Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-09-2010, 01:17   #201
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Cyrus Parker



Ból! Coś Cię gryzło i to ostro w rękę, prawdopodobnie gdyby nie kość, odgryzło by Ci ją całkowicie. Jakieś krzyki, rozmowy. Przytłumione rozmowy, które z każdą sekundą są coraz głośniejsze. Szybkie złapanie się za kaburę...
Nie ma kabury i rewolweru!
I.. Żołnierz czuł się, jakby to nie był on. Nie jego ciało. Stał prosto i wydawało mu się zawsze że jest wyższy. Brak bólu i blizn po wypadku w Iraku, i te wspomnienia.
Dziwne, jakby nakładające się na siebie wspomnienia jakiejś obcej osoby.

- Nic ci nie jest, Cyrus? - pyta się z jakiś głos. Znajomy, lecz kompletnie obcy.
- Lepiej idź do Palmera, niech to opatrzy. My się zajmiemy się Derekiem - tym razem odzywa się kobieta.

Żołnierz spojrzał na ugryzienie i od razu zobaczył koszulkę pielęgniarza. Kto go tak ubrał? I co to za mały szczurek mnie gryzł.
Szybkie, badawcze spojrzenie na niewinną sylwetkę, która wiła się ramionach innego pielęgniarza i kobiety która próbowała go ukłuć igłą.
Ale te oczy. Lekko zrozpaczone, zawadiackie, czujne jak u bejsbolisty.
"O kurwa" - tylko tyle przyszło na myśl żołnierzowi, kiedy zorientował się co i jak. Przechodząc przez drzwi, zamienili się z kimś ciałami.
Pielęgniarze wynieśli Dereka.
Został sam, przytrzymując palcami krwawiącą ranę.

- Co ci jest? – zapytała doktor Brown patrząc na ciebie z uwagą i niepokojem.
- Dziwnie się czuję – odpowiedziałeś, chociaż nie maiłeś zamiaru, jakbyś został sprowadzony jedynie do roli obserwatora. – Czuję się tak, jakbym nie był sobą.
- Idź zapalić, Cyrus – poleciła lekarka – To ci przejdzie. A jeśli jedno małe ugryzienie powoduje, ze masz zamiar zemdleć, to może powinieneś poszukać sobie innej pracy. Za kwadrans widzę cię w sali zabiegowej. Profesor Innuaqui podejmuje dzisiaj kolejną próbę. Jak stoją wasze zakłady?
- Jakie zakłady, doktor Brown? – zapytał ktoś, w kogo ciele przebywałeś.
- Nie udawaj Cyrus – warknęła – bo cię wypierdolę stąd szybciej, niż sadzisz. Wiesz, że mogę to zrobić i wylecisz z eksperymentu z wilczym biletem. Kogo obstawiacie.
- Czy Holy się liczy?
- Holy zapadła w śpiączkę, po ostatnim seansie – warknęła. – Nie wiadomo czy i kiedy się wybudzi.
- Więc jak na razie ludzie stawiają na Dereka lub Georga. Rossie zdaje się ich nie lubić. Ostatnio George oberwał ostro podczas tej projekcji z wczoraj. Ledwie doszedł do siebie.
- Stawiam pięćdziesiątkę, że wywieziemy Annie.
- Czemu ją?
- Bo się rozkleiła ostatnio. Zakład?
- Jasne, pani doktor. To łatwa kasa.
- A teraz wracaj do siebie i ogarnij się.


Żołnierz przysłuchał się dialogowi. To było... Straszne. Krępujące. Nie wiedział co robić, kim jest. Ale ręka nadal krwawiła i to dość obficie.
- Gdzie znajdę tego Palmera? - zapytał nagle i bardzo wstydliwie, jak praktykant, Cyrus.
Spotkał się z nieprzyjemnym wzrokiem lekarki. Poczuł zimny pot na czole.
- Sprawdź w jego gabinecie, tam pod 112, na trzecim piętrze... Zresztą powinieneś to wiedzieć? Chyba prosisz się o wypieprzenie z tej roboty.
Parker szybko ulotnił się z pomieszczenia i udał się pod wskazany pokój. Lekarz powinien mieć w biurku jakiś pistolet.



Annie Carlson



Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Nic nie zakłócało ciszy poza słabymi dźwiękami dochodzącymi gdzieś z zewnątrz. Coś jakby dźwięki marsza? Czy przy pomocy muzyki próbowano łagodzić emocje zamkniętych tu osób? W takim razie repertuar był dobrany dość specyficznie. W końcu jednak coś się wydarzyło. Nie to dokładnie, na co czekała Annie, ale wszystko było lepsze niż ten stan niepewności i oczekiwania. Dziewczyna usłyszała tuż przy uchu cichy szept:

- Słyszysz mnie?- zabrzmiało pytanie

Carlson odwróciła głowę w tamtą stronę, ale nikogo nie spostrzegła.

- Zaraz po ciebie przyjdą. Zabiorą stąd. Zabiorą do niego – słychać było, że ten ktoś jest naprawdę przejęty.

- To twoja szansa, Annie. Być może jedyna. Nim was złamie, nim was pochłonie.

- To ty Rossie?- w końcu Annie odważyła się zadać pytanie.

- Tak, to ja – padła natychmiastowa odpowiedź.

- Gdzie jesteś? Jak do ciebie dotrzeć? – kontynuowała Carlson.

- Jestem niedaleko, uśpiona –to była cała odpowiedz Rossie.

Później zapanowała cisza. W końcu Rossie ponownie się odezwała:

- Pomyśl, Annie, pomyśl proszę. Jak mogłam napisać coś w pamiętniku, który miałam w domu? Skoro już byłam w domu dla obłąkanych. To była pułapka!

- Gdzie jest pamiętnik? – dopytywała się Annie.

- Wy go macie. Ale nie użyjecie go dopóki nie wydostaniecie się z pułapki.

Drzwi tam gdzie umiejscowiła je Annie zaczęły się powoli otwierać. Dziewczyna myślała, że Rossie przerwała już kontakt, ale usłyszała jeszcze ostatnie wypowiedziane na granicy słyszalności zdanie:

- Jedyna szansa, to nie dać się podłączyć. Pamiętaj, co napisałam na ścianie.

W drzwiach pojawił się pielęgniarz razem z jakąś obcą kobietą. Właśnie owa kobieta zwróciła się bezpośrednio do Carlson:

- Widzę, panno Lorak, że już pani lepiej się czuje. Omamy minęły. Już nie udaje pani Annie Carlson. To dobrze. Profesor oczekuje. Czas na kolejną sesję. Bill – zwróciła się do towarzyszącego jej pielęgniarza – zaprowadź ją do sali zabiegowej.

Wyprowadzili ja na korytarz, ale nie zdjęli jej kaftana. Niedobrze. Będzie musiała poczekać, aż ją z niego wyswobodzą. Szli jakimś jasnym korytarzem. Na jednej ze ścian wisiał plan ewakuacyjny. Annie starała się dobrze mu się przyjrzeć i jak najwięcej zapamiętać. Kiedy w ciszy mijali kolejne zakręty korytarza dziewczyna nie wytrzymała i zwróciła się do kobiety:

- Po co zabieracie mnie do sali zabiegowej?

- Na zabieg – padła niewiele wyjaśniająca odpowiedź.

- Jaki zabieg? – Annie próbowała dowiedzieć się coś więcej.

- Pomoże ci – powiedziała powoli łagodnym tonem, jakim przemawia się do osób chorych na umyśle.

- Chcę porozmawiać z moimi rodzicami – Carlson spróbowała zacząć z innej strony.

- Ale oni nie chcą rozmawiać z tobą – padła nieprzyjemna odpowiedź.

- Chcę to od nich usłyszeć – nie poddawała się Annie.

- Nie porozmawiają z tobą. Myślisz, że dlaczego cię tu oddali- kobieta ucięła wszelką konwersację na ten temat

Po chwili cała trójka stanęła przed jakimiś drzwiami i pielęgniarz w końcu uwolnił Carlson z kaftana bezpieczeństwa. Potem weszli do sali, w której głównym wyróżniającym się elementem była maszyna przypominająca tę do rezonansu magnetycznego. Annie doszła do wniosku, że czas zacząć działać.
Zamierzała wyrwać pielęgniarzowi klucze i wyskoczyć za drzwi z powrotem na korytarz a tam po prostu zamknąć tą dwójkę w pomieszczeniu. Potem zamierzała pobiec korytarzem do wyjścia, które wydawało się jej, że namierzyła na planie ewakuacyjnym. Była gotowa na wszystko byle tylko nie dać wsadzić się do tej dziwnej machiny, bo to o niej chyba mówiła Rossie wspominając o podłączeniu. Ustawiła się za pielęgniarzem i czekała na chwilę, kiedy on i kobieta będą skupieni na czymś innym.
Szykowała się do wyrwania mu kluczy i być może pchnięcia go w stronę kobiety tak żeby oboje na chwilę stracili równowagę.


George Wasowsky



Usiadł w dużym wygodnym fotelu za masywnym biurkiem. Rozpoczął systematyczne przeszukiwanie szuflad i szafek. Czuł się jak złodziej a przecież był tu „u siebie”. Wysuwał szuflady, gmerał w nich przez chwile i zamykał z trzaskiem. Kiedy przejrzał zawartość wszystkich schylił się do jednej z szafek. Uchylił drzwiczki i zobaczył stertę równo poukładanych teczek z wypisywanymi na ich grzbiecie nazwiskami. Na pierwszy rzut oka nie widział w nich nic ciekawego, może poza jedną dziwnie znajomą, opatrzoną napisem Wegnerowsky. Wyjął wszystkie i przejrzał okładki. Dopiero po chwili zorientował się czym rzecz. Na każdej z nich było starannie wypisane imię i nazwisko.
-Annie Lorak, Derek Grund, Holy Church, Cyrus Parkinson, Jackob Wegnerowsky, George Walent, Jack Wellsmith, Jenny Saberson, Michael Sands, Dominik Jervet - czytał bezgłośnie każdą z nich.

-Mój Boże - szepnął przykładając dłoń do ust.

Kiedy dotarł do ostatniego nazwiska jego oczom ukazał się teczka opatrzona godłem U.S. Army i napisem. „PROJEKT ROSSIE”.
Otworzył ją drżącą ręką i zobaczył bijący po oczach komunikat TOP SECRET.
Dalej… ,
Notatka pierwsza mówiła czym jest projekt. Kto w nim bierze udział. Kto za niego odpowiada.
Skończył czytać i wypuścił z rąk teczkę. Rozmasował sobie twarz ścierając kropelki potu z czoła.
Dał sobie chwile, żeby pomyśleć. Wahał się jeszcze przez moment i sięgnął po „swoją” teczkę.

George Walent
Brak jakiejkolwiek informacji poza zdjęciem.

Przypatrywał się dłuższą chwilę ale nie poczuł nic, żadnego ukłucia związanego z doznaniem prawdy czy czegoś podobnego.
Przewrócił kartkę.
Sesja terapeutyczna z dnia 04.08.2009. Nagranie dostępne w aktach osobowych pacjenta pod numerem PPA/03/09/XVI.
Notatka sporządzona przez pacjenta w ramach projektu „Powrót”:

Energia, tupet i młodość pozwoliły mu wznieść się na wyżyny dziennikarstwa. Nie pisał może wybitnych literacko tekstów, ale wiedział z kim rozmawiać, gdzie bywać i nadstawiać ucho aby nie raz zaskoczyć. Aż w końcu nadepnął komuś na odcisk i wyleciał z redakcji z wilczym biletem. Przyzwyczajony do uwielbienia, kasy i blichtru pozbawiony tego wszystkiego załamał się. Chlał na potęgę, przepuścił całą kasę, stracił przyjaciół. Imał się różnych zajęć, jeździł po kraju jako robotnik sezonowy, pracował w pubach jako barman, próbował szczęścia w Hollywood. Pogodził się w końcu z faktem, że na szczyt raczej nie wróci. Zatrudnił się w jakiejś lokalnej gazecie gdzieś na prowincji.Potem przyszedł zawał, okazało się ,że firma nie opłacała mu ubezpieczenia medycznego. pozwał redakcję i tyle dobrego, że nie musiał płacić za leczenie. Z braku kasy znalazł pracę w piśmie dla farmerów gdzie pracuje do dzisiaj.

Przeczytał to „ciągiem” jakby sam to napisał. Serce waliło mu jak oszalałe. Ocknął się z szoku kiedy kolejne krople potu ściekały na maszynopis rozmazując tekst. Zamknął okładkę a właściwie zatrzasnął. Rzucił na stertę pozostałych.
Kolejna teczka poruszona poprzednią właściwie sama zsunęła mu się do rąk.

Annie Lorak
To samo. Zdjęcie i notatka.


Annie ma 23 lata i dawno skończyła college. Nadal mieszka z rodzicami jako chyba jedyna ze swojego rodzeństwa. Nawet jej młodsza siostra zdążyła się już wyprowadzić. Jej ojciec jest ortodontą ( stad te ładne zęby i prosty zgryz) wiec rodzina jest dość dobrze sytuowana wiec Annie nie była zmuszona szukać koniecznie jakiejś pracy. Rodzina jej nie naciskała do tego żeby opuściła już rodzinne gniazdo bo wie ze Annie jest nieśmiała i zamknięta w sobie i nie przepada za kontaktami z ludzi. Chociaż jej rodzice zaczynają się o nią poważnie martwic. Z jednej strony nie chcą jej do niczego zmuszać z drugiej strony chcieli by żeby zaczęła żyć jak przystało na dziewczynę w jej wieku. Martwią się ze jeśli jej jakoś nie zmotywują to zostanie stara panna która będzie mieszkała z nimi zawsze. Ojciec zatrudnił ja u siebie jako recepcjonistkę ale nie zdało to rezultatu bo Annie bardzo źle się czuła w kontaktach z pacjentami ojca, zajęła się natomiast kartoteka w jego gabinecie. To jej odpowiada: samotna praca w stosach papieru. Rodzice są średnio zadowoleni jej zajęciem a ponieważ nadarzyła się niebywała okazja żeby wyrwać Annie z tego marazmu postanowili z niej skorzystać. Ciotka Annie prowadzi w Colorado niewielki biznes rodzinny a mianowicie kawiarnio cukiernie i ostatnio miała problemy z personelem. rodzice namówili Annie żeby pojechała jej pomoc w pracy. Uznali ze dobrze jej zrobi zmiana miejsca zamieszkania i być może pozna nowych znajomych a poza tym ciotka nie będzie się z nią tak "cackała" bo zawsze była dość silną osobowością, twardo stąpającą po ziemi. Annie zgodziła się jej pomóc bo nigdy nie umiała odmówić rodzicom kiedy o coś prosili ale w głębi duszy ma nadzieje ze będzie mogla zająć się papierkowa robota i ze jej pomoc nie będzie potrzebna zbyt długo.
Chociaż ma podejrzenie ze niestety będzie musiała kontaktować się z klientami kawiarni. Także wyrusza w tę podróż pełna obaw. Poza tym Annie boi się latać wiec musi spędzić 14 godzin w podróży aby dotrzeć do ciotki.

-Cholera – mruknął - Cholera ,cholera, cholera! - walił trzymaną w rękach teczką o blat stołu aby w końcu trzasnąć ją o ścianę. Rozpadła się. Zgarnął wszystkie papiery i zwalił je na podłogę razem ze stojącym tam telefonem. Zreflektował się momentalnie i rzucił się do słuchawki.

-Centrala słucham - kobiecy głos
-Halo, halo!
-Tak, słucham,
-Proszę mnie połączyć… - zawiesił głos, podrapał się po głowie i rzucił numer kuzyna Alabamy
-Proszę podać kod autoryzacji - odpowiedział głos po drugiej stronie
-Cholera!
-Kod nieprawidłowy
-Kiedy ja muszę.., w sprawie rodzinnej
-Przykro mi wszyscy pracownicy instytutu podpisali zobowiązanie o zawieszeniu kontaktów rodzinnych na czas projektu.
-Cholera - powiedział ponownie
-Czy mogę w czymś jeszcze pomóc?

Trzasnął słuchawką i podniósł się kolan.

-Doktor Palmer natychmiast proszony do Sali Odpraw. Powtarzam. Doktor Palmer natychmiast proszony do Sali Odpraw. Kod Żółty. Reszta personelu ogłaszam KOD BRĄZOWY.

Podskoczył jak oparzony. Rozejrzał się nerwowo i dojrzał źródło dźwięku. Mały głośnik wiszący nad wejściem.
Wystraszył się, że alarm był związany z jego sytuacją. Zaczął gorączkowo myśleć, aż w końcu zrozumiał, że to on jest doktorem Palmerem i musi się udać do Sali Odpraw. Dla pewności zerknął jeszcze na identyfikator.

-Cholera, cholera - powtarzał jak mantrę.

Podbiegł do okna i zobaczył przepiękny widok na dolinę, gdzieniegdzie zalegały połacie śniegu.
Za wysoko, aby myśleć o czymkolwiek, poza tym nie po to tu był, żeby teraz stąd uciekać.
Podszedł do drzwi i uchylił je lekko. Jacyś ludzie przechodzili spokojnym krokiem przez korytarz. Zamknął je powrotem i zabrał się do przeszukiwania sterty zrzuconych przez niego papierów. Znalazł to czego szukał i wyrwał kartkę z informacją o „Projekcie Rossie”. Schował do kieszeni i ruszył do wyjścia. Wkroczył na korytarz zamknął drzwi gabinetu na klucz i obserwował przemieszczających się ludzi. Ponieważ większość z nich kierowała się tę samą stronę postanowił iść za nimi.
Niespodziewanie jakaś kobieta idąc pod prąd kierowała się prosto na niego. Zatrzymał się wystraszony kiedy podeszła do niego.

-Panie doktorze Profesor już czeka - powiedziała w pośpiechu podszytym strachem ze szczególnym naciskiem na słowo Profesor - Bardzo proszę chodźmy już

I ruszyła szybkim krokiem w kierunku z którego przyszła.
Dr Palmer grzecznie za nią.

Holy Charpentier



Jak to zwykle bywa, łatwiej było cos zaplanować niż wykonać.
Znaleźć półke skalną, wyłom niewidoczny z góry na którym mogłaby przycupnąć na czas poszukiwań i ukryć się do czasu aż Adler i Żeberko zniechęcą się i odejdą... plan był dobry, poległa niestety na wykonaniu. Pospiesznie schodziła w dół, starając się jak najszybciej zejśc z odsłoniętego stoku i skryć za wystającym wyłomem skalnym... gdy nagle noga podwinęła jej si na śliskim kamieniu i... wykonała niemal piruet łapiąc równowagę. Spod jej stóp w dół stoku potoczyło się kilka kamieni czyniąc przy tym hałas który obudziłby martwego.

„Cholera!!”

"Jeszcze parę susów Holy, do tej skały, szybko...."

- tam jest! – głos Adlera – Schodzi w dół mała kurwa!

Cztery kroki, może pięć...

- Zastrzel ją!

Trzy...

Bam Bam Bam...

Przywarła do ściany odruchowo kuląc na odgłos kanonady . Jedna z kul wbiła się w ziemię tuż przed nią kosząc roślinność, wzbijając w powietrze kurz.

- Trafiłeś!

- Nie!

- Daj mi broń, Adler!

Trzy kroki, rusz się dziewczyno...

Rzuciła się do ucieczki

BAM! Kula uderzyła tuż obok!
BAM!

Potworny ból. Krwawy rozbryzg w miejscu gdzie jest jej kciuk.
- Aaaaaaa.......
Straciła równowagę.
Turlała się w dół bez końca, obijając się o korzenie, pnie drzew. To koniec, nie ma szans by z tego wyszła...
Z pluskiem wpadła do jeziora boleśnie uderzając o przybrzeżne głazy.

Ciemność
*******
Jasny blask raził w oczy.
Sztuczne swiatlo jarzeniówki. Białe sterylne sciany. Jak w szpitalu...
„O boze, zeby to była prawda!”
Jej dlon! Z jej reki wystaja jakies rurki podlaczone do aparatury... igly powbijane w zyly... ale ma wszystkie palce, obydwie ręce bez uszczerbku... Nie może się ruszyć, nawet gdyby miała na to siłę, nawet gdyby jej się chciało... Pasy opinające ją, mocujące jej ciało do łóżka. Coś uciska jej czoło, jakiś pasek ...

„Jestem w szpitalu... dzieki bogu, znaleźli mnie... Znaleźli nieprzytomną na brzegu jeziora, na dnie parowu... jestem uratowana...! Boże, muszę im powiedziec o Dereku, u reszcie...”

„Tylko czemu...”

Jej umysł był skołowany

„Dlaczego ma wszystkie palce...?”

„I dlaczego...”

- Patrzcie na pracę jej mózgu – jakiś kobiecy głos koło niej – Wybudza się. Niech ktoś powiadomi profesora. Chyba Holy wróciła do eksperymentu.

- Ale... - zaskrzeczała obcym głosem, właściwie wybełkotała coś niezrozumiałego... - Nie rozumiem... dlaczego..? Jakiego eksperymentu..!? Nie chcęęęę.....



Derek „Hound” Gray



Ciągnęli mnie po korytarzu. Wpatrywałem się w podłogę wyłożoną gumoleum. Odbijało się w niej światło lamp. Jeden z pielęgniarzy miał ślad zeschniętej krwi na skarpetce jaka wyzierała mu spod spodni. Wprowadzili mnie do pokoju. Posadzili. Usłyszałem jak po chwili drzwi się zamykają. Nie byłem w stanie nic zrobić. Umysł miałem ciężki, myśli niespójne. Dodatkowo z umieszczonego gdzieś głośnika wydobywała się muzyka. Ślina kapała mi na spodnie. Nie byłem w stanie tego powstrzymać. Zresztą nie przejmowałem się tym. Po prostu byłem, po prostu siedziałem. Byłem.... czas nie istniał.... biała sala.

Myśli w końcu stały się bardziej klarowne, ciało zaczęło poddawać się mej woli. Zamknąłem szczękę przełykając ślinę. Delikatnie uniosłem głowę wodząc oczyma po sali. Fragmenty ścian pokryte były napisami. Powtarzał się jeden wyraz. Imię. „Holy”
„Boże.... Holy” łzy pociekły mi po policzkach. Umysł stał się jeszcze bardziej trzeźwy.
Skakałem wzrokiem od jednego napisu do drugiego „Holy”, „Holy uciekaj”, „Kocham Holy”....
„Kocham” pochyliłem się jeszcze bardziej łkając cicho. Opłakując stratę. Byłem sam, byłem pod wpływem leków. Teraz mogłem już płakać. Mogłem opłakiwać stratę tych z którymi w ostatnim czasie związała mnie szczególna więź. Pożegnać łzami tą którą pokochałem.
Gwałtowny ból wwiercił się w moją głowę. Złapałem się za nią ściskając mocno rękoma. Zaciskając powieki.
Kolejna wizja.
"Kto je zsyła? Nathaniel? Jego upadły brat? Rossie? Kto kurwa? Kto?"
Światło. Zniekształcone głosy, nie brzmiące ludzko. Ciała. Krew. Koszmar. Masakra.
„Dość, dość....”
Ból minął tak gwałtownie jak się zaczął
Chciałem pić.. choć mały łyczek wody, by pozbawić się palącej suchości języka. Muzyka świdrowała moją głowę.
„Zaraz zwariuje”
Już zwariowałeś. Jesteś w wariatkowie. Może to jest moje prawdziwe ciało, może autobus i cała reszta to wymysł mojego chorego umysłu...
„NIE NIE NIE”
Pamiętam dotyk Holy. Ciepło jej ciała. Pamiętam ból kolana. Ciepłą krew Doma na rękach kiedy ściągałem jego krzyżyk by przekazać go jego najbliższym... "Jestem Derek. Derek Gray"
Drzwi się otwierały.
Usiadłem w takiej samej pozie jak wtedy kiedy mnie tutaj przyprowadzili.
Jestem Derek Grey. Będę walczył

- No, panie Derek – głos pielęgniarza – Czas na spotkanie z Rossie.

- Kurwa, człowieku – głos drugiego z nich. Tego z brudną skarpetką – Mam wrażenie, że każdy kolejny seans z nią jest coraz bardziej śmiertelny dla tych biednych głupków. Iluśmy już ich wynieśli nogami do przodu., co?

- Nie wiem – odpowiedział mu ten pierwszy - Przy tej rudej straciłem rachubę. Nawet ją lubiłem. Dawała się macać.

"Ruda?... Jenny. Skurwysyny"
Pielęgniarze zarechotali.
Gniew wlał się do mego wątłego ciała. Jeszcze chwilka, jeszcze trochę.. Nie poddam się. Kątem oka zauważyłem, że podchodzą do mnie. Mieli pałki. Żadnej innej broni. Szkoda, że nie maja paralizatorów. Wtedy miałbym większe szanse. No nic....

- No, kochasiu – rzucił ciemnoskóry pielęgniarz pochylając się nade mną – Znasz procedurę.

„Pewnie kutasie”
Starałem się wyglądać na bezwolnego jak w chwili kiedy mnie wprowadzili do pomieszczenia. By mieli przekonanie, że środek uspokajający jeszcze działa. Bym ja miał jakieś szanse ich zaskoczyć. Zerwałem się gwałtownie sięgając po pałkę. Na szczęście siedziała luźno. Nie zdziwiło mnie to. Przecież oni tez musieli szybko reagować więc ich broń nie mogła byc zbyt mocno zabezpieczona.
Byłem jak zwierzę. Przepełnione bólem, przepełnione stratą, na wpół szalone. Oni byli przeszkodą do uwolnienia. Atakowałem chcąc ich pozbawić przytomności.
Nie poddać się. Walczyć. Przetrwać
 
Ravanesh jest offline