Luigi Batista
Luigi wziął rozbieg, wskoczył na balustradę balkoniku, wybił się i poszybował w kierunku liny. Jeszcze kawałek... Jest! Sznur zakołysał się pod wpływem pędu Batisty, ale ów trzymał się go mocno. Draby na dole już trzymały w łapskach kusze. Luigi rzucił w grupkę garścią kamieni jakie miał w sakiewce. Nie ważne czy ich uszkodzi czy nie, liczy się tylko to, żeby zyskać na czasie. Otoczaki odbiły się z głuchym echem od podłogi, równocześnie dało się słyszeć postękiwanie trafionych pociskami - przeszkadzajkami. - W takim razie smażcie się wy kutasy niemyte! Do zobaczenia w piekle!
Rzucił głosem pełnym gniewu i irytacji, po czym mocniej chwycił sznur i zaczął podciągać się do luftu. Wokół było coraz więcej dymu, płomienie chciwie lizały ściany magazynu wspinając się coraz wyżej. Koło sylwetki Luigiego zaczęły świstać pierwsze bełty. ~ No dalej! Jeszcze kawałek! A potem pędem do "Brackiej"~ Batista popędzał samego siebie i z kocią zwinnością, metr po metrze zbliżał się do okienka.
Dym gryzł go w oczy i drażnił krtań. ~ Jeśli mi się uda, muszę mieć gwarancję, że te skurwysyny upieką się żywcem. Wątpię by udało im się doskoczyć, ale wciągnę linę. Szkoda tylko Burgo - można było nieźle go podoić... ~ Luigi obmyślał zemstę na opryszkach.
Już czuł świeży kojący powiew na twarzy. Jego zapach wydał się Luigiemu tak wspaniały, niepowtarzalny. W końcu jeszcze przed chwilą dławił się gęstym śmierdzącym dymem. Jeszcze metr i będzie wolny, bezpieczny, przynajmniej od bełtów i uduszenia. |