Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-09-2010, 18:43   #22
Cohen
 
Cohen's Avatar
 
Reputacja: 1 Cohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputacjęCohen ma wspaniałą reputację
Kładąc na szynku dwie złotem monety Yllaatris rzekła - Pokój poproszę. Z jakimś lekkim poczęstunkiem, tak na czternastą.
- Przyjęte
- szorstko powiedział Jan. - Na piętrze na lewo. Jest wolny. Teraz muszę mieć trochę czasu dla innych. Pani wybaczy - Wyszedł. Yllaatris widziała, jak usiadł za trotuarem nie troszcząc się, że to kompletnie przeczyło jego słowom.
Westchnęła tylko cicho i swoje kroki skierowała ku górze. Do pokoi. Odnajdując odpowiednie drzwi zapukała. A właściwie zaczęła walić pięścią.
- Ramsay! Wystawaj w tej chwili! Wiem, że tam jesteś! - To powinno, w jej mniemaniu, obudzić go. Zresztą było po jedenastej, więc już dawno powinien nie spać.

- Czego znowu, franco jedna? Ou... - zamrugał oczami, dostrzegając swoją pomyłkę. - Wybacz, wziąłem cię za moją... znajomą. O co chodzi? - zapytał, cofając się do pokoju i chowając trzymany wzdłuż ramienia sztylet do cholewy.

- Za piętnaście minut masz być gotowy do wyjścia. - Nie weszła. - Potem jedziemy do Orlamma. Pozmawiamy po drodze. Piętnaście minut. Jasne?

- Już jestem. - wziął z krzesła kurtkę, pas z mieczem i opuścił pokój. - Cóż takiego się stało, że budzisz mnie o tej barbarzyńskiej porze? - zapytał, przeczesując krótkie, zmierzwione włosy palcami.

- Porozmawiamy o tym za te piętnaście minut. Idź zjedz jakieś śniadanie czy coś. Ja mam jeszcze coś do zrobienia tu. - Ruszyła do kolejnych drzwi. Zapukała. Nie uzyskawszy odpowiedzi poszła do kolejnych i kolejnych. Również żadnej odpowiedzi. Wyglądało na to, że z całej siódemki zostali tylko we dwójkę.
Zła na cały świat Yllaatris poszła do łaźni. Zgodnie z radą Jana zamknęła się i w takiej wodzie jaką zastała umyła się.
Wchodząc do głównej izby rozejrzała się za Kennethem.

Ramsay rozwalił się na krześle, z mieczem na kolanach, a nogami na stole i co chwila pociągał z wypełnionej bursztynowym płynem szklanki. Zauważywszy Yllatris, zaprosił ją gestem do stołu.

- Rusz się. - Stanęła nad nim. I wcale, ale to wcale miła nie była. - Mam mało czasu a dużo do załatwienia. - Ruszyła w stronę wyjścia.

- Wyobraź sobie, że ja również. - dopił, co zostało w naczyniu i podniósł się powoli. - Dlatego najpierw wyjaśnij o co chodzi, albo baw się sama.

Zatrzymała się w pół drogi. Westchnęła głośno. I z miłym uśmiechem na twarzy wróciła jednak do niego.
- Posłuchaj uważnie, bo się powtarzać nie będę. - Mówiła spokojnym i opanowanym głosem. - Właśnie dowiedziałam się, że jeden z nas, Rhistel Amblecrown, został zamordowanym. A o morderstwo został oskarżony Igan Mardock! Poza tym, następna trójka też gdzieś przepadła. Więc zostaliśmy we dwoje. A teraz bierz dupę w troki, jedziemy do Orlamma. Trzeba się zastanowić co dalej. A po drodze opowiesz mi czego się dowiedziałeś.

- Straszne.
- nie wiadomo było, czy kpi, czy próbuje udawać przejęcie. - Ale do Orlamma idź sama, ja muszę spotkać się z szefem. Jak się zdaje, coś się ruszyło w sprawie tych najemników z pod miasta.

- A ja chcę usłyszeć co się dowiedziałeś w nocy, wiesz od kogo.


Zawahał się, ale tylko na chwilę.
- Powiedzmy, że muszę jeszcze sprawdzić jego rewelacje. - powiedział wymijająco.

Yllaatris najpierw wybuchła histerycznym śmiechem, który w krótkiej chwili przerodził się w płacz.
- Czy ty mnie słuchasz w ogóle!? - Mówiąc to zaczęła okładać go pięściami po głowie. - Zabili go!

Nie bronił się, zamiast tego przyciągnął ją do siebie i mocno objął.
- Płacz, jeśli musisz. - mruknął. - Ale uspokój się. Mieszając się w taką kabałę trzeba było liczyć się, że coś takiego się w końcu stanie. Nie jesteś przyzwyczajona do tego całego syfu, tortur, morderstw i tak dalej, dlatego tak cię to dotknęło. A ja... - zawiesił głos. - Ja zabiłem więcej istot niż potrafię policzyć. W tym ludzi. Sam parę razy też o mało co nie pożegnałem się z życiem. Nie robi to już na mnie wrażenia.

Nie zaprzestając wyładowywania swojej złości na nim, a właściwie w tej chwili na jego torsie, gdyż głowa znalazła się po za zasięgiem ciosów, dalej płacząc i szamocąc się z nim ciągnęła.
- O morderstwo oskarżyli Igana. - Z każdym słowem ciosy stawała się słabsze. - Ale to nie prawda, nie prawda, nie prawda... - Ręce powoli opadły wzdłuż ciała kobiety. - On... on był wtedy ze mną... - Już tylko trzęsąc się od szlochu, pozwoliła się objąć, utulić. Ciszę, która teraz zapadła przerwało nagłe trzaśnięcie drzwi. To Jan wyszedł na zaplecze.

- Będzie musiał sam sobie radzić. - stwierdził. - Ostatnie czego nam teraz trzeba, to węsząca za nami straż.

- Był ze mną. Całą noc. - Mówiła już cicho nadal płacząc. - Całą. Ktoś go wrobił. Zabił Rhistela... z zimną krwią,... zabił i wrobił Igana...

- I tak ma szczęście. Mogli po niego przyjść w nocy właśnie i od razu zabić. Ale fakt, że ktoś użył straży miejskiej daje do myślenia. Być może zbliżamy się do czegoś, a to cholernie się komuś nie podoba. Chyba, że... Że naszego dotychczasowego towarzysza dogoniła jego przeszłość, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - dokończył przeciągle.

- Zabić? Zabić? - Kapłanka wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem. - Oni nas wszystkich chcą zabić! Wszystkich! - To już była histeria, nie płacz a histeria. - Wszystkich nas zabiją!

- W takim razie to my musimy zabić ich pierwsi. - powiedział zimno, patrząc jej w oczy. - Dowiedzieć się, kim są i pozabijać ich wszystkich, co do jednego.

- Musimy poprosić o pomoc. - Jak gdyby przytomniała nagle. Źrenice rozszerzyły się do nienaturalnej wielkości. - Orlamma Whitehorna. On nas skontaktuje z Jaheirą i Aerie.

- I doprowadzić do nich tych, którzy na nas polują? - skrzywił się. - To chyba nie najlepszy pomysł.

- Nie chcesz iść? - Zapytała z wyrzutem. - Nie chcesz się tym zająć?

- Napuszczenie na nich bandy siepaczy nie załatwi niczego. Poza nimi, oczywiście.

- I tak najpierw załatwią nas a potem ich.
- W tym momencie kapłanka zaparła się rękoma o jego brzuch by wyswobodzić się z jego objęć. - Zabili jednego. Wrobili drugiego. Troje innych też gdzieś przepadło. Zostaliśmy we dwoje. Rozumiesz? We dwoje. Jak chcesz dorwać tych co za tym stoją?

- Po nitce do kłębka. Bo, jak sądzę, właśnie złapałem koniec nitki.

- A konkretniej?

- Wierz mi
- skrzywił się. - nie chcesz wiedzieć.

- Zaryzykuję.

- Spotkam się z typem, który prawdopodobnie zlecił zamach w szpitalu ilmaterytów.
- odparł krótko.

- A ja ma w domu ludzi, którzy to zrobili. - Po krótkiej chwili dodała. - Skoro cię nie rusza to co mówię, to sama jadę do maga. Ale i tak chcę usłyszeć co zrobiłeś i czego dowiedziałeś się od pana, którego miałam przyjemność gościć dwie noce temu. Dziewiąta wieczór u mnie. Wiesz jak tam dotrzeć. Powiedz, że Lady Yllaatris oczekuje ciebie. Zostaniesz wpuszczony.

- Chcesz jakąś ochronę? Mogę załatwić ci paru ludzi z Silverwater. To twardziele, jak im dobrze zapłacisz, poświęcą nawet życie, żeby wykonać zadanie.

- Najemników to ja znam.
- Yllaatris odparła obojętnym głosem. - A jeżeli będę takich potrzebowała, to się zgłoszę do odpowiedniej osoby. Taki kapitan Willamin Chorster, na ten przykład.

- To tępy służbista. Do tego wścibski jak cholera. Ale jak nie chcesz, to nie. I lepiej przy nim nie wspominaj o mnie, jeszcze zawyży cenę.

- Cenę to ja mu mogę zawyżyć.
- Odparła bardziej do siebie.
Ramsay nie stawiał oporu gdy się od niego odsunęła, a robiła to powoli, bardzo powoli. Tak jakby nie do końca tego chciała. Jak gdyby jeszcze dłużej pragnęła czuć to ciepło męskiego ciała obejmujące ją, nawet jeżeli pachniał tylko potem, alkoholem i krwią.
Zachowaniu temu przeczyły jednak jej słowa.
- Dzisiaj o dziewiątej wieczorem u mnie. - oskarżycielsko wyciągnęła palec w jego stronę.
Po czym najzwyczajniej w świecie wyszła, zabierając jeszcze po drodze swój płaszcz.

***

- Co to ma, kurwa, znaczyć!? – warknął wściekle Brian Hawkwood zamiast powitania, gdy Kenneth wszedł do jego gabinetu.
- Sam mówiłeś, że sprawa śmierdzi. – odparł spokojnie. – A ja ostrzegałem, że mogą być zamieszani w jakieś poważne gówno.

- Śmierdzi nawet dosłownie, szlag by to trafił. Mówiłem, ze poślę kogoś, żeby to sprawdził. Poszedł Hermin. Wiesz, że jest dobry. Znaleźli go na drodze. Biorąc pod uwagę słońce oraz fakt, że zabito go jakiś czas temu, sam rozumiesz.

- Nie powiem, że tego się spodziewałem, ale zdziwiony nie jestem.
- powiedział, drapiąc się po brodzie. - Ale to znaczy, że bardzo im zależy na anonimowości. Co planujesz z tym zrobić?

- Gówno? Mam tracić kolejnego człowieka? Wysłałem go, bo prywatnie mnie poprosiłeś. Wdepnęliśmy w bagno. Ja zaś nie zaryzykuję kolejnym chłopakiem. Dobry żołnierz zginął. Dla dowódcy to paskudna rzecz. Chyba wolałbym, żebyś wydupczył Effie na biurku przede mną, niż miałbym wysłuchiwać takich nowin. Ale do rzeczy. Nie zaryzykuję nikim, ale nie możemy tej sprawy pozostawić. Kenneth, wiesz, że cię lubię oraz nieraz puszczałem płazem twoje wygłupy. Teraz znajdziesz mi tego chuja, który to zrobił, przyniesiesz jego głowę, albo sie tu nie pokazuj. Rozumiesz?

- Zrobi się.
- rzekł krótko. - Ale nie spodziewaj się ekspresowej dostawy, mam do załatwienia kurewsko paskudną sprawę. Bywaj, Brian.

- Bywaj
- skinął. - Nie nawal. Nie lubię, jak jacyś chuje masakrują mi ludzi. Hermin zaś wyglądał jak przepuszczony przez tartak. Ktoś go trzepnął czarem, jakimś paraliżującym, a potem pokroił. Nie lubię takich. Bardzo nie lubię.
Aha, Effie prosiła, żeby cie pozdrowić. Powiedziała, że jak chcesz, to możesz iść do niej na kwaterę. Pomoże ci. Ale nie każę. Po prostu, jak chcesz. Dobra, spierdalaj.


Po opuszczeniu gabinetu szefa i krótkim namyśle, poszedł do intendentury kompanii.
- O, Kenneth. Stary mocno cię obsobaczył? – zapytał Bran Heder, kwatermistrz kompanii, nie wstając zza biurka.
- Widzę, że wieści szybko się rozchodzą. – zauważył kwaśno Ramsay.
- Ano. Potrzebujesz czegoś?
- Masz coś profilaktycznie na paraliż?
- Magiczny czy neurotoksyna?
- Neurotoksyna.
- Wiesz jaka?
- Nie.
- Poczekaj.
– rzekł krótko Bran, po czym ruszył do magazynu.
Kenneth słyszał, jak pokrzykuje na magazyniera. Po paru minutach wrócił z niewielką, ciemną fiolką.
- Wystarczy wypić połowę, żeby zaczęła działać. Powinno wystarczyć ci na dwa razy. Jest dość silna, ale nie gwarantuję, że da całkowitą ochronę, nie znając trucizny.
- To musi mi wystarczyć.
- Ramsay.
– powiedział do wychodzącego. – Jak znajdziesz skurwieli, którzy to zrobili, daj znać. Chłopaki z chęcią pomogą ci w dobraniu się im do dupy.

***

Na ulicy spojrzał na Słońce. Do wieczora było jeszcze sporo czasu. Postanowił sprawdzić, czy ma ogon.
Szedł niespiesznie, bez kluczenia. Prosto do celu. Celem okazała się mało zachęcająca, zaniedbana kamienica, mieszcząca podrzędny szynk.
Kenneth usiadł przy stole, z którego miał widok na drzwi wejściowe, samemu jednocześnie pozostając na uboczu.
Spędził tam ponad godzinę, notując w pamięci twarze wszystkich, którzy weszli po nim.
W końcu opuścił lokal i ruszył spokojnie rojnymi ulicami Silverymoon, zapuszczając się stopniowo w coraz mniej uczęszczane okolice miasta.
Gdy przechodniów można było liczyć już na palcach jednej ręki, zatrzymał się, oparł o połamany drewniany płot i udając, że czeka na kogoś, lustrował uważnie mijających go ludzi i porównywał z zapamiętanymi twarzami.
 
Cohen jest offline