Dygotała. Zwinięta jak embrion, półprzytomna, zalana strugami potu. Rzeczywistość docierała do niej jak zza grubej szyby. Słyszała czuły szept Josha ale nie rozróżniała słów. Jego palce odgarniały wilgotne kosmyki z czoła Jill niby w pożegnalnym geście. Była pewna, że się kończy. Zdycha jak szczur, który się nażarł strychniny. I znów nie czuła żalu, strachu ani rozczarowania. Nie czuła nic. Zapadła się w czerń. * * * Nie miała pojęcia ile czasu minęło. Podniosła się z posadzki i rozejrzała nieprzytomnie. Nogi wciąż miała miękkie ale ewidentnie dochodziła do siebie. Chłopcy jak widać dotrzymywali jej przez cały czas towarzystwa, kiedy straciła przytomność i bredziła w malignie. To, że Josh był wciąż u jej boku specjalnie Jill nie dziwiło, ale fakt, że Chris pozostał z nimi przyjęła mile zaskoczona. On też musiał to rozumieć. Że w stadzie poluje się skuteczniej. Coś już łączyło ich trójkę. Może nie lojalność, ale na pewno względy praktyczne.
Przypomniała sobie o grasującym gdzieś nieopodal Panu Maczecie. Lechner miał zdaję się ubaw po pachy i zapewniał im sporą dawkę strachu. Taaaa... Co jemu się kurwa wydaje? Że ma do czynienia z bandą amatorów? Że zaczną wymiotować na widok krwi i wpadną w zbiorową histerię. Zabawny ten doktorek, istotnie zabawny... - Idziemy. Wszyscy razem - Jill zebrała się z ziemi i niemrawo ruszyła w stronę wyjścia. - Musimy znaleźć broń. I nikt nie będzie trząsł portkami i czekał aż ten skurwiel nas dopadnie. Znajdziemy go po prostu pierwsi. Jak tylko stosownie się uzbroimy. * * * Niespodzianki... Apteczka mogła się przydać, choć Jill z chęcią wymieniłaby ją na obrzyn. Na nieszczęście w okolicy nie doszukała się żadnego punktu barterowego. Kolejna sala była okupowana przez szkielet, który, jak jego poprzednicy ściskał w kościstych palcach dwie karty. Dziesiątka i trójka... Jill schowała je do kieszeni do ich dwóch koleżanek z upiornej talii spod krwawego znaku „Zagrasz?”. Ostatnią niespodziankę skrywał więzienny dziedziniec. Za podwójnym ogrodzeniem pod prądem siedział leciwy jegomość pochylony nad partyjką szachów. Do pojedynku mogła przystąpić tylko jedna osoba, o czym informowała tabliczka na siatce. „Podejmij wyzwanie i zyskaj nietykalność. Do drugiego kręgu może wejść tylko jeden więzień.” Jill przyjrzała się mężczyźnie spod zmrużonych powiek. A później oświadczyła, że nikt grał nie będzie. Dopóki trzymają się razem dopóty mają szansę wyjść cało z niejednej kabały. Przewaga liczebna, to ich atut. Jebać jednostkową nietykalność. Nikt się nie wybiera na towarzyską partyjką. Tako rzecze Jill. Kolejny przystanek w ich psychodelicznej podróży... Debil z maczetą. Dragi Lechnera musiały nadal działać bo Jill miała wrażenie, że bije od niego mroczna ciemna aura. No i smród rozkładającego się mięsa... Może po prostu śmierdziało mu z gęby, bo Jill wątpiła aby je wyszczotkował po swojej kanibalistycznej wyżerce. Postanowili, że zwabią go na dziedziniec. Na otwartej przestrzeni obsiądą go jak stado hien i będą podgryzać. Stado hien jest w stanie powalić nawet pieprzonego lwa. Może i Pan Maczeta był królem tej jebanej betonowej dżungli, ale oni nadal mieli przewagę liczebną. I nadrabiali zapałem. Ustawili się na dziedzińcu niczym gladiatorzy na starożytnej arenie. Walka na śmierć i życie. To coś co Jill wybitnie kręciło. Niech poleje się rzeka szkarłatu. Krwawe igrzyska czas zacząć... |