, ponieważ ta rozmowa pozwalała mi zrozumieć moje emocje. Była dobra i była potrzebna.

- Stąd pomysł wyprawy do Samaris – kontynuowałem - Ja, przyznam się, podobnie jak pan czułem, że znajdę tam coś, co pomoże mi pogodzić się ze stratą. Jakiś cel. Sens istnienia, który przekreślił ten jeden tragiczny moment. Ale nie jest to łatwe. Nawet tutaj, w obcym mi środowisku, nadal o nich myślę.

- Czyli podobnie jak ja, wiązał pan wyprawę do Samaris ze stratą bliskich... Dwoje ludzi z taką samą sytuacją na jednej wyprawie, nie wiem, czy to przypadek... – powiedział Robert potwierdzając te same obawy, które i wcześniej nachodziły mnie. - Zawsze w samotności myśli się o raczej o porażkach, niż sukcesach. A obce środowisko, zwłaszcza tak... milczące, jak to, sprzyja samotności i izolacji. - Robert upił łyk ze szklanki, - Jest to naturalny stan, niemniej jednak kiedyś trzeba dać mu przejść - w tym miejscu mężczyzna uśmiechnął się. - Ma pan swoją koncepcję miasta, jeżeli mówimy już o celu podróży?

- Myślę, że będzie inne, niż wszyscy myślimy – odpowiedziałem po chwili namysłu w również upijając łyczek alkoholu. Mocnego, pachnącego torfowiskiem. - Martwi mnie jedynie ten ostentacyjny izolacjonizm. Ale, jeśli mam być szczery, nie bardzo się nim przejmuję. Może nawet podświadomie czekam, że za murami Samaris jest tylko stateczność i kres.

Westchnąłem przeciągle i w zamyśleniu spojrzałem w stronę zasłoniętych okien w barze.

- Ostentacyjny izolacjonizm? Ma pan na myśli miasto, czy naszych towarzyszy podróży - spytał Robert.

Uśmiechnąłem się lekko.

- Mam na myśli miasto, panie Robercie, oczywiście – odparłem. - Wydaje mi się, że sam nie należę do wyjątkowo otwartych osób. Wszyscy jesteśmy zdezorientowani, więc można wybaczyć nam zachowanie tej daleko idącej prywatności. Boimy się, chociaż oblekamy strach różnymi maskami. Jedni rozpamiętują go samotnie, inni udają towarzyskich. My mieliśmy chyba nieco więcej szczęścia, choć brzmi to paradoksalnie i okrutnie. Straciliśmy bliskich, więc strach i żal o nich przysłoniły nam lęki związane z Samaris. Mamy nadzieję. pan, że znajdzie za murami swoją rodzinę, czego z całego serca panu życzę. Ja, że zapomnę o prześladujących mnie obrazach. Że pogodzę się z bólem i pustką i zdołam wypełnić ją czymś więcej. A cóż takiego mają nasi towarzysze wyprawy, co napędza ich w drodze do tego tajemniczego miejsca? Nie myślałem o tym wcześniej, panie Robercie, ale teraz, poznając pana podobną do mojej tragedię, myślę że może w tym być jakiś wzorzec. Może Rada wie coś więcej i wysłała do Samaris ludzi .. odczuwających silne emocje. To może tłumaczyć dość, powiedzmy szczerze, nudny wieczór w ekskluzywnej restauracji. Każdy rozpamiętywał i ... cierpiał. Może kluczem do zrozumienia Samaris jest zrozumienie samego siebie, czy coś równie ... mistycznego? Co pan sądzi o tej teorii?

Zadałem pytanie i spojrzałem w oczy mojego rozmówcy. Miałem nadzieję, że tutaj, w tym barze podczepionym pod łatającą maszynę, znalazłem kogoś, kto będzie podporą w trudnych momentach, o ile takie nadejdą. Liczyłem na to, że sam stanę się taką podporą dla niego, gdyby zaszła taka potrzeba. Liczyłem również na to, że w końcu wszyscy wysłani do Samaris zrozumieją, że muszą stać się jednością. Mówić jednym głosem. Wszak mieliśmy być obserwatorami.

Nie wiadomo czego, nie wiadomo kogo, nie wiadomo dlaczego.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 21-09-2010 o 11:26. Powód: zmiana kajuty - zgodnie z wizja MG :-)
Armiel jest offline  
Stary 21-09-2010, 23:17   #40
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Persival F Blum, którego z małymi wyjątkami pasażerowie pociągu nie zdążyli jeszcze poznać, niemniej z uwagą zaczęli obserwować również leciał. Podobnie, jak kobieta której, zdaje się, towarzyszył. A może tylko często przy niej przebywał? Profesor Watkins również stale zaglądał do pewnej rudowłosej piękności...
Przez pierwsze dni podróży nie opuszczał wnętrza gondoli, zapadał w swoisty letarg z książką w dłoni, spał albo z miną zachłyśniętego wpatrywał się w swoją towarzyszkę, na którą też zresztą zwrócono baczną uwagę. Ich rozmowy były głuche i z rzadka przerywane jakimiś urwanymi zdaniami. Po tych kilku dniach czasem napotykano ich, zwłaszcza jego na tarasie widokowym. A trzeba przyznać, że było co podziwiać.
Pierwszego dnia krajobraz w dole pozostawał szary i pusty, ale teren wyraźnie się wznosił. Rankiem płynęli już nad wielkim łańcuchem górskim, którego majestatyczne, ośnieżone szczyty miały stać się widokiem podziwianym przez pasażerów przez następne całe trzy dni. Mimo dobrej pogody sterowiec musiał lecieć wysoko, przez co tu w górze było przeraźliwie zimno - tylko ci z podróżników, którym to nie przeszkadzało, zabrali ze sobą coś cieplejszego, albo też byli naprawdę zahartowani - wystawiali nos poza szalupę. Większość jak do tej pory spędzała czas w znajdującym się na dziobie szalupy barze, posiadającym okrągłe przeszkolone okno na nieboskłon.
Przestwór świata widziany z tak niecodziennej perspektywy widocznie go pociągał. Wspólnie z kobietą często zatapiali się w bezruchu w podziwie potężnych łańcuchów gór, kłujących bielą oczy śnieżnych czap, bezmiaru przestrzeni, jaki ich otaczał. Vincent tez pojawiał się na tarasie, by podziwiać widoki. Choć najdalsze kroki na zewnątrz Blum postawił zaledwie o kilka stóp od tarasowego wejścia, w jego zachowaniu widać było niemal chęć dotknięcia tego ogromu. I toczącą się walkę ze strachem przed przestrzenią. Niemalże za wiele jak na niego, ale wysiłek się opłacał. Twarz tego człowieka świadczyła najlepiej.
Dwa razy dał się też zauważyć podczas wymiany jakichś zdań z profesorem Watkinsem.



Widok zapierał dech w piersiach, jednak chłód jaki panował na zewnątrz zniechęcał ją do wzdychania z zachwytu. Postanowiła skryć się w ciepłej sali. Na początku przynajmniej cieszyła się każdym aspektem podróży. Później robiło się coraz zimniej, a jej skromna sukienka, opatrzona wprawdzie długimi rękawami, była cienka. Przejrzała uważnie wszystkie przedmioty jakie zawierała jej torba, szukała intensywnie, ale nie pojawiło się w niej nic cieplejszego. Z tęsknym wzrokiem i zgrzytającymi zębami spoglądała na krajobraz rozciągający się pod nami. Był piękny i mimo całego narzekania na jakie miała ochotę, nie potrafiła oprzeć się i nie skusić podziwianiu malowniczych obrazów.
Płaszcz, jakim obdarowałem swą towarzyszkę podróży nie był ani podbity futrem, ani przeznaczony na zmagania z niską temperaturą, jednak nawet tak skromna sztuka odzieży przynosiła choć trochę ulgi. Był zdecydowanie męskiego kroju... co innego futro. To samo, którym okryłem któregoś poranka jej ramiona. Było puszyste, miękkie i ciepłe. W dodatku gustowne, skrojone przez fachowca. Wyglądała w nim pięknie.
Sam w najzimniejsze dni i wieczory dość dziwacznie ubrany na cebulę, wzbudzałem u napotykanych współpasażerów uśmiechy to rozbawienia, to znów drwiny i politowania, bo więcej czasu spędzałem w swym dziwacznym stroju przemierzając pomieszczenia gondoli, niż na samym tarasie. A wykorzystałem wszystkie dostępne mi elementy garderoby. To wszystko w połączeniu z częstymi próbami spędzenia na tarasie dłuższego czasu zaowocowało tylko przeziębieniem, które z braku innych środków regularnie starałem się leczyć grzanym korzennym winem z pokładowego baru.

Było już późno. Ogromny księżyc zaglądał swym ciekawskim okiem do wnętrza pogrążonej w ciszy i mroku gondoli, gdzie podróżnicy zatopieni w przepaściach swych foteli i snów zbierali siły na kolejny dzień. Dwoje spośród nich na pewno nie spało. Właśnie przyniosłem z baru dwa parujące korzennym winem puchary, podałem jeden z nich kobiecie.
- Powinno pomóc - stwierdziłem artykułując nieco przez nos - Mnie pomaga...
- Dziękuję - odparła. Przyjęła puchar z wdzięknością i upiła łyk. Skrzywiła się od razu. Otowrzyła usta, żeby nabrac nieco powietrza i ochłodzic poparzone usta i język. - Gorący - stwierdziała z wyrzutem, ale zaraz przyjemne ciepło rozpłynęło się po wnętrzu i ukoiło nieco drżenie ciała. Powąchała zawartośc pucharu i uśmiechnęła się do siebie. Jej twarz przybrała odcień intensywnego różu. Zapatrzyła się na chwilę w naczynie. Skupiona na winie wyglądała, jakby zapomniała o rzeczywitości. Potrząsnęła głową z zachwytem. I nagle zdezorientowana powróciła do siebie. Przestaraszona rozejrzała się dookoła siebie.
- Przepraszam, chyba się zamyśliłam - odpowiedziała zakłopotana. - Mówił pan coś? - zapytała mnie po chwili.
- Nie...nie - odpowiedziałem jak zwykle w nią wpatrzony - Ale chętnie pomówię... jeśli Pani nie nazbyt zmęczona... jak tamci...
Wskazałem ruchem głowy pozostałych, zajmujących nasz, górny etaż gondoli pasażerów. Wiele miejsc pozostawało nie zajętych, jednak tu i ówdzie wzrok odnajdował w ciemnościach zarys sylwetki a ucho pochrapywanie śpiących.
- Nie, nie jestem - dodała nieco pewniej. - Czy pan ma coś konkretnego na myśli? Jakiś... temat? - zapytała nieśmiało. Miałem wrażenie jakby istniał jeden temat, którego wolała by nie podejmować. Rozmowa o niej, ale mimo to potanowiła podjąć się rozmowy.
- Może... o podróży? Podoba się panu? - podsunęła niepewnie.
Dobrze wyczułem jej intencję. Pojedynczy, nikły w świetle księżycowej poświaty grymas przebiegł mi przez twarz. Może za wcześnie?
- Oczywiście. Podróż... - potwierdziłem zgodnie i wygodniej wbiłem się głęboko w oparcie swojego fotela - Czy mi się podoba? ...Tak...zdecydowanie. Choć przed osiągnięciem celu raczej nie powinno się ferować wyroków.
- Dlaczego? - zaciekawiła się kobieta. - Mnie bardzo się podoba. - Upiła łyk wina i skrzywiła się ponownie. Chuchnęła, unosząca się nad pucharkiem mgiełka gdzieś zniknęła. - Jest wspaniale. Tyle pięknych obrazów, cudowne wspomnienia. I... i... tyle jeszcze przed nami. - przyznała i zarumieniła się, bo zabrakło jej słów i ledwie zdołała zakończyć sensownie swoją wypowiedź.
- To prawda. - odpowiedziałem z uśmiechem - chodziło mi tylko o to stare porzekadło... jak to szło? Nie chwal dnia przed zachodem słońca... ale ma Pani całkowitą rację. Przed nami daleka droga.
- Sądzi pan, że... wszystko będzie równie wspaniałe? - machnęła dziwnie jedną ręką wokół. - Znaczy dalsza wyprawa. Dotrzemy bez problemów?
- Żywię taką nadzieję. Z pewnością - dodałem zaraz w przeczuciu, że swoją nieopatrzną obawą mogłem ją zaniepokoić.
- Cieszy mnie to - przyznała kobieta. - Bałam się, że... nawet nie wiem czego - zarumieniła się i zamknęła oczy. Oddychała spokojnie. Kilka głębszych oddechów pozwoliło jej się uspokoić. - Cieszę się, że pana poznałam - uśmiechnęła się szczerze. Taki uśmiech powinno się przepisywać na wszystkich receptach świata.
- Podzielam Pani radość, mademoiselle... jednak jest coś, co nie daje mi spokoju...
- Cóż takiego? - zaniepokoiła się nagle.
- Tylko proszę mi obiecać, że nie będzie... że nie poczuje się Pani urażona. - jak mogłem tego rządać? Jednak było chyba w moich oczach coś, co wskazywało na prawdziwą, nie wymuszoną konwenansem rozmowy obawę, bo słuchała z zaciekawieniem - Otóż nie daje mi spokoju... - zacząłem a słowa grzęzły mi w gardle - ...Pani imię... ja nawet nie wiem jak Pani na imię. - wydusiłem wreszcie z trudem.
Zamarła, uciekła gdzieś spojrzeniem, zmieszała się. Zdenerwowanie natychmiast napięlo mięśnie, ściągnęło jej rysy twarzy. Napięcie jakie pojawiło się na niej i przestraszone spojrzenie utkwione w poręczy jeszcze bardziej ją speszyły. No i narobiłem...
- Czy... czy to nie... - zaczęła niepewnie, sama nie wiedząc co zamierza powiedzieć - Tajemnice bywają pasjonujące - zakończyła zaskakując samą siebie. Czekała na moją reakcję z niemniejszą ciekawością. Zezłości się na nią czy... co zrobi...położy rękę na jej dłoni? Położyłem... tego się nie spodziewała, ale to działo się naprawdę. Nic nie mówiłem, jeszcze za bardzo się bałem, że ucieknie dalej. A może uznałem, że tylko tak jestem w stanie ją zatrzymać? Dłoń była gorąca, męska i duża. Wystarczyło, by nie uciekła, ale dokąd mogła uciekać tu, zawieszona pomiędzy ziemią a gwiazdami. Wpatrywałem się w nią uważnie, w jej twarz, w strach który nią owładnął, patrzyłem w jej oczy utkwione w poręczy fotela. Przez dłoń musiała wyczuwać emocje, jakie mną targnęły. Pośpieszyłem się. Zepsułem wszystko...
- Dobrze więc, niech tak będzie... - mówiłem spokojnie, pogodzonym głosem, ale dłoni nie puściłem - Proszę tylko coś dla mnie zrobić.
- Tak? - zapytała jedynie. Działo się zbyt wiele na raz i najwyraźniej nie bardzo wiedziała, co powinna teraz z tym zrobic.
- Skoro tak musi być, niech Pani wymyśli jakieś imię. - poprosiłem z uśmiechem.
- Oh... - zzdziwiona szeroko otworzyła oczy. Zamilkła na chwilę, szukała w głowie idealnego imienia, takiego, które wydawało jej się, że lubiła. W końcu odparła pewnie: - Sophie. Tak, myślę, że Sophie.
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 21-09-2010 o 23:19.
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172