Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-09-2010, 23:45   #199
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
George Wasowsky




Boże, co się ze mną dzieje, jak to się stało? - lamentom w głowie Wasowskiego nie było końca. Dokładając do tego intensywne gniecenie twarzy dłońmi czy raczej brutalne jej masowanie, cała sytuacja mogła wyglądać komicznie. Facio stojący nad zlewem i ugniatający sobie policzki, wykrzywiający usta, masujący czoło.
Noc bardziej mylnego.
Obca skóra, nie jego twarz, nie jego ciało.

Boże co się ze mną dzieje, jak to się stało?

Rytuał zaskoczenia zakończony porządna ilością zimnej wody chluśniętej w gębę.
Trochę wody dostało się do nosa.
Zachłysnął się i wysmarkał jej nadmiar. Obmył twarz po raz kolejny.

-Te oczy... .-patrzył jak zahipnotyzowany.

-Doktorze Palmer! Można wejść?

Aaaa ten facet za drzwiami

-Moment! Zaraz wyjdę!-głos zabrzmiał nad wyraz pewnie i stanowczo, tak jakby to nie George mówił.

Przecież to nie ja mówię do cholery

Ton nie znoszący sprzeciwu, zimne pełne wyrachowania oczy. Wąskie "zacięte" usta.
George spojrzał po raz kolejny w lustro starając się nie robić żadnych min, żadnych grymasów, zupełnie beznamiętnie.
Wzdrygnął się patrząc na to kim się stał.
To jakiś pieprzony psychopata-pomyślał.

Otrząsnął się jeśli można było otrząsając się z czegoś takiego, ale przypomniał sobie po co tu był. Dom wariatów, Rossie i całe to bagno.

Czy inni tez tu są? Czy stało się z nimi to samo?

Nazywał się teraz George Palmer, Doktor George Palmer. Biały kitel, czysty nieskazitelny. Wypastowane buty wyprasowane w kant spodnie, golf. Wszystko w stonowanych ciemnych kolorach. W kieszeni kitla znalazł klucz, zwykły klucz do zamka w drzwiach jakich pełno nic więcej. Po zapalniczce ani śladu.

Spojrzał po raz ostatni w odbicie w lustrze zrobił najbardziej zbolałą minę na jaką było go stać i ruszył do drzwi.
Mężczyzna po drugiej stronie okazał się być strażnikiem w granatowym uniformie strażnika w czapce z daszkiem.
Na szczęście miał plakietkę z imieniem i nazwiskiem.
Nazywał się William Band.

-Panie Band-powiedział George trzymając się za brzuch - niech Pan mnie natychmiast zaprowadzi do mojego gabinetu -improwizował- Nie za dobrze się..., niech mi Pan pomoże i nie zadaje głupich pytań.
Cholerne wrzody -powiedział jakby do siebie opierając się na ramieniu zdziwionego mężczyzny- cholerne stołówkowe żarcie

Prowadzony przez strażnika George starał się słaniać na nogach, odpoczywać po drodze, kiedy zobaczył w korytarzu coś ciekawszego, aż dotarli pod jedne z wielu drzwi. Szarpnął za klamkę. Zamknięte. Wyciągnął z kieszeni klucz.
Jakoś był przekonany, że będzie pasować. Nie mylił się. Wkroczył szybko do pokoju i zatrzasnął za sobą wrota. Oparł się o nie i odetchnął z ulgą. Wprawdzie to nie rozwiązywało jego problemów, ale osiągnął to czego chciał a to już coś. Rozejrzał się po spowitym mrokiem pokoju. W końcu znalazł włącznik światła. Prycza, idealnie posłana, szafa i komoda z ubraniami. Przy niewielkim oknie biurko a na nim lampka. Po prawej, albo po lewej w stosunku do tego kto siedział za biurkiem szafa na akta jak się okazało. Na blacie biurka idealnie złożone dokumenty nad którymi ostatnio pracował dr. Palmer.

Drzwi-podbiegł szybko i przekręcił klucza aby nikt mu nie przeszkadzał.
W pokoju nie było żadnych rekwizytów tak zwanych osobistych, żadnych zdjęć rodzinnych, kwiatów, figurek, pamiątek etc. Sterylne pomieszczenie do pracy i odpoczynku. George otarł pot z czoła i rozpoczął poszukiwania.
-Od czego zacząć?- szepnął- Akta Rossie! - to takie oczywiste - Później się zobaczy



Derek „Hound” Gray



Tym razem „wejście” w kolejne drzwi było o wiele bardziej nieprzyjemne niż poprzednio.
Miałem wrażenie, że ktoś grzmotnął mnie pięścią w twarz. Poczułem nawet smak krwi w ustach. Zamkniętych powiek nie byłem nawet w stanie przez dłuższą chwilę unieść do góry. Jak je unosiłem to te opadały ciężkie od zmęczenia. Przed oczyma latały mi mroczki. Czułem się fatalnie.
Przez głowę dalej przemykały mi obrazy Holy.
„Ten koszmar nigdy się nie skończy”
Smak krwi w ustach… dopiero teraz poczułem, że ktoś mnie trzyma. Szarpnąłem się w pełni uzyskując świadomość. Rozejrzałem się

- Co jest…. Puszczajcie… kurwa – wybąkałem. Nawet głos mi się zmienił.

Dotychczas pochylająca się nad moim ramieniem kobieta odsunęła się. Szarpnąłem się ponownie. Czułem jednak, że nie mam sił, że dwójka….pielęgniarzy !!! trzyma mnie pewnie. Ramię nad którym pochylała się kobieta piekło. Spojrzałem na nią. Strzykawka.
„Myśl Derek. Myśl… Kolejnym miejscem miało być wariatkowo, na pewno musimy być tutaj. Na pewno. Pielęgniarze, strzykawka. Tylko dlaczego trzymają mnie?”
Spojrzałem po sobie.
„Kurwa…” To nie byłem ja. Ciało nie należało do mnie To tak jakbym przebywał w innej skorupie. Byłem penitariuszem tego zakładu.
Szarpnałem się ponownie. Znowu bezskutecznie.
„Wymyśl coś stary bo inaczej poświęcenie Holy pójdzie na marne”
Mobilizowałem się. Tak naprawdę byłem już zmęczony, straszliwie zmęczony. Chciałem położyć się… przytulić do Holy i po prostu zasnąć. Nie mogłem jednak tego zrobić.... Musiałem zakończyć to wszystko. Ocalić siebie i pozostałych. Przerwać rytuał powrotu…. Nie było Holy…
Spojrzałem przed siebie. Mięśnie zaczynały już odmawiać mi posłuszeństwa. Opadłem przytrzymywany przez dwóch pielęgniarzy. Ten przede mną wpatrywał się we mnie. Wielki osiłek posturze i kanciastej gębie Sylwestra Stallone. Te oczy… znałem je.

- Cyplussssssssssssss - nie byłem już w stanie mówić

„Siedzimy nie w swoich ciałach” – ostatkiem woli nad mięśniami spojrzałem na pozostałe postacie. Nie. Nie było tutaj Annie i Georga. Glowa mi opadła bezwiednie.

- Zabierzcie go do jego pokoju – głos kobiecy.

- Oczywiście, doktor Brown – odpowiedział jeden z pielęgniarzy

- Myślę ze pan Innuaqui znalazł kolejnego ochotnika do swoich badań. Ted – kontynuowała pani doktor - Powiedz doktorowi Palmerowi, ze chcę, aby na dziś wieczór przygotował swoje urządzenie. Niech do Dereka dołączy Annie. Myślę, że po tych dwóch dniach, jej stan poprawił się na tyle, że możemy kontynuować badania – zaśmiała się złośliwie. Ten śmiech wibrował mi w głowie jeszcze długo

„To twój nowy sposób Innuaqui? Pierdol się skrzydlaty wróbelku. Annie. Jest tutaj Annie i siedzi w całym tym gównie po uszy wraz ze mną. Miejmy nadzieję, że Cyrus nas wyciągnie z tego i gdzie do jasnej cholery jest Georg?” – ciągnęli moje bezwiedne ciało po korytarzu

„Holy… dlaczego, dlaczego… chociaż lepiej, że dla ciebie ten koszmar już się skończył…”

Wciąż słyszałem złośliwy śmiech doktor Brown wibrujący mi pod czaszką.



Holy Charpentier




- Kurwa, zwiała mi, widziałeś ją? Już ja ją urządzę, poczekaj no tylko suko...

"Jasne... na co? Aż mi wpakujesz kule w łeb?" – gdyby nie okoliczności ten dialog mógłby być komiczny. Za wyjątkiem tego że jej wcale nie było do śmiechu. Jedna kula uderzyła w drzewo tuż obok niej, pozostałe trafiły w próżnię, gdzieś daleko. Miała szczęście.
Pędziła jak oszalała. Znowu. Ponownie zmuszając wyczerpane ciało do nieludzkiego wysiku. Straciła już rachubę ile razy w ciągu ostatnich dni walczyła o życie, wciąż przed czymś uciekając, umierając z przerażenia, przeżywając raz za razem najgorszy koszmar życia. Powinna już do tego przywyknąć, zobojętnieć. To wcale jednak tak nie działało. Prędzej jej serce nie wytrzyma kolejnego szoku i potwornego wysiłku.
Krew huczała jej w skroniach przygłuszając inne dźwięki.
Pędziła na oślep klucząc pomiędzy drzewami, prąc wciąż naprzód. Dawała radę, pościg pozostawał z tyłu, udało jej się uzyskać nad nimi przewagę.
„Tylko co dalej? Gdzie uciekać, gdzie skryć się, gdzie ja jestem?! Obudziłam się? Nie żyję? Jestem w przeszłości? Teraźniejszości? Czy może w kolejnej alternatywie snu? Tylko czemu pióro nie działa? Czemu jestem znów na miejscu wypadku obok wraku autokaru? Czemu Adler i Żeberko żyją, przecież zginęli, widziałam trupy, przynajmniej tak sądziłam... Gdzie podziała się reszta? Gdzie Derek, Annie, Cyrus i George? Co się z nimi stało?”

Pytania bez odpowiedzi, nad którymi nie miała czasu teraz myśleć. Musi się ukryć, nie może uciekać bez końca..
„Szlag!”
Wyhamowała gwałtownie wypadając w biegu na samą krawędź urwiska. Pod nią, jakieś pięćdziesiąt metrów w dół lśniła srebrzyście tafla jeziora.
"Cudownie, bez jaj, co dalej?!"
Przez głowę przebiegło jej kilkadziesiąt pomysłów, kilkadziesiąt scenariuszów, scen filmowych, jedna gorsza od drugiej. Mogła ukryć się w lesie, gdzieś w krzakach i liczyć że nie natrafią na nią, nie będą szukać dokładnie, poddadzą się i odpuszczą. Mogłą zrzucić jakąś kłodę ze skały udając że to ona, pomysł oklepany w filmach i równie absurdalny.. po pierwsze kłoda musiałaby być odpowiednio ciezka by dać należyty efekt, a ona musiałaby ja dociągnąć do urwiska by potem zrzucić tracąc cenny czas i zostawiając ślady... Po drugie, z tej odległości szanse że Adler i Zeberko usłyszą plusk są nikłe, a żeby plan był kompletny ona musi się jeszcze dobrze ukryć i tu wracamy do punktu wyjścia...
W przypływie szaleństwa Holy zdecydowała się na najbardziej ryzykowną opcję... licząc na to ze sam pomysł jest tak absurdalny że jej prześladowcy porzucą go, nie odważą się, uznają że tylko szaleniec i samobójca mógł postanowic zejsc w dół i wrócą do przetrząsania okolicznych krzaków zostawiając ją w spokoju... W końcu co zyska schodząc na dół? Może się zabić spadając, nie wie też co ją czeka na dole; równie dobrze może nie być stałego lądu tylko woda, a nawet jeśli znajdzie jakąś ścieżkę to nie zna tych gór, nie ma pojęcia gdzie iść... Na miejscu Adlera i Żeberka założyłaby że ich ofiara pobiegła w głąb lasu chowając się gdzieś w krzakach, coś co zrobiłaby każda rozsądna, kochająca życie dziewczyna. Odpuściłaby sobie stromy stok zakładając że jeśli poszła tą drogą to sama natura wykona za nich brudną robotę...
"No właśnie... a skoro o tym mowa... "
Na poły schodziła na poły zsuwała się w dół urwiska wyszukując coś co z góry przypominało ścieżkę. W pewnym momencie przejechała na pięcie na śliskim kamieniu w ostatniej chwili łapiąc równowagę.
Było bliski...

Serce waliło jej jak młotem. Skoncentrowała się na drodze nie zamierzając ułatwiać Adlerowi i Żeberku zadania. Szukała jakiegoś miejsca dobrego do przycupnięcia na chwilę, niewidocznego z góry, dobrego do skrycia się i przeczekanie poszukiwań. Nie mogła ryzykować że jej prześladowcy spostrzegą ją schodzącą w dół. Muszą myśleć że została na górze... a przynajmniej tak podejrzewać... Wpierw musi się ich pozbyć, przeczekać poszukiwania, a potem pomysli co dalej... Jeśli droga w dół nie będzie wymagała od niej kaskaderskich umiejętności spróbuje zejść nad jezioro licząc że jest tam jednak jakaś ścieżka... Powrót na górę był zbyt ryzykowny, bała się ponownego spotkania z przyjaciółmi Innuaqui. Nerwowo usiłowała przypomnieć sobie mapę i ustalic gdzie jest, gdzie dalej powinna szukać ratunku...
Dobra, wszystko po kolei, teraz musi się ukryć w razie gdyby komuś zachciało się spoglądać w dół urwiska, lub co gorsza schodzić...



Annie Carlson



Dar zadziałał. Jednak tym razem wszystko odbyło się inaczej. Wrażenia z przejścia były zupełnie inne, ale koniec drogi znowu taki sam. Tak jak poprzednim razem Annie po prostu straciła przytomność. Po chwili dziewczyna ocknęła się. Powitała ja cisza i brzydki zapach. Carlson zorientowała się, że leży na czymś miękkim, czymś, co jest źródłem tego odoru. Dziewczyna spróbowała się odepchnąć od swojego posłania, ale coś było nie tak z jej rękami. Po prostu nie zadziałały. Czyżbym leżała tu tak długo, że całe ręce mi zdrętwiały? Ale nie to było coś innego, bo kiedy Annie po raz drugi spróbowała podnieść się to poczuła, że mięśnie ramion się napinają, ale są jakoś dziwnie wykręcone do tylu. Po dokładnym obejrzeniu własnego ciała Carlson zrozumiała ten stan rzeczy. Ktoś ją skrępował kaftanem bezpieczeństwa, jak w jakimś filmie gdzie akcja dzieje się w domu wariatów. Ale przecież tu właśnie się znalazła, w domu dla obłąkanych. Tylko, że spodziewała się raczej, że znowu będzie przybyszem z zewnątrz, kimś, kto znalazł się w miejscu, w którym być nie powinien a nie, że nagle stanie się częścią tego wszystkiego i zamkną ją w... No, właśnie. Gdzie? Tym razem zaparła się nogami i pomagając sobie ramionami i głowa udało, się jej usiąść. Z tej perspektywy wszystko było wyraźniejsze.

Musiała znajdować się w izolatce, tam gdzie zamykają agresywnych pacjentów. Pokój był wyłożony chyba gąbką obitą jakąś skóropodobną tkaniną, która kiedyś musiała być biała. Teraz wszystko było pożółkłe a w kilku miejscach tkanina została poszarpana a na jednej ścianie znajdował się jakiś bazgroł. Tylko, czemu ktoś miałby zamykać mnie i krępować jak jakąś agresywną psychopatkę skoro byłam nieprzytomna. To nie ma sensu. Wtedy zrozumiała. Już od jakiegoś czasu na to patrzyła. Na własne bose stopy, z których zdjęto jej pewnie buty żeby nie zrobiła sobie nimi krzywdy. Tylko, że to nie były jej stopy. Nigdy nie miała takich kościstych, chudych stóp z zapuszczonymi paznokciami. Wtedy spojrzała jeszcze raz na napisy na ścianie. Jeden z nich głosił:

Ty nie jesteś sobą! Nikt nie jest sobą!

Katem oka dostrzegła coś jeszcze. Kosmyk rudawych włosów zupełnie innych niż jej własne włosy. Wtedy przypomniało jej się jak Rossie w jaskini „skorzystała” z jej ciała, najwyraźniej tutaj Annie bezwiednie „opętała” w ten sam sposób ciało jakiejś pacjentki z psychiatryka. Ty nie jesteś sobą! Nikt nie jest sobą! Czy to znaczy, że tak to wygląda? W każdym z pacjentów tkwi jakiś inny człowiek? W końcu to jest ten inny dziwny świat a to nie jest prawdziwy psychiatryk tylko jego wyobrażenie, to jak go postrzega Rossie. Co w takim razie miała znaczyć ten drugi napis?

Krew to ucieczka!

Czy to sposób na to żeby się stąd wydostać? Ucieczka przez krew. Tylko jak dokładnie miałoby to zadziałać. I co ktoś rozumie jako ucieczkę? No i najważniejsza rzecz. Jak tutaj znaleźć Rossie?

Pomagając sobie nogami i przesuwając plecy po ścianie w końcu udało się jej wstać. Obeszła całą celę i nie znalazła nigdzie drzwi. Chociaż po dłuższym przepatrywaniu ścian wydało się jej, że dostrzega na jednej lekki zarys prostokąta, oczywiście bez klamki a jakże. Ręce i tak miała skrępowane, więc raczej nie zdołałby użyć na nich daru żeby je otworzyć. Poza tym to i tak niewiele by dało. Gdyby zaczęła biegać w kaftanie bezpieczeństwa po korytarzu ktoś z personelu prawdopodobnie by ją zatrzymał. Zastanawiała się gdzie podziali się George, Cyrus i Derek Czy tak jak ona siedzieli w nie swoich ciałach pozamykani jak wariaci? Jeśli tak to wszyscy tracili czas, który powinni spożytkować na szukanie Rossie.

Tylko, że ja nie jestem Houdinim i nijak nie dam rady wydostać się z tego kaftana. Może nie pozostaje mi w tej chwili nic innego jak tylko czekać. W końcu jak ci, którzy mnie tu zamknęli zobaczą, że jestem spokojna to wypuszczą mnie z tej izolatki i zabiorą do innego pomieszczenia. No i zdejmą ten wstrętny kaftan. A jak długo nikt nie będzie przychodził to wtedy pokombinuję jak otworzyć te durne drzwi bez klamki korzystając z daru. W końcu na pewno coś wymyślę. Albo skorzystam z rady: „Krew to ucieczka”. No proszę ile mam możliwości.

Po tych bezproduktywnych przemyśleniach Annie wróciła do kąta i usiadła z powrotem na podłodze. Teraz mogła tylko czekać na to, co się wydarzy.
 
Ravanesh jest offline