Karhal szedł przez karczmę z wysoko podniesioną głową, berdyszem w garści i nieciekawym błyskiem w oku. Wyglądało jakby chciał skoczyć do gardła każdemu z gości w karczmie. Ci którzy go nie widzieli nadal zajęci byli swoimi sprawami, ale tam gdzie przechodził rozmowy cichły. Ludzie ponuro wpatrywali się w niego, szepcą pod nosem przekleństwa. Nikt jednak się z miejsca nie ruszył, prócz kilku bardziej pijanych, którzy to zaczęli też coś o rasie krasnoludzkiej na głos wykrzykiwać. Tych jednak kompani sadzali szybko na miejsca i zamykali im usta kuflem.
Na zewnątrz Karhal stanął między drzwiami do karczmy, a stajnią. Postawił berdysz ostrzem w stronę ziemi i oparł na nim nogę, plecami przywarł do ściany budynku. Przygotowanie wierzchowców trwało chwile, gdyż nie spodziewaliście się zmiany lokum. W końcu jednak Kurt i Wernon ukazali się na ulicy ze swoimi rumakami, a po krótkiej wypowiedzi tego drugiego do Mundoca, dało się słyszeć śmiech od strony wejścia do karczmy. Chrapliwy i niezbyt przyjemny śmiech Karchala i perlisty śmiech Malchiora.
- Panowie, a mnie i Karchala kto podwiezie ??? - powiedział ze śmiechem. - Nie macie chyba zamiaru jeździć po mieście ??? Wszak to nie daleko, a i nie ładnie jechać kiedy inni nóg używają.
__________________ And then... something happened. I let go.
Lost in oblivion -- dark and silent, and complete.
I found freedom.
Losing all hope was freedom. |