Ilmar
Na moment się zawahał i to wystarczyło. Nie, żeby było mu jakoś szczególnie żal - taki zawód, jak szefowie każą, to może i bratu trzeba będzie gardło poderżnąć. Ale teraz miał sam zadecydować o życiu kogoś, kto potrafił czynić cuda, i kto nie umarł mimo straszliwych ran. Klechę zarżnąć, kościół z dymem puścić - co tam, Niezwyciężony miał tego tałatajstwa dużo, jeden mniej mu nie zaszkodzi. Ale gdyby Ilmar miał się po swojej śmierci dowiedzieć, że poderżnął gardło człowiekowi, który mógł być przyszłym świętym - byłoby mu co najmniej kurewsko głupio.
Chuj tam. Do teraz miał zagwozdkę, czy musi się spowiadać z buntu przeciw władzy kościelnej wywołanemu we śnie. Wolał sobie nie dodawać. Jak Niezwyciężony chce, to go ocali. Jak nie, to sobie zdechnie w spokoju.
Zaraz potem usłyszał jakieś głosy, które rozwiązały problem za niego. Porzucił ciało bezużytecznego już paladyna i ukrył się w cieniu. Wsłuchiwał się w głosy w ciemności. Nie miał pojęcia, do kogo należą, ale kobieta prawdopodobnie musiała tam dowodzić. I szła z tyłu. Idealny zakładnik, o ile tylko uda mu się wpierw schować przed wszystkimi pozostałymi.
Ścisnął w dłoni sztylet. W wodzie będzie trudniej, ale tamci będą tak chlupać, że jego kroków nikt nie usłyszy. Musiał tylko uważać na tego z pochodnią, bo jak poświeci na niego, to będzie problem.
Jak już będzie miał tą Wielebną pod ostrzem, wszystko powinno pójść gładko. |